Mróz srebrzył tory kolejowe, usztywnił zwrotnice, powlekł
przekładnie, postawił na baczność drzewa, które przybrały postać zamarzniętych
wartowników, wyprężonych jak gwardia przed pałacem zimy, a potem, jakby
znudzony figlami i zabawami z nocą, zaczął malować pędzlem twarz księżyca: w subtelne
liście, wybujałe osty, parzące skrzypy, rozłożyste łopiany.
Zamarzłe gwiazdy świeciły ostro jak klingi sztyletów,
cudownie ukwadratowiona konstelacja Oriona pulsowała wśród mgławic lutowego
nieba, wężowym ruchem spadały komety – kiedy szedłem...
Szedłem wzdłuż torów, trzymając w ręce sztywny od mrozu
kawałek płótna, dar sędziwego pana Edwina – mistycznego Żyda, który jako dziecko spędzał wiele
czasu w pracowni nauczyciela rysunków. Ten strzęp blejtramu, relikwia po
Mistrzu, był mi wskazówką. Był kompasem. Był tajnym planem. Zapisem drogi
wiodącej do imaginoskopu, który zapodział się w okolicach dworca podczas wojny.
Podobno chcieli go wywieźć Niemcy i wykorzystać do robienia broni.
– Daję szkic Tobie –
powiedział drżącym od wzruszenia głosem – bo sam nigdy nie miałem odwagi
zstąpić tak głęboko – w tak samotne, mroczne i straceńcze miejsce.
Droga wiodła do starej, opuszczonej lokomotywowni. Ciemna
hala, pęknięta na pół pod ciężarem śniegu, wybrzuszała się na boki ponuro,
ledwie liźnięta światłem księżyca. Wokoło stały kanciaste wraki weteranów szyn
– wagony, drezyny, parowozy, zatopione w letargu, niepotrzebne. Pomiędzy nimi,
w samym centrum zajezdni, z trudem znalazłem metalową płytę, pokrytą szklistym
dywanem lśniących od lodu kamieni. Sięgnąłem po łom i podważyłem żelazny
prostokąt... Buchnęło!
Z otwartej czeluści strzelił gorący oddech ziemi. Zapaliłem
świeczkę i zstępowałem powoli, po zardzewiałych klamrach – ześlizgując się metr po metrze w
głąb ciemności. Miałem wrażenie, jakbym schodził do źródeł czasu i niepamięci, widziałem intensywne
obrazy dzieciństwa: babkę – wróżącą z kart, ojca, który zamienił się w świerszcza, wuja
grającego na fortepianie szaleńcze akordy; przez chwilę widziałem także tajemniczą księgę, która była
początkiem wszechzaklęć i alternatywą wszechrzeczy. Wokoło pachniało korzennie.
Żelaziście. Czuć było trzewia ziemi. Kiedy szedłem...
Korytarz zamykały małe, żelazne drzwiczki. Szarpnąłem za
uchwyt i stanąłem oko w oko z opalizującą kolorami kostką. Był to magiczny
projektor wyświetlający obrazy zdarzeń, które nigdy nie miały miejsca, choć przecież
mogły. Były więc alternatywą, podszewką, inną drogą…
Na zewnątrz blado świecił szklany księżyc. Wracałem pomiędzy
straszydłami wagonów, wielkimi osiami, kołami, wypukłościami starych kotłów –
wszystkim, co kiedyś przenosiło człowieka ku przyszłości, a dziś było
niepotrzebnym złomem. Zastanawiałem się, czy szlachetna praktyka imaginoskopii,
kogoś jeszcze zainteresuje. Może Michała Nizabitowskiego, który czule wpatruje
się w strugi czasu, malarza Gromadę, co
śni barwy, Agatę Wawryszczuk fotografującą świat, który rozciąga się poza cienką
powłoką zdarzeń? Czy ja wiem? A może my wszyscy należymy do odchodzącego
gatunku, dawno minionej formacji, prastarego plemienia, które imaginowanie
uznawało za najwyższą wartość, coś na kształt religii, magii, rytuału? Z oddali
widziałem sylwetki ludzi bez podświadomości, którzy codziennie oglądali takie same
historie na wielkich, plastikowych monitorach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz