sobota, 27 listopada 2021

Polecam lekturę kanału i wsparcie tego niezależnego projektu

Poznajcie projekt: link



O Autorze

Od wielu lat zajmuję się literaturą zawodowo, jako krytyk literacki oraz literaturoznawca. Prowadzę również spotkania w różnych instytucjach kultury z różnymi ludźmi kultury, m.in ze śp. Adamem Zagajewskim czy Kazimierzem Wiśniakiem. Nazwa mojego kanału o książkach "Lektury z biblioteki osiedlowej" pochodzi od mojej pierwszej książki krytycznoliterackiej o tym samym tytule, wydanej przez Bibliotekę Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (Kraków 2018), recenzowaną przez Jerzego Plutowicza, poetę oraz eseistę z Białegostoku oraz Wojciecha Ligęzę, profesora zwyczajnego na polonistyce UJ. Mój kanał ma na celu przybliżenie tych pozycji z dziedziny literatury, duchowości, religii, antropologii oraz psychiatrii, które mogłyby Państwa zainteresować. W centrum moich rozważań - tych mówionych oraz "pisanych" znajduje się coś, co nazwałbym mianem antropologii szaleństwa. Bliski jest mi temat choroby, ułomności, marginalizacji oraz wykluczenia, który definiuję przy pomocy kategorii ontologii słabej, wybrakowanej (Vattimo, Noica). Również temat marginesów, bytu pokątnego i pokracznego, jak również nieoficjalności w jej rozmaitych pryzmatach, odcieniach, wymiarach, stanowi przedmiot mojego literaturoznawczego namysłu. Moje badania prowadzę chwilowo w zasadzie oderwany od akademickiego podglebia instytucjonalnego, dlatego zależy mi na wsparciu. W zamian mogę przybliżyć interesujące Państwa tematy i ewentualnie służyć radą obejmującą moje kompetencje literaturoznawcze oraz krytycznoliterackie.

czwartek, 14 października 2021

Spotkanie autorskie


 Zapraszam na promocyjne spotkanie drugiego, zmienionego i rozszerzonego wydania książki: „Koniec świata na mojej ulicy”. Klub pod Gruszką, 22 X, godzina 18.00. Organizator: Biblioteka Kraków. Wyd. Austeria.

wtorek, 14 września 2021

Drugie wydanie, poszerzone


 

Drugie wydanie książki: zmienione, rozszerzone, z nową okładką, właśnie powstaje. Sprzedaż była bardzo dobra, nakład został niemal wyczerpany.

Spotkanie promocyjne: 22 X Pod Gruszką (Biblioteka Kraków) poprowadzi znana poetka Elżbieta Zechenter-Spławińska. Była to pierwsza pisarka jaką poznałem, ponieważ często odwiedzała mój dom i przyjaźniła się z moją rodziną. Potem pojawiali się: Mrożek, Mach, Rusinek, Szymborska, Natalia Roleczek, Otwinowski... sam już nie pamiętam.😀

sobota, 17 kwietnia 2021

Aresztowanie

 

Świt powoli przełamywał się z nocą. Rozwijał wachlarz coraz mocniejszych frakcji światła, które z każdą minutą jaśniały, pokrywając osiedle cienką mąką brzasku. Po chwili z białego jak wapno nieba zaczęły spadać małe, twarde kulki śniegu, które przypominały kawałki koziego sera przecieranego przez metalową tarkę. Wiatr porywał je całymi rojami, okręcał wokół drzew i ciskał prosto w ziemię. Pomyślałem, że każda z tych kulek to czyjeś marzenie, które zastygło, a teraz spada, łącząc się z innymi.

Od okien ciągnęły zimne strugi powietrza. Podłoga była chłodna jak kamień. Ktoś włączył radio Pionier i słuchał Gimnastyki Porannej: „Nóżka w lewo, nóżka w prawo. Ramiona w górę. Wdech. Wydech”.

Z kotłowni w podziemiach domów dochodziły nieprzyjemne dźwięki czyszczonych pieców. Czarne pożeracze drewna, węgla i koksu zaczynały właśnie swoją brudną pracę i dopiero za godzinę miały ożywić kaloryfery. Gdyby nie zbliżające się święta, wszyscy zostaliby jeszcze w łóżkach, w cieple przepastnych pierzyn, pod kołdrami, w różowych poduchach wypchanych kaczym pierzem.

Poranną ciszę przełamał pisk samochodowych hamulców. Strzelanie drzwi. Szczekot psów atakujących z furią milicjantów – wielkich chłopów o czerwonych nosach i policzkach – którzy z pistoletami w kaburach, z białymi pałkami przy paskach, otoczyli dom pana Mińka.

– Obywatelu, otwórzcie – krzyknął cywil w kapeluszu, naciskając przymarznięty dzwonek.

Po chwili w prześwicie drzwi pojawiła się kudłata, nieogolona twarz rzeźnika.

– Ale o co chodzi? – spytał półprzytomnie.

– Zaraz się dowiecie, otwierajcie.

Miniek w rozpiętej, pasiastej piżamie i laczkach na bosych stopach podreptał do furtki.

Milicjanci tłumnie wtargnęli do domu.

Całe osiedle stało w oknach.

– Doigrał się – wyszeptała gosposia – ale od kogo teraz będziemy kupywali mięso?

– Schowaj lepiej szynkę i kiełbasy do piwnicy – rzuciła przytomnie babcia, jakby poczuwała się do współudziału w kradzieży. A przecież nie ona jedna powinna się bić w piersi. Całe święta, nasze i mieszkańców ulicy Olchowej, a nawet części Olszy, zostały przyniesione w spodniach i pod swetrami pana Mińka z  pobliskich zakładów mięsnych. Utrata tych świeckich relikwii, symbolu pojednania człowieka z Bogiem, smugi różowego światła w ciemnych czasach, byłaby dla nas nie do zniesienia.

Po chwili usłyszeliśmy hałas. Mundurowi wynosili dowody rzeczowe: szynki, wielkie połcie słoniny, mortadele, długie różowe schaby, drób, polędwice, parówki…

Potem z domu wyprowadzono panią Miniek w płaszczu wstydu.

– Zadzwońcie do towarzysza Czopa – gorączkował się skuty kajdankami rzeźnik.

– Towarzysz Czop już siedzi – odpowiedział ponuro milicjant.

Silnik nyski zarzęził, z rury buchnął czarny obłok dymu. Samochód rozpłynął się w wigilijnej bieli pełnej nastroju przebaczenia win i pojednania.

Przez chwilę panowała cisza, jak po wybuchu śnieżnej bomby.

Śnieg sypnął gęściej. Płatki nabrały ciała. Leciały teraz prosto z nieba, tworząc fantazyjne puchowe dywany i skomplikowane bryły geometryczne. Szczelną masą okrywały deski, ule, karmniki, krzewy, mniejsze drzewka. Patrzyliśmy osłupiali i bezradni na migającą choinkę i niewyłączony telewizor w oknie państwa Mińków. W pustym salonie najważniejszy polityk kraju zastanawiał się nad przyszłością społeczeństwa i narodu, świata i ludzkości. W tej przyszłości nie było miejsca na malwersantów, złodziei oraz łapowników.

Mieszkańcy Olszy, a szczególnie ulicy Olchowej, modlili się o powrót rzetelnego dostarczyciela przetworów mięsnych. Widzieli w nim gest Opatrzności. Człowieka  instytucję. Argonautę. Tego, który zawsze miał i który nikogo nie zostawił bez nadziei. Politycy kłamali, Miniek dawał pewność przetrwania.

Zima była ciężka i sroga. Podwórko w domu sąsiadów pokryły zaspy śniegu. Furtka przymarzła. Do ogrodowej wędzarni wprowadziły się dzikie koty. Mleczarz kradł mleko i sprzedawał na boku. Wielka spiżarnia przy ulicy Olchowej ziała pustką. Żyło się ciężko, smutno. I tylko z telewizora w domu Mińków dobiegały propagandowe hasła… póki elektrownia nie wyłączyła prądu.

Znów pada śnieg. Wiatr zagarnia w swoją wielką dłoń twarde jak kamień kawałki śniegu. Już wiem, że to są marzenia, które się nie spełniły. Umarły w ludziach, jak niedonoszone dzieci. A teraz aniołowie przecierają je na wielkiej metalowej tarce. Ta myśl wydaje mi się ciekawsza od dalszych losów Mińka.

Oczywiście, zarekwirowane podczas rewizji dowody rzeczowe zniknęły w komisariacie. Oczywiście, aresztowanie towarzysza Czopa okazało się typowym milicyjnym żartem. Rzeźnika szybko wypuszczono, ponieważ był wszystkim potrzebny. Umarł wskutek głupiego zakładu z fryzjerem.

Nie do uwierzenia jest co innego – moi sąsiedzi przestali jeść mięso.


poniedziałek, 1 marca 2021

Wywiad w Love Kraków: Duchy dawnej „galaktyki Olsza”

Kraina duchów, wyobraźni i zatrzymanego czasu. Jaka była dawna Olsza? W podróż do przeszłości zabiera w swojej książce „Koniec świata na mojej ulicy” Jakub Ciećkiewicz – pisarz, reporter, fotograf. – Dziś po ulicach chodzimy my, jutro przyjdą kolejne generacje. Kraków spaja nas wszystkich. Żywych i umarłych – mówi w wywiadzie dla Love Kraków.pl

środa, 17 lutego 2021

Aktualności

Długa, profesjonalna, krytyczna rozmowa w "Czytelni" Małgorzaty Szymankiewicz, w II Programie Polskiego Radia - mówią o książce "Koniec świata na mojej ulicy": Iwona Rusek i Piotr Kofta. Poniżej przycisk wejścia na stronę do posłuchania:
Wejście na stronę



czwartek, 11 lutego 2021

Z cyklu "Życie na taxi"

 

Urbanoskopia

 wjeżdżam bez znieczulenia

w płonący tunel blask neonów światła knajp

świetliste oczy prostytutek

błyszczących manekinów nocy

przemierzam rozżarzone trzewia miasta

góry plastyku papieru niedopałków szmat

latarnie świecą jak noże alfonsów

z nieba spada połyskliwy miał  confertti

perkusje trzaskających butelek rozsadzają place

jest tylko trans Taxi Taxi

 

zimny świt łapie nas na gorących uczynkach

na pobojowiskach nocy

wśród wystygłych gwiazd

uderza laską w bruk ulicy leży w rynsztoku rzyga w bramie

argonauci o bladych twarzach szukają przystani

taxi taxi

 

jem komunię z rożna

mrużę oczy

obłoki pary owijają światło

poniedziałek, 8 lutego 2021

Dzień budzi żmije konieczności

 

…już słabnie podcięty, purpura ścieka po fasadach okna mrużą oczy drzwi głośno ziewają rynnami lecą gwiazdy milczące stygną zaraz zgasną białe płowieją i znikają. W bezsennej pościeli w czarnej czapie nocy trwam nieskutecznie. Jeden baran dwa barany trzy barany... Gipsowy świt zalewa usta powili rośnie tężeje piaskiem w oczach trzaska zapałka gwiżdże czajnik ciepła struga moczu łomocą w drzwi promienie światła: imię nazwisko pójdziecie z nami… czerstwy chleb dnia: beton szarości bez czułości.

niedziela, 7 lutego 2021

Ciotka Hela

 

Strzeliła furtka. Pod domem stała żółta karetka pogotowia z niebieskim kogutem. Pielęgniarze wnosili do domu na noszach ciotkę Helę. Była opleciona przezroczystymi przewodami. Z przedramienia wystawała jej igła z wężykiem. Twarz miała popielatą i jeszcze bardziej niż zawsze pokrytą zmarszczkami - przypominała wielkiego indyka.

Po chwili żałobno-medyczny orszak znikł w czeluściach parteru.

- Ciotka ma raka płuc – powiedział drewnianym głosem dziadek. Nie wolno jej przeszkadzać.

Przez uchylone drzwi oglądaliśmy jak pielęgniarze w białych chałatach instalowali wokół łóżka  kroplówkę i rurki, które miały pomóc cierpiącej w oddychaniu.

- Ona tu przyjechała umrzeć – mówiła przez telefon martwym głosem matka. – Nie, nie ma żadnej nadziei.

Po zamordowaniu wróbla wiedziałem już czym jest śmierć. Jest chwilą, w której ogród kamienieje. Ptaki przestają śpiewać, ucisza się wiatr, a serce wypełnia ciężar wyrzutów sumienia. Nie chciałem, żeby ciotka umarła.

- Niedługo kojfnie – zauważył bezceremonialnie brat. – Grała, srała, ale miliona nie wygrała – dodał złośliwie.

Przez większość życia wszyscy się z Heli wyśmiewali. Była dziwaczką. Jeździła po mieście taksówkami. Nałogowo grała w gry liczbowe: lajkoniki, lotki, a nawet w loterię państwową, w którą nikt jeszcze przecież nie wygrał. Pod koniec miesiąca, zanim listonosz przyniósł jej emeryturę, pożyczała od babci drobne kwoty, bo nie miała na chleb. Kiedyś przeczytałem w „Przekroju” wiersz Ludwika Kerna: „Ciotka idiotka grała w totolotka…” i od tej pory nazywaliśmy ją z bratem „totoidioto”.

No, ale czy wygranie miliona zapewnia szczęście? Można się nad tym zastanawiać. Szewc Serafin, z żółtej kamienicy przy torach, trafił szóstkę a potem się rozpił i umarł pod płotem. Bo szewc w swoim prostym i monotonnym życiu nie miał żadnego marzenia. Był jałowy, pusty.  Przypominał wielkiego miśka, z którego sypały się trociny i w końcu wylądował na strychu. A ciotka chciała jechać do Sao Paulo.

Deszcz wciąż padał. Strugi wody rozmiękczały trawniki i tworzyły wielkie, bure kałuże. Białucha wystąpiła z brzegów, nabrała koloru kawy Turek. Z wielką furią toczyła wściekłe fale w kierunku fabryki Wandera. Jaś Mech, przy pomocy mojego brata, wrzucił do wody stare drzwi połączone drutem z warstwą styropianu i wskoczył na prowizoryczną tratwę, budząc podziw całej okolicy. Dziś taki spływ nazywa się raftingiem.

Po wielu dniach, kiedy wydawało się, że umierająca ciotka także odpłynęła, całkiem nieoczekiwanie usiadła i poprosiła o zupę. Przekrzykując grzmoty piorunów wciąż terkotała o starszej siostrze, która przed wojną wyemigrowała do Brazylii, wylądowała w buszu i mieszkała wśród Indian. Nie byli to co prawda prawdziwi Indianie, tacy jak Wonnetou, tylko trochę gorsi. Chodzili na golasa, z przepaskami na biodrach i wkładali sobie drewniane krążki w dolną wargę.

Jakimś cudem, dzięki listom do organizacji międzynarodowych,  Heli udało się nawiązać kontakt z siostrą i do domu przyszła paczka z Sao Paulo. Zawierała drewniane maski, płyty z dziwaczną muzyką, zdjęcia wielkiej figury Jezusa stojącej nad miastem, czekoladę, a także kopertę zawierającą 20 dolarów. To było jak wygrana w totolotka. Ciotka Hela, promieniała. I… wyraźnie wracała do zdrowia.

Z tej okazji zorganizowano odkładane od dawna imieniny. Po kuchni krzątały się kobiety, otwierano grzybki, krojono warzywa na sałatkę. A wuj Janek – zadowolony i uśmiechnięty, w klubowej granatowej marynarce – rzucił. – Myślę, że już czas otworzyć szampana.

Nad ogrodem zaświeciło słońce. Prawdziwy busz skłębionych pnączy i bluszczów rozbłysnął jak zielona latarnia. Trawy parowały. Temperatura rosła. Robiło się duszno, ciepło. A Białucha toczyła wzburzone fale jak Amazonka. I chociaż Indian brakowało, bo my mieliśmy tylko stroje kowbojów, był to jeden z piękniejszych dni mojego dzieciństwa.

Brazylijski.

Rano, kiedy przyszliśmy życzyć Ciotce Heli dobrego dnia, leżała sztywna, biała, z opuszczoną brodą i otwartymi ustami. Jej oczy uciekły w górę. Podniosłem zimną dłoń, która bezwładnie opadła na pościel. Była wypełniona śmiercią jak zabity wróbel.


sobota, 6 lutego 2021

Stare lata

 

Stare lata

jak niedołężne ptaki

spadają dziobami w zaspy śniegu

odwłoki się kurczą maleją

skrzydła wibrują ze wstydu

i z latania dwójka.

 

Stare lata

bezlistne krzewy

wysychają na wietrze  

jak badyle w niemodnych strojach

podartej bieliźnie już o siebie nie dbają

zastygają  w zapachu bezsilności

i z higieny pała.

 

Stare lata

ciągną niedołężne szkielety`

o dwóch laskach kuśtyk kuśtyk

odliczają kroplówką z portmonetki prosto na rękę

w aptece i osiedlowym zawsze brakuje…

kolejka się złości narzeka

niedostateczny z witalności.

 

Stare lata

czytają nekrologi żeby dowiedzieć się czegoś o znajomych

którzy wreszcie mają szansę zaistnieć publicznie

niektórzy po raz pierwszy

a potem już w dole o smaku betonu

słychać śpiewy płytę okrywają kwiaty

przerażonych

i świece mających nadzieję

na amen w pacierzu.

 

Drżącą dłonią bezwstydnie łuskam pestki chwil

patrzę w słońce

stare lata uśmiechają się do was

moimi ustami

wiem

mimo tylu dwój repety nie będzie

więc jeszcze popatrzę na błękitne piórka sójki

i helikopter czarnych skrzydeł mielących powietrze.

Recenzja z Odry




 

czwartek, 4 lutego 2021

Spowiedź mordercy

 


Willa na Olszy przypominała wielkie rozgałęzione drzewo.

W ciepłych miesiącach domowników budziły do życia oliwkowe drozdy – śpiewaki. Niecierpliwi artyści popisujący się od świtu skalą swoich wokalnych możliwości. Zza okien  dobiegało ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit… Później włączały się dystyngowane kosy, w czarnych frakach z pięknymi żółtymi dziobami – wykonawcy trudnych lecz radosnych arii operetkowych – tilu-tilu-tilu, tilu-tilu-tilu. Koło południa do orkiestry dołączały szare słowiki – dyskretni świadkowie spotkań zakochanych. Grali na wiele sposobów, ale najczęściej z przytupem, jak to soliści – ciu-ciu-ciu-ciu. Orkiestra kładła tło niezgrabnie. Kukały kukułki. Gruchały gołębie. Dzięcioł uderzał w korę drzewa.

Wszędzie wokół słychać było ptasie śpiewy, stukoty i szelesty. Za oknami furkotały  jaskółki budujące oazę prywatnego szczęścia na strychu. Sroczki uczyły latać młode w niewielkim modrzewiowym gaju. Na gałęziach – mniej i bardziej ukryte – siedziały rudziki, raniuszki, szczygły, grubodzioby, czasem trafił się czerwony gil, którego barwa jak granat rozsadzała ogrodową zieleń.

Zimą następowała zmiana warty. Balkon okupowały biało-czarno-oliwkowo-zielone sikorki podskakujące niecierpliwie na drobnych łapkach, do chwili aż babcia zawiesiła dla nich w karmniku różowe kostki słoniny. Małe czarne kawki i wielkie smoliste gawrony zachowywały się jak włóczędzy u wrót kuchni dla bezdomnych, gdzie wydają bezpłatne obiady - mleczny chleb pokrojony w kostkę i oblany tłuszczem. Pełną miednicę tego prostego posiłku Jadwisia wysypywała codziennie na głównej alejce ogrodu. Ptaki witały ją krakaniem i łopotem skrzydeł.

Na skórę po słoninie, przywiązaną do balustrady balkonu, zlatywał kto mógł z ptasiej czeredy: żółte jak kukurydza wilgi z czarnymi skrzydłami, pospolite kawki, o lśniących piórach farbowanych brunetek, dzięcioły z czerwonymi łebkami i dudki z rdzawymi koronami na głowach. Nasz dom zatopiony w bieli i zieleni był ich matecznikiem i azylem.

Tamtej jesieni ogród tonął w deszczu. Powietrze napięte jak płachta wielkiego żagla, trzęsło się od spadających na ziemię błyskawic. Rezydencja przypominała okręt płynący z wysiłkiem wśród niebieskawych strużek wody. Harmonie parapetów wygrywały monotonne melodie. Z dachu garażu dobiegało senne pac-pac-pac. Wzdłuż szyb okiennych, szczególnie w miejscach, gdzie odpadł kit, ciągnęły się wąskie stróżki zwieńczone przezroczystą kroplą.

W owych nudnych aż do znużenia dniach, codziennie po szkole wyruszaliśmy z bratem na poszukiwania skarbów, które kryły się w opuszczonych pokojach i zakamarkach rezydencji, nigdy do końca nie zbadanej przez mieszkańców z powodu ich notorycznej skłonności do spania. Wiedzieliśmy z opowieści dorosłych, że podczas wojny w naszej willi mieszkali Niemcy a oni lubowali się przecież w tajnych skrytkach, gdzie przechowywali diamenty, złoto, dolary, pistolety, papierośnice, gumy do żucia, a może nawet czerwone lizaki ze sklepiku pana Mokrzyckiego i trudno powiedzieć, co jeszcze.

Na pierwszy ślad skarbu wpadliśmy penetrując strych. Drewniany stopień tuż za żelaznymi drzwiami przykryto deską, pod którą leżały suche jak wiór trociny. Był to jeden z opróżnionych schowków, zapewne ten, w którym dziadek podczas okupacji przechowywał parabellum.

Pod okienkiem stały wielkie wyplatane kufry zawierające mienie posagowe ciotki. Były tam dziesiątki porcelanowych talerzy, talerzyków, sosjerek, maleńkie filiżanki rozenthala, ale także ciężkie srebrne sztućce, a pośród nich, owinięta  materiałem szpada ze złotą rękojeścią zakończona odkręcaną kulką. Mój brat chwycił broń i zadawał nią ciosy w powietrzu, a ja broniłem się używając wielkiej, srebrnej tacy.

Później, w świetle latarek, dostrzegliśmy zbudowane z desek pomieszczenie, które skrywało zbiornik na wodę, a obok niego, na półkach, w skórzanych futerałach, dwie prawdziwe czeskie wiatrówki marki slavia. Jedna większa, ciężka, łamała się z trudem, druga lekka, damska – w sam raz dla mnie. Na najwyższej półce leżały pudełka z bolcami i lotkami.

Brat pobiegł do swojego pokoju i po chwili przyniósł pinezki, a także naręcze papierowych artefektów. Były wśród nich przedwojenne rysunki pornograficzne, zdjęcia z amerykańskiego Playboya i wycinki z tygodnika „Perspektywy”, które zdecydowanie podnosiły czytelnictwo, a przy tym rozbudzały wyobraźnię chłopców. Poprzyszpilał je nerwowo do ściany. Strzelał celując w piersi i czarne wzgórki modelek. Po każdym trafieniu wołał – A masz… i śmiał się kretyńsko.

Wyjrzałem przez okienko. Podczas przerwy w deszczu ogród na chwilę odżył. Przejrzyste, jasne powietrze, omiatało mokre od łez twarze storczyków i biało-czerwonych fuksji. Delikatne, różowe kule hortensji przypominały ciężkie od wody gąbki.

Kwiaty i krzewy powoli podnosiły głowy. Trawy prostowały karki. Drzewa nabierały oddechu. Wtedy zobaczyłem wróbla. Siedział zmoknięty na gałązce świerka. Spojrzałem na niego przez muszkę i szczerbinkę. Nie poruszył się. Powoli nacisnąłem spust. Usłyszałem metaliczny trzask i w tej samej chwili ptaszek spadł na ziemię. W ogrodzie zapanowała głucha cisza. Naturalny rytm życia, który zaczynał się powoli toczyć po ulewie, jakby na moment zamarł. Ptaki rozdziawiły dzioby nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Stałem z bronią jak winowajca, morderca wróbla, który jeszcze przed chwilą cieszył się życiem, a teraz jest tylko mokrą kulką piórek.

Wybiegłem do ogrodu. Ofiara leżała na wznak, z odchyloną głową i dziobem. Miała sztywne skrzydła i  wyprostowane nóżki. Łapki  z pazurkami opadły bezwładnie. Wróbel był  cały wypełniony śmiercią.

Wstyd powoli rozchodził się po ciele – począwszy od czoła, przez klatkę piersiową, uda i stopy. Nerwowo kopałem grób ofiary. Snułem myśli, jakie ma każdy zabójca, że trzeba o wszystkim zapomnieć. Dookoła siedziały czarne ptaki. Miały zimne, wilgotne pióra. Patrzyły na mnie stalowym wzrokiem.