środa, 29 kwietnia 2020

Maria


Szedłem zamarzniętą ulicą: białą, zimną, śliską, pokrytą grubym płaszczem lodu, jak gipsem, na którym nieustanie wywracali się przechodnie, klnąc i złorzecząc zimie, lecz było tak, jakbym szedł dwiema ulicami, tą dawną, kiedy jeszcze przyjmowała Maria, kiedy na Kazimierz spływała jej sekretna siła, kiedy z daleka wyczuwałem szmer fluidów, gdy ona wyczuwała, że nadchodzę, stawiała na gazie czajnik z herbatą, a poprzez białą przestrzeń mgły posyłała mi matowy uśmiech – i z ulicą współczesną, wymuskaną szkłem i piaskowcem, ożywianą neonami, byle jaką.
W błysku wspomnienia zobaczyłem siebie, stojącego przed zalodzonym barem Kazimierz, gdzie idąc do wróżki strzelałem zwykle setkę czystej, pod zielony korek z jajkiem. Zobaczyłem wychodzącego z baru mleczarza Czesia, który po konsumpcji przetarł usta dłonią, kaszlnął, pchnął wózek i zadzwonił flaszkami o srebrnych i złotych kapslach... Widziałem węglarzy, wielkich chłopów, co nigdy nie wylewają za kołnierz. Odstawili drewniane nosidła, weszli niepewnie do środka, oparli się o bufet, a potem rumiani od wódki i uśmiechnięci stukali pięściami do okolicznych mieszkań. Widziałem  zmarzniętego kapitana barki rzecznej, który wpadł do baru na „lunetę” i „meduzę”, czyli setkę pod galaretę z nóżek. Widziałem starą prostytutkę Amelię i pana Francoisa, który grał na harmonii paryskie przeboje i śpiewał, bo podczas wojny był we Francji. Widziałem malarza Obrzydowskiego, „króla żydowskiego”, który w przypływie szaleństwa rozdawał przechodniom mandarynki. Widziałem platformy z drzewnem jadące po ulicy Krakowskiej, a nawet stare samochody na holzgas, fordy i deimlery…
Od kościoła Bonifratrów sączyła się różowo-żółta poświata mgły. Wszystko było nierealne.
Wszedłem do martwej, zdewastowanej kamienicy, śmierdzącej kocią szczyną. Tylko ona uniknęła jeszcze remontu. Wyglądała jak stare, rozgałęzione drzewo, z labiryntem konarów. Powoli wdrapałem się na trzecie piętro po skrzypiących, rozeschniętych schodach, dalej, na pamięć, galeryjką balkonu prosto do przeszklonych drzwi. Były okręcone drutem.
Przez cały czas wspominałem jasnowidzącą. Miała tylko troje uczniów: wnuczkę Czepca z „Wesela”, reżysera operowego i mnie. Bognę uczyła stawiać kabały. Józefa astrologii, a ze mną piła samogon i opowiadała historie... Podczas seansów wszędzie dokoła skakały koty, po podłodze pełzły tłuste karaluchy, odór moczu wywoływał duszności, ale to wszystko jej nie przeszkadzało. Żyła na granicy światów, jak artysta, szaman, czy profeta.
Przyjmowała nas leżąc w łóżku. Zaglądała głęboko do wnętrza, zastanawiała się, zadawała pytania, a potem kładła karty losu na mosiężnej tacy i bardzo szybko mówiła. Bywało, że kiedy wpadała w trans, osuwała się gwałtownie na poduszki i można było pomyśleć, że zmarła. „Włączała się” wtedy w inną rzeczywistość, tak jak wtyczka w kontakt. Te szokujące chwile miały miejsce szczególnie nocą, kiedy przychodzili najgorsi klienci - kryminaliści, prostytutki, przedwojenni sataniści i stara morderczyni z Podgórza. Nikt jej jednak nie okradł, ponieważ strach przed zemstą był znacznie większy od lęku przed więzieniem.
Ale pewnego dnia, kiedy byłem w szpitalu, podobno się zdematerializowała. To dobre słowo, jeśli chodzi o Marię. Jej największym wyczynem, opisywanym przez międzywojenną prasę, była dematerializacja stołu dębowego i jego ponowna materializacja w drugim pokoju. Dokonała tego sama, bez udziału medium, na co są liczne dowody w postaci zdjęć i relacji świadków. A teraz teleportowała się w jakąś inną przestrzeń.   
O dziwo, nikt tu jeszcze nie mieszkał. Zacząłem się szarpać ze zwojem, rozdzielać metalowe przewody, odkręcać węzły gordyjskie – bo wiedziałem, że muszę wejść do środka, że to, co mnie wzywa jest silniejsze i ważniejsze, od wszystkiego, co wydaje się roztropne.
Przymarznięte drzwi ustąpiły pod ciężarem barku. Z wnętrza buchnęło stęchlizną i wilgocią. Na łóżku, pośród papierowych kwiatów, leżało przezroczyste ciało astralne. Blada twarz, ogromne orzechowe oczy. Na stole leżała kartka pełna białych pocałunków.
Schodziłem po schodach wolno, pełen bólu. Czułem się tak, jakbym pozostał sam na świecie. Mgła się rozwiała. Nie było baru Kazimierz, tylko eleganckie restauracje, gdzie należało telefonicznie zarezerwować stolik, a zamiast czystej wódki podawano kolorowe drinki. Na ścianie sąsiedniej kamienicy w nowo otwartej klinice „U Maryli” zapalono neon: „Bezbolesne usuwanie podświadomości i wyrzutów sumienia, 1000 złotych”. Modne zabiegi zamawiali menedżerowie i pracownicy korporacji. Z czasem finansował je nawet Fundusz Zdrowia.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Pan Oramus


Z powodu rosnącej bezczelności i nałogowej skłonności do wagarowania, ojciec postanowił mnie oddać na naukę do ślusarza. – Pan Oramus zrobi z ciebie człowieka! – powiedział twardo. Po czym jak zawsze po powrocie z pracy poszedł spać.
To prawda. Większość czasu spędzałem z synem recydywisty Jackiem Krzysztofem łapiąc rybki w Białusze, konstruując długie szklane lufki do plucia na lekcjach, a potem składając prawdziwy motocykl, co zajęło nam kilka tygodni. Z ramy po wypadku i silnika kupionego na Tandecie, stworzyliśmy prawdziwy pojazd, pod okiem sąsiada - majora Karola Biernata, niedocenionego bohatera walk pod Dien Bien Fu. Choć nasz motor nie miał siodełka a jedynie drewnianą deseczkę, był przedmiotem powszechnej zazdrości kolegów. Kiedy szli rano do szkoły, przejeżdżaliśmy bezczelnie przed budynkiem, w obłokach błękitnego dymu, oddalając się w kierunku dawnego lotniska w Czyżynach. Niestety, na świadectwie miałem same - naciągnięte do granic możliwości - trójki.  A nauczyciele marzyli, żeby się mnie pozbyć.
– Nie chcesz się uczyć, to pójdziesz do pracy. Zaczniesz terminować w czerwcu. Po wakacjach zapiszę cię do szkoły zawodowej – powiedział surowo ojciec po obejrzeniu wyników. Brat już chodził do zasadniczej mechanicznej, ze specjalnością tokarz. Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby ktoś w domu się nami zajmował, pilnował, pomagał odrabiać lekcje, ale rodzice czuli się powołani do wznioślejszych zadań i wracali dopiero nocami. Nie wiem właściwie, dlaczego mieli dzieci?
Rodzicom się nie wybacza. Jak mogli zaprowadzić chłopca, który nie rozstaje się z aparatem fotograficznym, do zakładu metaloplastycznego? Gdyby posłali mnie do atelier pani Garżyńskiej, wszystko potoczyłby się inaczej. Poznałbym tajniki zawodu, który mnie fascynował, któremu mógłbym się bez reszty poświęcić, ale w domu nikt o tym w ogóle nie myślał.
Zakład Pana Oramusa mieścił się przy ulicy Rakowickiej – powyżej cmentarza. Była to wielka, przeszklona hala, stojąca w tym samym miejscu, w którym 300 lat wcześniej pradziad właściciela założył kuźnię. Od tamtych czasów pracowania zdobyła renomę i reputację pierwszej w stołecznym królewskim mieście. Kolejni Oramusowie pobierali nauki w Paryżu i Londynie, przywozili z podróży techniczne nowinki, kuli przepiękne kraty, które Wisłą spławiali do Gdańska… aż przyszły czasy komuny, upadku, wyczerpania. Pan inżynier Lotar Oramus miał już tylko dwóch czeladników – Lupę i Jurasa, jednego rzemieślnika tuż przed wyzwoleniem - Wieśka, a teraz szukał ucznia.
– Michał jest pozbawiony zdolności manualnych – ojciec przedstawił mnie właścicielowi. – W dodatku to leń, który nikogo nie słucha. W razie wagarów, proszę od razu do mnie dzwonić.
Rzemieślnik zrozumiał, że mój pobyt w pracowni ma być formą kary, a ponieważ był  człowiekiem mądrym i dobrotliwym więc tylko bąknął - Nie tacy, tego...
Zakład pachniał metalem, naftą i acetylenem. Hale wypełniały staroświeckie maszyny pochodzące z  XVIII i XIX stulecia. Ogromne przecinarki, prasy, kowadła, młoty. Były też tokarki, wiertarki i piły mechaniczne… Wszystkie te urządzenia robiły wrażenie. Jeszcze większe sprawiali czeladnicy – wielkie, wąsate, milkliwe  chłopy w żółtych kombinezonach, palący połówki sportów w szklanych lufkach. Codziennie rano czyściłem dla nich piec kowalski, wyjmując z popielnika wielkie żużle. Potem paliłem w kuźni. A kiedy ogień płonął, przekręcałem manetkę z tlenem i wówczas płomień wesoło buchał w górę. Układałem na stanowiskach młotki i pilniki. Czyściłem lichtarze, lampy, kraty. Sprzątałem, polewając wcześniej podłogę wodą z lewatywy…
Pracownia wykonywała przedmioty zbytku dla bogatych mieszczan, przedmioty sakralne dla kościoła i rzeźby dla Akademii Sztuk Pięknych. To właśnie wtedy zaprzyjaźniłem się z artystami, którzy mieli dystans do świata, lubili się śmiać, a mnie, chłopca, traktowali z sympatią i cierpliwie wyjaśniali własne projekty.
Pewnego dnia Pan Oramus kazał mi się umyć, przebrać i pojechaliśmy na Wzgórze Wawelskie. W budynku naprzeciw katedry kilku księży prowadziło zaciętą dyskusję.
– Zastanawiamy się nad wykonaniem kopii „Włóczni św. Maurycego” – powiedział starszy, siwy, bardzo chudy kapłan. - Żaden zakład nie potrafi nam udzielić odpowiednich gwarancji.
Inżynier wręczył mi kluczyki do auta – Michał przynieś z bagażnika papier i sznurek.
Kiedy wróciłem, bezceremonialnie zapakował relikwię, jak zwykły kawałek metalu, włożył pod pachę i wyszedł, zostawiając księży w stanie głębokiej konfuzji.
Jednak inny dzień zapamiętałem szczególnie. Rano do pracowni przyjechał artysta Wielopolski, żeby wspólnie z nami zmontować tabernakulum. Po południu miał je oglądać sam kardynał. Dzieło przygotowywaliśmy od miesiąca. Jedni robili mosiężne winogrona, inni rajską jabłoń w miedzi, węża, pierwszych rodziców, Marię i Jezusa, owcę z chorągiewką. Ja wszystko czyściłem i układałem na stole. Wreszcie pojawił się projektant. Potężny facet, o wielkich czarnych oczach, długim nosie i ogromnych dłoniach. Mistrz Oramus, pan Wielopolski, czeladnik Juras, czeladnik Lupa, Wiesiu i ja podjęliśmy pracę nad montażem. Palniki acetylenowe, obcęgi, szczypce i małe młoteczki sprawnie łączyły wszystkie elementy. Na koniec szef sięgnął po telefon i zadzwonił do kardynała. – Eminencjo – można już przyjechać.  
Dostojnik dotarł staroświeckim samochodem marki warszawa. Był w zwykłej czarnej sutannie ze srebrnym krzyżem na piersiach. Uśmiechnął się i pobłogosławił warsztat znakiem krzyża. Autor ściągnął płótno, którym przykryliśmy tabernakulum. Przez okna wpadało słońce i mosiądz, miedź oraz aluminium zaświeciły w półmroku tajemniczo. Staliśmy zachwyceni własnym dziełem, które było prawdziwym dziełem sztuki. Artysta Wielopolski otworzył drzwiczki i nagle wszyscy zbaranieli. Wewnątrz stał żywy anioł. Miał 10 centymetrów.
Kardynał zaniemówił, a potem spojrzał na rzeźbiarza z wyrazem wzruszenia. W tej samej chwili wysłannik niebios wyfrunął z pracowni przez otwarte okienko, pozostawiając za sobą niewyraźną smugę.
– Te mihi post annos hos omnes… -  wymamrotał ksiądz drżącym głosem.
- Oremus – dodał zdezorientowany pan Oramus.
Według mnie nie stało się nic dziwnego. Na Olszy przeloty aniołów były codziennością. Często widywaliśmy ich przylepione do okien twarze, albo zbieraliśmy w ogrodzie włosy, które świeciły w ciemnościach. Więc co do zasady wszystko odbyło się normalne.
Lecz kiedy ważni ludzie poszli do biura, żeby omówić sprawy finansowe, postanowiłem, że od września będę się uczył w liceum. Mogąc zostać rzemieślnikiem albo artystą wybrałem to drugie, choć w pracowni wszyscy byli dla mnie dobrzy i nikt nigdy nie podnosił głosu. Serdecznie żegnałem się z czeladnikami i szefem, który nauczył mnie, że trzeba się narobić, jeśli się chce zachwycić innych ludzi.

Buzer


W maju dni stawały się świetliste, pełne tajemniczego blasku, który sączył się z obłoków, przeciskał przez konary drzew ogrodowych, odbijał od białych płaszczyzn elewacji budynków, wpadał przez okna do salonów, rozlewał po pokojach, wywołując tańczące w powietrzu pyłki kurzu, które na co dzień niewidoczne, odsłaniały inny, metafizyczny  wymiar  życia.
Czas już wtedy zwalniał, płynął szeroko, ale meandrował i bywało, że ktoś wpadł pomiędzy jego sploty odbywając dziwaczną i pełną przygód podróż do przeszłości, która wciąż była w naszym mieście obecna, jak pacjent na granicy życia podtrzymywany przez kroplówki i respiratory. Niefortunny wędrowiec budził się potem na Plantach, albo nad Wisłą, kręcił z niedowierzaniem głową, wracał do domu w pomieszaniu i nie próbował niczego wyjaśniać rodzinie. Mieszkańcy nowoczesnych metropolii nazywali nas ironicznie tradycjonalistami, a nawet wstecznikami, bo niektórzy – po obu stronach czasu - nosili meloniki, surduty, ozdobne laski, a dorożki woziły nie tylko turystów. Także zachodzące słońca i księżyce w pełni, które mocno nadwyrężały pordzewiałe resory.  Trudno się było w tym wszystkim zorientować, czas ma bowiem postać zewnętrzną i podszewkę – jak mawiał dziadek, który doświadczył wielu jego rozmaitych przebiegów.
Sam nosił spodnie typu „pumpki” z podwiniętymi nogawkami, wypełnionymi jak balony powietrzem, pikowaną kamizelkę, muszkę i angielską marynarkę z metką Henry Poole, która pochodziła ze słynnej ulicy krawców w sercu londyńskiego Mayfair. W przypływie dobrego humoru opowiadał czasem, że dawniej dżentelmeni spotykali się u krawców żeby porozmawiać, zapalić cygaro i napić się dobrego wina. - Zakłady krawiectwa miarowego pełniły rolę swego rodzaju klubów towarzyskich – wspomniał z sentymentem - bywało że organizowano tam nawet schadzki...
Tego dnia wszystko szło na opak. Majowe światło utworzyło w salonie zastoinę  i przybrało postać galarety. Helenka próbowała je zgarnąć do metalowej tuby odkurzacza, niestety było tak mocno przyklejone do podłogi, że w żaden sposób nie dawało się odessać. Babcia wiedziona intuicją otworzyła okno i z drzewa sfrunęły płaskodziobe kaczki, które pożarły świetlistą kupę skrzeku, a potem - pełne blasku i energii - odfrunęły w kierunku dworu Potockich.
Później skinęła na mnie dłonią, wyjęła z kieszeni fartucha 20 złotych, i powiedziała. – Jak wiesz ciotka Ginała nigdy nie ma pieniędzy, bo wszystko wydaje na taksówki. Z powodu jej koszmarnego nałogu musisz  zawieźć na Wielopole 20 złotych, bo inaczej nie będę mogła się zobaczyć z siostrą. Włożyłem pieniądze do kieszeni spodni i wsiadłem na mały, zielony rowerek, aby dostarczyć przesyłkę starszej pani. – Tylko nie zgub – krzyknęła na pożegnanie.
Na Rondzie Rakowickim ustawiono właśnie niebieski saturator. Składał się z wózka, dwóch przezroczystych baniek i czarnego ebonitowego kółka. W jednej była woda nazywana gruźliczanką,  w drugiej malinowy sok, o wspaniałej barwie gęstej jesieni. Kółko służyło do nalewania. Pomyślałem, że jeśli zamiast 20 złotych dostarczę ciotce 19, to nie stanie się nic złego. Sprzedawczyni pokręciła pokrętłem, wypuściła szumiącą strugę, a potem dolała soku i ten pienisty napój przeniósł mnie w rajską rzeczywistość.
- Bogatemu to dobrze – kolega Jacek Krzysztof wyłonił się niespodziewanie. W dłoniach trzymał odwrócony ślimak kolarzówki. Był to wyrośnięty, pryszczaty typ, wieczny repetent, którego wszyscy się w szkole bali. Pomyślałem, że jeśli ciotka otrzyma 18 złotych, to też nie będzie robiła krzyku i kupiłem mu wodę.
Jacek wypił, przeciągle beknął i powiedział – Owszem. Ale nie dorównuje słynnemu napojowi u Buzera na Podgórzu. Ten rajski płyn, morelowy, podawany jest w wielkich, przezroczystych kuflach. Co, nie znasz Buzera? Szczęściem mam teraz chwilę czasu.
Mknęliśmy szybko przez miasto, ciągnąc na oponach wiosnę, rozświetlając ulice blaskiem lusterek, wywołując pedałami ciepły powiew wiatru - prosto w słońce, które stało już wysoko i uderzało z hukiem w twarze przechodniów. Za mostem na Wiśle, Jacek skręcił w boczną uliczkę i zahamował przy zielonej budzie. Wewnątrz stał dziwny typ, o długich kręconych włosach, w staroświeckiej czapce przypominającej wielką skarpetę,  w lnianej koszuli i obszernych białych spodniach. Jego saturator był znacznie większy od pozostałych, sok mienił się w słońcu, a kółko które wciąż obracał lejąc napój wywoływało efekt pienienia się płynu. Sprzedawca „buzerował”, dlatego nazywano go „Buzerem”. Pomyślałem, że jeśli dostarczę ciotce 10 złotych, to na taksówkę akurat wystarczy i zamówiłem dwie porcje wspaniałego napoju.
Kiedy wypiłem, ogarnęła mnie senność. Jacek Krzysztof mamrotał coś pod nosem, a sprzedawca zamarł opierając się o ladę. Czas zaczął fermentować. Nagle znalazłem się obok atelier, w którym staroświecki fotograf wykonywał portret. Na krzesełku siedziała chłopka z Bronowic w bajecznie kolorowym kubraku w piękne czerwone kwiaty. Rośliny powiewały na wietrze z wentylatora i wydzielały oszałamiający zapach.
Mistrz założył do aparatu drewnianą kasetę  ze szklaną płytą, zdjął z obiektywu przykrywkę, wykonał kółko i powiedział – Już.
– A teraz Ty młody człowieku?
– Czy 10 złotych wystarczy – zapytałem?
– Jak najbardziej.
Po chwili stałem oko w oko z artystą, który po mistrzowsku utrwalał sylwetki zwykłych ludzi, oferując im za grosze życie wieczne. Przyjrzałem mu się uważniej. Był to łysiejący pan z sumiastymi wąsami i zmierzwioną brodą, w muszce, białej koszuli i surducie, a więc wydawał się jeszcze bardziej staroświecki od mojego dziadka. Z gracją zapalił lampy i kazał przez chwilę nie oddychać. Było to uciążliwe, ale się udało. – Wspaniale. Niech kawaler przyjdzie po odbiór za tydzień.
Jako następny w kolejce czekał mały preclarz. Miał w dłoniach wielki kosz obwarzanków.
Miasto za drzwiami nie przypominało Krakowa jaki znałem ze spacerów z dziadkiem.  Przed dziwnie wybrzuszonym budynkiem Sukiennic ciągnął się targ miejski, obok stały dorożki, a wieża ratusza sąsiadowała z budynkiem odwachu.
- Te, żyjesz, obudź się – mruknął mi do ucha Jacek Krzysztof. Przetarłem oczy. Czas ruszył, a słońce miało już złoto-rudą poświatę: zapalało witraże i odbijało się kopułach katedr. Przez Wisłę płynęły barki z piaskiem, od Wawelu ciągnął metaliczny odgłos dzwonów.
- Straciłem wszystkie pieniądze, które miałem zawieźć cioci – pożaliłem się przyjacielowi.
- Udawaj, że je zgubiłeś – doradził. - Pasa nie unikniesz, ale przynajmniej zachowasz honor. A honor jest w życiu bardzo ważny! – dodał. – Załóżmy, że trafisz do więzienia. Musisz uważać, żeby nie stracić twarzy! Nie zwalaj winy na kogoś innego, na przykład dobrego kolegę… Bo wiesz, co z tobą zrobią? Jacek wiedział. Jego ojciec był recydywistą i właśnie odsiadywał karę.
Kiedy wróciłem babcia sama się domyśliła, że banknoty wyleciały mi z kieszeni. A ciotka Ginała w tajemniczy sposób dotarła taksówką. Była to wielka, półokrągła pobieda, przecięta pasem szachownicy, ze srebrnym metalowym licznikiem. Za kurs oczywiście płacił dziadek.
- Michasiu, a kim chcesz zostać jak dorośniesz – przymilała mi się pokrywając niezręczność sytuacji.
- Pederastą – odpowiedziałem – nie wiedząc co to słowo oznacza. Ale brzmiało poważnie i solidnie. Atmosfera w domu się rozrzedziła. Cały salon drżał od śmiechu.
Ostatecznie pederastą nie zostałem. Trafiłem do redakcji, gdzie przepracowałem 20 lat zanim awansowałem na kierowcę. Jako reporter brałem udział w wystawie organizowanej przez Muzeum Krakowa w 200-lecie urodzin Ignacego Kriegera. Na zdjęciach wielkiego fotografa z łatwością rozpoznałem preclarza, kolorową chłopkę, pana Buzera, który przeistoczył się w rolnika z Myślenic i… samego siebie. Staliśmy z Jackiem Krzysztofem z wiklinowymi koszami w dłoniach. Czy mogłem o tym nie wspomnieć w recenzji?

niedziela, 26 kwietnia 2020

Wiatr



(Agacie Wawryszczuk)

Gęsty wiatr o długich siwych włosach wywiał przechodniów ze Stolarskiej na płytę Małego Rynku, gdzie walcząc ze wzbierającą falą nawałnicy porywającą kapelusze, wywijającą parasole  i targającą czupryny, wpadłem na Agnieszkę. Szła w towarzystwie dwóch ciemno ubranych kobiet, których twarze pokrywała biała szminka. Gdy zawołałem, odwróciła się stale idąc, złamana w pół pod naporem wiatru, i wtedy, zobaczyłem blady uśmiech. Zauważyłem, że w ciągu ostatnich lat zrobiła się jakby mniejsza, jej wielkie, brązowe oczy zmalały do rozmiaru migdałów, schudła, ale uśmiech pozostał ten sam – dziewczęcy. Wyczytałem z niego, że mi wybaczyła.
Jesienny wiatr wzdymał płaszcze i porywał torby. Dwie kobiety wciągały Agnieszkę coraz głębiej w noc, szum wichury wciąż przerywał rozmowę.
– Czy jesteś szczęśliwy? – zapytała.  
Przez chwilę poczułem się nieswojo. – Widziałem Twoje zdjęcia, dobrze fotografujesz – odpowiedziałem.
– Mam mnóstwo wystaw na całym świecie, właśnie wróciłam z...
Pomachała ręką i zniknęła w ciemnościach. Przed oczami przesunęły mi się obrazy, które utrwalała. Opuszczona fabryka lalek, leżące obok siebie martwe główki, zdezelowane przedmioty: świat w stanie letargu, odroczonej śmierci, upadku, entropii... w przededniu innego życia, które pojawia się niewyraźnie i chociaż ewidentnie jest, wcale nie obiecuje szczęścia.
Wiatr wepchnął mnie gwałtownym porywem w ulicę św. Tomasza i popychał aż do winiarni La Petite Francaise, gdzie było już wielu biesiadników. Jedni kroili sery, inni otwierali flaszki wina, jeszcze inni popijali czekoladę. Zasiadłem przy zupie cebulowej i czekałem, aż namokną grzanki, gdy nagle zobaczyłem, że do szyby zbliżył twarz mały chłopiec. W jasnym trenczu, materiałowych spodniach i tandetnych brązowych butach - kogoś mi bardzo przypominał. Wybiegłem na ulicę i trzasnąłem portret. Było w nim coś z dawnych emocji, które czasami budzą mnie o świcie i zmuszają do dalszego życia... Może chłopiec był mną sprzed pół wieku?
Tymczasem wspomnienia związane z Agnieszką wracały falami. Musiała przejść długą drogę do podszewki nocy. W samotności. Ze starą kamerą w drżących dłoniach, która ją prowadziła w dalekie przestrzenie, automatycznie zapisując kolejne stadia oderwania.

piątek, 24 kwietnia 2020

Brat w szpitalu


Mróz złapał miasto za twarz żelazną pięścią. Szedłem wśród trzaskających kałuż, w huku pękających drzew, aż do białej, ukrytej wśród śniegów kliniki, gdzie brat chorował na oko. Drzwi budynku odwaliłem stojącą w pobliżu szuflą. Żelazną kłodę odmroziłem zapalniczką. Gdy się dokopałem do wnętrza i natarłem na drzwi ramieniem, z dyżurki wybiegł mały, brodaty portier w poplamionym fartuchu. Wybałuszył ślepia i wystękał: – Co tak późno? Miał zepsute zęby. Szczególnie górna trójka wymagała naprawy.
Klinika przypominała pałac zdrowia. Tak to się wtenczas budowało: szerokie korytarze, marmurowe schody, ociekające lakierem drewniane poręcze, ogromne okna, przestronne sale. Chory w XX wieku był księciem, lekarz królem, a ordynator – cesarzem. Mojego dziadka: doktora wszech nauk medycznych, noszono na wizyty w lektyce!
Brat wyszedł właśnie z zabiegu, z zastrzykiem w oku. – Widzisz – powiedział – jakie postępy robi medycyna? Był rozczochrany, z rozwichrzoną brodą, jedno oko miał czarne, a drugie niebieskie. Rozpięty szlafrok odsłaniał kosmaty brzuch, ale najgorsze były stopy – z wielkimi, twardymi, pancerzami paznokci.
– Zapalenie stawów rzuciło mi się na oko – powiedział. – Ale już mnie stawiają na nogi.
– Przyniosłem ci gazety – sięgnąłem do torby, w porę jednak zrozumiałem, że nie o to chodziło. – Ty, kup mi lepiej krówek, pomadek, czekoladek – wyszeptał z podnieceniem.
Wokół nas chodziły młode pielęgniarki o pięknych kształtach, wymalowane i pachnące, jak kwintesencja wiosny. Ich zielone fartuchy rozchylały się, ujawniając bujność kobiecej natury. Ich twarze, pokryte prowokującymi, kolorowymi uśmiechami, kontrastowały z nastrojem zimy. Wśród nich brylował mój brat: wkładał siostrom do ust krówki, prawiąc komplementy po francusku.
– Dziwna terapia – pomyślałem, ale może źle postrzegam sprawy. Szedłem do drzwi spadając prosto w białą połać zimy. Na drzewie siedziały szkliste, zamarznięte ptaki. Z ulicy Kopernika – od Białej Chirurgii -  całą szerokością jezdni płynęła muzyka. Dzięki inwencji radnych w tym roku do pługów śnieżnych przymocowano szerokopasmowe głośniki. Grano menueta Mozarta. Odwróciłem się. Za oknami lecznicy przesuwały się roztańczone  postaci.
Ostatni raz widziałem brata tak szczęśliwym.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Owca na wypasie




Na wąskiej, oblodzonej drodze, stał parujący baran. Dwie strugi obłoków, buchające obficie z jego nozdrzy, mieszały się z poranną mgłą i cały ten obraz, utrzymany w odcieniach bieli i szarości, był surrealistyczny.
Padał drobny, twardy, metaliczny śnieg. Nad miastem wisiało gęste, brejowate niebo, które przypominało teraz ubitą w rondlu śmietanę, posypaną mąką. Z boku wyrastały samotne, czarne drzewa, otulone parą. Wszystkie te kadry były bardzo dobre. Modernistyczne. Z chandrą. Z zaśpiewem smutku. Do wtóru myślałem o kimś, kto odjechał na bardzo długich nartach, pozostawiając za sobą delikatne bruzdy, szybko zasypane przez padający śnieg. Wszyscy teraz zjeżdżają i odjeżdżają – taki sezon!
Po co to robię? Fotografia jest częścią mnie i tego miasta. Spotkaniem twarzą w twarz. Powrotem do imperium dzieciństwa. Zapisem emocji, hołdem dla Hermanowicza…
Po co to robię? Żeby dłużej nie myśleć, zjechałem na butach – szybki i skrętny jak sanki. Przed food truckierm „Rozbrykana owca” mały, żółty piesek z czarnym noskiem merdał śmiesznie zakręconym ogonkiem. Wewnątrz, w budzie, stały: „sprzedawczyni Magda” i „sprzedawczyni Helena”. Magda zbliżyła wymalowane usta do tutki mikrofonu i powiedziała metalowym głosem: – Proszęę odebraaać "Owcę na wypasie"! Była to kefta z mięsa jagnięcego, otoczona rumianymi falafelami, polana aromatycznym sosem pomidorowo-kolendrowym z ciecierzycą, do tego chrupiąca sałatka z sosami jogurtowymi: pikantnym i sezamowo-cytrynowym oraz pyszna grillowana pita. Nie po raz pierwszy wyznawcy Allaha zaatakowali Kraków.   
Tymczasem baran, który okazał się Pegazem, zebrał się w sobie i próbował odfrunąć ale zamarzły mu skrzydła, więc stał tylko wyprężony demonstrując gotowość do najbardziej heroicznych wysiłków. A może tylko udawał, bo chciał mi pozować do zdjęcia?  


środa, 22 kwietnia 2020

Krzyżyk z granatów


Dziadek na chybił trafił uderza kilofem w drzwi toalety. Z wysokości parteru wygląda na niższego niż jest. – Stary, niezdarny człowiek – myślę.
– Michał! Michał – woła chrapliwie.
Schodzę do przyziemia niechętnie, w przeczuciu, że stało się coś… złego. To taka chwila, kiedy nie wiadomo jeszcze Co i chciałoby się za wszelką cenę uniknąć odpowiedzi. Opóźnić upływ czasu albo po prostu uciec. Ale nie można uciec, bo To się właśnie wydarzyło.
– Zrób coś - woła. Ma szare, zmęczone oczy.
Oczekuje, że samodzielnie rozwiążę ważny problem. Czy powinien Tego oczekiwać od chłopca?
- Jest bezsilny. Słaby - myślę. Gdybym był starszy wiedziałbym, że jest przerażony.
- Trzeba wyważyć – mówię.
Wyważałem już kilka razy. Zawsze były to drzwi łazienkowe.  I zawsze po drugiej stronie czekał dramat. Zaczadzona kobieta w wannie. Przerażone dziecko. Zdesperowany starszy człowiek, który ukręcił kółko od klucza i posiusiał się z emocji. Po drugiej stronie czeka wstyd. Chwila wyzwolenia jest żenująca.
Wchodzę barkiem w drewno. Zamek trzyma mocno. W mięśniu rośnie ból. Trzeba było zdjąć drzwi z zawiasów na kilofie, albo na siekierze, ale w nerwach najprostsze rozwiązania nie przychodzą w ogóle do głowy. Wreszcie łup, futryna odpada, sypią się trociny. Wewnątrz na sedesie siedzi babcia: ma mlecznobiałą twarz, na szyi wisi krzyżyk z granatów.
Czy powinienem tutaj być?
Według niego tak. Widział setki zmarłych. Na kilku frontach Wielkiej Wojny, podczas Bitwy Warszawskiej, za okupacji…  wszyscy umierali. No i pracował jako lekarz zakładu medycyny sądowej, wciąż te zwłoki… Ale czy ja powinienem tutaj być? Według niego tak. Trzeba się hartować! Trzeba być twardym. No i przecież nie zadzwoni do ojca…
Wiele lat temu, kiedy ojciec miał 7 lat, wziął go do prosektorium, żeby zahartować. Zdarł okrycie z łóżka wypełnionego cudzą śmiercią. Ojciec wpadł w traumę, wracał do tego zdarzenia całe życie...
Dziadek milczy. Nie można się jednak zahartować.
Patrzę przez kwadratowe okienko w głąb ogrodu. Wczoraj babcia założyła klomby. Sadziła   żółtofioletowe bratki, narcyzy, kilka gatunków szałowo pięknych tulipanów. A nad główkami kwiatów wiszą pszczoły. Wiosna. Słońce. Śpiewają ptaki. Nieba z wysokości przyziemia nie widać, ale założę się, że w błękicie zakotwiczyły obłoki sztywne jak bita śmietana. Taka prawdziwa, jaką robi babcia.
- Przenieśmy ją do pokoju – mówi dziadek.
Śmierć jest ciężka. Wie o tym każdy, kto niósł na rękach dziewczynę. Ciało bez tego czegoś, co je wprawia w ruch i wywołuje uśmiech na twarzy, staje się nieporęczne, bezwładne. Ile jest kilogramów śmierci? 60? A do dźwigania tylko starzec i chłopiec.
Niesiemy babcię do pokoju. Kładziemy na łóżku. Dziadek ciężko oddycha. Mówi – Idź. Dziękuję. Zrobiłeś już wszystko. Wybucham płaczem. On zaciska szczęki. Nie padniemy sobie w ramiona.
Po południu przyjeżdżają krewni. Mama wyjmuje z szafy granatowe spodnie, czarne buty i białe koszule.  Potem mówi to, czego boimy się najbardziej. – Idźcie teraz posiedzieć przy babci.
Zawsze to samo. I po cholerę? Żeby sobie dołożyć cierpienia? Żeby wyraźniej zapamiętać śmierć najbliższej osoby? A jak w ogóle można o niej zapomnieć?
To się stale powtarza. Salon, trumna, kwiaty, nieboszczyk, czekanie. Duża, stara rodzina. Chociaż wizyta u zmarłych to absurd. Między nami a nimi stoi gęsta ściana śmierci. Martwe ciało jest puste. Zaprzecza istnieniu.  Prowokuje głupie pytania. Czyżbyśmy byli tylko chodzącymi zwłokami? Wizyta u żywych ma sens, jest gestem pocieszenia.
Siedzimy w pokoju – ja i brat. W ciszy. Nie mam odwagi podnieść oczu. Ile czasu minęło? Dopiero 10 minut? Będą nas trzymać z pół godziny. Co mamy robić? Ojciec jest ateistą. Mama indyferentna religijnie. Nikt nie mówi, że powinniśmy się modlić, więc się nie modlimy. Szkoda. Modlitwa nadałaby jakiś sens wyczekiwaniu, chociaż i tak mamy uzasadnione pretensje do Boga. Mógł zabrać tego debila Mieńka albo starego druciarza. Kogoś złego. Chama, bydlaka. A jeśli już, to dziadka, ma przecież swoje lata. Ale jak można było zabrać babcię? Kurwa! Z drugiej strony nie życzę dziadkowi żeby umarł. Śmierć o nim po prostu zapomniała. Może dlatego, że przetłumaczył Fausta, kiedy był asystentem profesora Waholtza?
Siedzimy dalej. Mija 30 minut. Zamiast smutku czujemy otępienie. Nie ma nikogo, kto by nas przytulił. Rodzice sami potrzebują wsparcia.  Są naiwni i bezradni jak dzieci. Jedyna osoba, która mogła obdarzyć nas ciepłem leży obok. Zimna. Blada. Martwa.
Uchylają się drzwi. Przyszli sąsiedzi. – Pani Stefania chciała być pochowana w stroju krakowskim – przypominają wsadzając bezceremonialnie nos w cudze sprawy.
- Jest.  
Członkowie rodziny ustawiają się w kolejce do całowania zmarłej. Nie mam siły pocałować babci. To nie wstręt, tylko strach. A może brak zgody. Bo gdybym ją (?) pocałował, to bym się pogodził. Pochylam głowę i zamykam oczy.
Pracownicy zakładu pogrzebowego przekładają ciało do trumny.
– Panowie – na raz, dwa, trzy.
Zarzucają pudło na barki. Uderzają w futrynę. Żeby nie wróciła. 
Trumna jest ciężka. Nanosiłem się tych cholernych skrzyń przez całe życie. Jak nie trumny, to wieńce. Duży wieniec strasznie nieporęczny, i te szarfy, ciągle spadają, taplają się w błocie... 
A teraz stoimy przed rodzinnym grobem. Za chwilę babcia spocznie obok tajnego radcy dworu, mecenasa, doktora, profesora – ludzi, którzy tworzyli to miasto i świecą swoimi godnościami na kilometr, choć nikt już nie wie, że istnieli.
Babcia ma tylko nazwisko. Naszą miłość. I krzyżyk z granatów. Kazała mi go wziąć sobie po śmierci na pamiątkę, ale z kim miałbym o tym mówić? Dorośli są niepoważni. Będą myśleli, że próbuję ustalić hierarchię miłości. Potraktują krzyżyk jak symbol. Weźmie go najsilniejszy. Jak zawsze, jak wszystko.
Jedno wiem. Wraz z babcią pochowaliśmy nasze dzieciństwo. I nie pocieszy nas żaden martwy przedmiot.

wtorek, 21 kwietnia 2020

Wuj Janek został szejkiem


Po południu bezdomny z mojej ulicy, udający druciarza i ostrzyciela noży, chodził po Olszy, uderzając motkiem w rowerowe koło. Przykry, szklisty dźwięk wybudzał mieszkańców z pogodnych snów: w hamakach, leżakach i na ogrodowych ławeczkach, gdzie zazwyczaj spali po obiedzie. Odbijał się od furtek i rynien jak głos dzwonu na trwogę. 
Kłęby szarego dymu powoli przesłaniały słońce. Światło matowiało. Na chwilę przez ołowiane płyty wypadł oranżowy język lecz zaraz gasł jak płomień zapałki, zdmuchnięty przez wzbierającą falę wiatru.
Psy lękliwie chowały się w budach. Ptaki siedziały w bezruchu na gałęziach, tylko gawrony wyciągały długie lśniące dzioby, łapiąc ożywcze podmuchy chłodnego powietrza.
Pan Mieniek złapał się za głowę i krzyknął głośno – Okna trza zamykać! W tej samej chwili poleciały szyby.  Słychać było brzęk szkła i głuche uderzenia futryn o mury budynków.
Wiatr spadł na ogrody, wzdymając świeżo uprane poszwy i prześcieradła, które przypominały teraz rozkołysane statki w egzotycznych portach. Wzbudził panikę drzew i krzewów. Wielkie topole i czeremchy tańczyły jak chochoły. Niebo pociemniało. A potem nastąpiła cisza i to był już koniec uwertury. Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu.
Po chwili obłoki pękły przecięte czerwoną błyskawicą i grzmot pioruna zatrząsł domami na całym osiedlu. Liczyliśmy – raz, dwa, trzy, sądząc że kolejne sekundy przed błyskiem oznaczają odległość mierzoną w kilometrach. Potem na ogrody spadła ława deszczu. Wuj Janek - tak jak stał, w białej koszuli nocnej - rzucił się do stojącego na podwórku jachtu, który od lat budował z przyjaciółmi, a jego rozszalałe włosy stanęły dęba na wietrze. Wzniósł ręce do góry mocując się z kokpitem, jak Noe przed wejściem do arki.
Deszcz spadał ścianami. Fale - jedna po drugiej – zalewały ogródek warzywny, miażdżyły wielkie kule piwonii zawieszone na cienkich zielonych łodyżkach, łamały konary drzew, wyrywały krzewy. Mściwa natura dawała znak, że miarka szczęścia na naszej ulicy już się wyczerpała i ludzkość potrzebuje oczyszczenia.
Raj był wyraźnie zagrożony.
Z nieba zaczęły spadać małe zielone żabki, które wskakiwały do rozległych kałuż. Z kretowisk wyglądały łebki kretów oślepionych nagłym błyskiem piorunów. Jeże tuliły się do ścian garażu cicho popiskując. Prześcieradła – zawieszone między drzewami jabłoni, nabrały barwy szkarłatnej, zapewne dlatego, że wisiały na pordzewiałych drutach. Staliśmy z bratem w oknie patrząc na wuja, który w rozchełstanej koszuli szamotał się z żaglem jachtu usiłując zacisnąć metalowy zacisk. Tymczasem wody wezbrały, wiatr szarpnął, Janek złapał za ster i odpłynął w stronę Rakowic.
Długo milczeliśmy na ten temat usiłując jego nieobecność zignorować. Czasem pojawiał się jeszcze w domu, słyszeliśmy ciężkie kroki i pochrząkiwania, ale była to inna obecność: senna i  pozorna. Kiedyś Helenka zauważyła ziewając, że Janek zjadł w nocy całe pęto kiełbasy zawieszone w spiżarni, ale nie pamiętam, żeby ktoś z nim rozmawiał. Mijały lata. Pewnego dnia przyszedł list z egzotycznym znaczkiem. Była w nim fotografia wuja. Nosił turban, palił fajkę wodną i miał kilka pięknych żon w haremie. Uśmiechał się tajemniczo z głębi kadru.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Królowa pszczół



W naszym domu bywali znani artyści, zapraszani przez ciotkę Gretę na rodzinne herbatki, występujący jako jej naturalne emploi, tło, porte parole – kobiety oryginalnej i zakochanej w sztuce, za jaką zawsze pragnęła uchodzić.
W dniu ich przybycia od rana wprowadzała nerwowy nastrój. Helenka sprzątała pokoje, myła miśnieńską porcelanę, piekła słynną domową szarlotkę, omiatała miotełką niewidoczne pyłki na ścianach salonu… Na koniec Greta kazała jej włożyć śnieżnobiały fartuch i biały wykrochmalony czepiec, a w dłoni trzymać wielki aluminiowy czajnik. Wszystko to miało przypominać Anglię. Jakiś zamek. Rezydencję lorda?
Zaproponowałem, że staniemy z bratem z płonącymi lichtarzami tuż przy wejściu, ale propozycja, złożona w złej wierze, została przyjęta szyderstwem. – Idźcie się lepiej uczyć, bo macie same pały. Nie była to prawda – brat miał piątkę z robót ręcznych, a ja trójkę z wf-u.
Ciotka, która była niezwykle złośliwa, wspomniała półgębkiem, że mająca nas dziś odwiedzić poetka Jagoda nie ukończyła studiów wyższych, ale co tam, nie ma nawet matury! Prowadzi prywatny sklep ze stanikami i majtkami.
– Niepotrzebnie się przebierałem – mruknął dziadek.
- Ale kupują tam żony najbogatszych ludzi w mieście!
Ta rekomendacja zrobiła wrażenie, bo pieniądze cieniono u nas ponad talent i ponad znaczenie społeczne.
Poetka Jagoda zajechała przed dom żółtym volkswagenem garbusem, a następnie miękko i z uśmiechem wyskoczyła na asfalt. Wyglądała jak… ogromna borówka. Okrągła, z krótkimi rączkami i nóżkami, które nie wiadomo jak dźwigały pulchną pozostałość. W gruncie rzeczy była osobą komiczną i chyba nawet zamierzała za taką uchodzić. Złożyła na policzku ciotki konwencjonalny pocałunek, a potem rzuciła się na zaskoczoną Helenkę, aż trzeba ją było odciągać, bo pomyliła panią ze służącą.
Po pierwszym faux pas nastąpiły kolejne. – A co to za dziwaczny czepek? – zagaiła Jagoda. – Chyba z minionego stulecia. A czajnik? Gaz wam nawalił? – w duchu rechotałem, bo artystka podzielała wszystkie moje oceny. Pretensjonalne przedstawienie miało jej zaimponować, tymczasem rozśmieszyło.
Po chwili wuj Janek wprowadził dziadka, opierającego się na czarnej lasce ze złotą rączką. –
- Oto senior rodu – powiedziała uroczyście i nie bez dumy ciotka – mój 100 letni ojciec!
Poetka Jagoda skoczyła jak sprężyna, zarzuciła dziadkowi krótkie rączki na szyję, ucałowała go i krzyknęła – Ależ miły dziadunio!
Senior rodu o mały włos nie zapadł się pod ziemię.
Żeby ratować sytuację wuj usiadł do fortepianu marki Steinway i gał coś na kształt Schumana, ale choć był muzykalny, nie miał słuchu dynamicznego i strasznie głośno uderzał w klawisze. Poetka złapała się za głowę  wołając ze śmiechem – Ale u was harmider!
- Janek – krzyknęła Greta z naganą w głosie – przestań, bo mnie boli głowa.
Jagoda ze wszystkiego kpiła więc utwierdzałam się w przekonaniu, że powinienem w przyszłości także zostać poetą. Zdjąć mieszczańską obrożę, zrzucić łańcuch konwenansu, a krewnym, biorącym udział w teatrzyku form – codziennie grać na nosie. Nad procesem pisania się wówczas nie zastanawiałem. Wierzyłem, że postawa buntu sama wyzwoli odpowiednie narzędzia.
Kiedy po godzinnej udręce picia angielskiej herbatki i jedzenia „wyjątkowej doprawdy” szarlotki poetka zebrała się do wyjścia, ze sztucznym uśmiechem na twarzy, miałem pewność, że następnego dnia powie znajomym. – Byłam u Zamordowskich, cóż za komiczni ludzie, służącej, która śmierdzi potem (Helenka nigdy się nie kąpała, bo i gdzie? W łazience państwa nie wypadało, a własnej nie miała.) wkładają biały czepek na głowę, każą gościom zwiedzać żywego stulatka, a potem wygrywają na prawdziwym Steinway’u fałszywe melodie. – Koszmar!
A ciotka Greta rzuci mimochodem w pracy – Odwiedziła nas poetka Jagoda, cóż to za dziwna postać! 
Ale wtedy stało się coś zaskakującego.
Zaskrzypiały schody i w przedpokoju pojawiła się babcia ubrana na biało, pachnąca szarym mydłem, prześwietlona światłem, z osą – matką w dłoni. Tuż za nią w karnym szyku, powoli i majestatycznie, sunęły osy robotnice otoczone przez osy kamikadze gotowe użądlić każdego, kto stanie na drodze. Babcia szła drobnymi kroczkami, a dywan owadów układał się za nią jak żywy płaszcz królowej. Wyszła przez taras do ogrodu i delikatnie posadziła matkę w dziupli jabłoni. Robotnice od razu rzuciły się do budowania gniazda.
Poetka Jagoda stała jak wryta. Wyjaśniłem jej, że babcia rozumie mowę pszczół, a ponieważ dzikie osy zagnieździły się na strychu przekonała je do przeprowadzki. – Nic nadzwyczajnego – dodała wydymając wargi Greta – nie wiedząc jak zareagować i czy zdarzenie to nie jest przypadkiem kompromitujące.
- Magiczny dom – krzyknęła poetka. - Stuletni dziadek, babcia, która rozumie mowę owadów i gospodyni w czepku z XVIII wieku…. Potem napisała powieść „Plaster miodu” i nasza rezydencja przeszła do historii.
Kiedy czytaliśmy wstęp, dowiedzieliśmy się, że poetka Jagoda naprawdę nazywa się: hrabina Anna von Lebotzky, do szkół nie chodziła, bo miała wybornych nauczycieli domowych, a ponieważ nie mogła już znieść rodzinnych sztywniaków, otworzyła sklep z bielizną.
- Stoczyła się do roli handlarki! Jej poezje, to zwykłe głupotki – musieli mówić krewni. 
Pomyślałem, że gdyby nawet dostała Nobla, powiedzieliby: – I komóż to dzisiaj dają najwyższe nagrody!
Wiedziałem, że tak jest, bo wychowałem się w świecie, który kochał artystów i nimi pogardzał, a moim jedynym marzeniem było, aby go opuścić. Niestety, rozumiałem już, że łańcuchy i kagańce, które nam założono  w dzieciństwie są niewidzialne i bardzo ciężko  będzie je rozpiłować.  Dlatego pozostałem w rezydencji Zamordystów i teraz, gdy wszyscy umarli – zaczynam o nich pisać.

sobota, 18 kwietnia 2020

Gołąb patriota


Na plac Nowy zaczęli się schodzić kupcy. Nadjeżdżali pordzewiałymi samochodami dostawczymi i skrzypiącymi, drewnianymi wózkami. Szli pieszo, dźwigając na plecach worki pełne ciuchów. Rozstawiali prowizoryczne stragany. Powoli i majestatycznie układali towary: stare, wypłowiałe sukienki, wytarte futra, kurtki z dermy, które w ich dłoniach zyskiwały nowe życie, pełne blasku, barwy i emocji. „Panie, Panowie, oto szlagiery mody wprost z Paryża!” A dookoła biły zapachy: tanich perfum, kulek antymolowych, trociczek... „Za ten obrusik, to poniżej 150 nie zejdę, pani kochana”….
Z dachów skapywała złota poświata poranka. Gołębie miały przytroczone do pazurów jasne smugi światła i zaciągały je po całym targowisku. Szyby płonęły w oranżowych odblaskach wschodzącego słońca. Światło było miękkie i ciepłe, jakby czekało na Mistrza Jacques’a Doisneau.
Znajomi sprzedawcy przynieśli mi kawę latte z pobliskiej kawiarni Les Couleurs, która reklamuje się tak: „Evivva la France!... czyli Paryż na krakowskim Kazimierzu. Miło posiedzieć na kanapach i popijając kawę z wysokiej szklanki, pogapić się na ściany wyklejane francuskimi plakatami z dawnych lat”. Ten, kto to pisał, nie wie nic o Serge’u Gainsbourgu, Brelu, Brassensie, Leo Ferré, których zdjęciami wytapetowany jest paryski lokal, ale co z tego? Pamiętam, piłem tu absynt ze starym poetą, który tłumaczył tragiczne Dzieje Tristana i Izoldy. A teraz idę w kierunku mostu podgórskiego, gdzie z dumą i bez lęku pozuje wielki gołąb. Słońce bije po skosie. Za plecami gra ślepiec na keyboardzie. Pan Starowicz otwiera ze skrzypieniem rolet wytwórnię cukierniczą. Zaczyna się dzień. W Krakowie!

piątek, 17 kwietnia 2020

Pies spod ciemnej gwiazdy


Świt był mroźny, twardy, nieprzystępny. Suche powietrze, zamknięte w wielkich, brudnych taflach, spadało bezszelestnie z dachów kamienic. Wędrowałem przez Rynek w stertach śmieci porzuconych przez nocnych balowiczów, w resztkach jedzenia, w papierach, w trzasku plastikowych kubków, pękających miękko pod ciężarem obcasów. Nagle, w okolicach Bramy Floriańskiej zobaczyłem bezpańskiego kundla, który tak łapczywie żarł hamburgera z białym sosem, że nawet mnie nie zauważył. To był psi żebrak, wieczny tułacz, poszukiwacz szczęścia, wolny kloszard. Ale to mógł być również Duch miasta, nie jestem pewien, trudno orzec, bo Duch ujawnia się w różnych miejscach, w piwnicy, na wieży, w gabinecie redaktora naczelnego… chociaż nie każdemu.
Widział go Stanisław Wyspiański, kiedy stał na Plantach w blasku sodowych latarni drżąc pod ciężarem obrazów, które przetwarzały się w słowa, drżąc jak listek na wietrze, była późna jesień, padał lodowaty deszcz, który wielkimi kroplami wpadał za koszule, niebo uginało się pod ciężarem gwiazd, a złote komety przelatywały z cichym pomrukiem jak bombowce. Chyba go wtenczas fotografowałem?
Czułem zmęczenie po nieprzespanej nocy. Myśli miały strukturę mgły. Płynęły układając się w mleczne frakcje jedna nad drugą. Lekkie. Miękkie jak kawałki ciasta zwanego buchtą, które dawniej powszechnie sprzedawano w krakowskich cukierniach. W środku była marmolada. Wyspiański na pewno lubił ciasto z marmoladą.
Ukląkłem. Złożyłem się. Wiedziałem, że muszę objąć obiektywem Bramę Floriańską i psa, dołożyć światła a potem... fotografować w zielono-brązowiejących duotonach. Nacisnąłem. Trzask. Znalazłem się na pograniczu czasu. Pomiędzy fakturą a podszewką. W pułapce. Moja misja wreszcie się wyjaśniała.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Tramwaj


Tramwaj powoli zmierzał ku pętli salwatorskiej, był to wyjątkowo stary, wysłużony, wpół zdezelowany model z drewnianymi ławkami i półotwartymi żelaznymi galeryjkami, pamiętający jeszcze lata 50. Myślałem, że wszystkie egzemplarze z tej serii dawno temu wycofano do muzeum techniki albo na nowohuckie złomowiska, ale widocznie – jakimś cudem – jeden ocalał.
– Pewnie puszczają go wyłącznie nocą – pomyślałem.
Kiedy weteran szyn skręcił z piskliwym jękiem i stanął na przystanku, w kontrze nisko stojących reflektorów, zobaczyłem że był pokryty rzadkim błotem, zupełnie tak, jakby musiał walczyć z polnymi drogami, toczyć boje z deszczową nawałnicą, przedzierać się przez lasy i wyżłobione w glinie koleiny.
Od Wisły powiało mgłą. Pętla wypełniła się miękką jak welon, wilgotną watą cukrową. Przez frakcje obłoków dostrzegłem napis: „Ultima Thule”.
Motorniczy, oświetlony mdłym blaskiem żarówki, miał na głowie archaiczną czapkę z lśniącym, czarnym daszkiem. W ustach trzymał brązową, szklaną lufkę, z brązową watką zamiast filtra, zakończoną połówką żarzącego się papierosa. Smugi dymu płyneły powoli przez małe okienko prosto w gwiazdy.
Ktoś nagle otworzył drzwi. Ktoś wyskoczył na chodnik. Ktoś się zaśmiał. Cisza. Motorowy, zwany też czasem dla zabawy korbowym, stał jak marioneta powleczona białym talkiem.
Gdy wsiadałem, zobaczyłem stare, metalowe kasowniki, drewniane ławki, zakończone żelaznymi uchwytami, wyślizgane poręcze. Skąd wziął się ten żelazny wrak spoza czasu? Jaką drogę przemierzył? Dokąd jedzie?
Było już dobrze po północy. Ktoś w głębi krzyknął: – Odjeeeeżdżamyyyy! Ale nikt nie wsiadał. Tramwaj szarpnął, a potem jechał bulwarami Wisły w kierunku Rynku i zrozumiałem, że przyjechał właśnie po mnie. Może był to elektryczny karawan,a może baśniowy zeppelin, bo wkrótce oderwał się od szyn i leciał majestatycznie w stronę Wawelu.

środa, 15 kwietnia 2020

JESIEŃ W ZOO


Jesienią w zoo
zwierzęta schowane w głębi  klatek
spod przymkniętych powiek obserwują smutnych dwunogów
zagubionych w dżungli miasta
w dymie spalin i łoskocie ulic
wędrujących donikąd.
W zaklęciach wróżbitów, magów, w kazaniach proroków
w alkoholu, marihuanie, haszyszu, amfetaminie, xanaxie, prozaku 178 generacji
w szalonych orgiach, tańcach, ogłuszającej muzyce
poszukujących zapomnienia.
Umierających o świcie z samotności i lęku
w niespłaconych celach z betonu

którzy przyszli z wizytą
którzy przynieśli szeleszczące cukierki
którzy robią sobie selfi
mające potwierdzić przeżycie
a może tylko istnienie
na wszechmogącym Facebooku i wszechwiedzącym Instagramie
gdzie błagają o chwilę uwagi.

Portalu społecznościowy z lajkami – módl się za nami…
Wieżo Dawidowa facebookowa – módl się za nami…
Bramo googlowa – módl się za nami…
abyśmy stali się godnymi Sieci WWW.

W pawilonie małp odsiaduje dożywocie najstarszy orangutan świata
który jest Adamem
który zasadził pierwsze drzewo
który zbudował dom
który zapłodnił Ewę i odchował dzieci.

Teraz wachluje się pożółkłym liściem palmy
skrobie w głowę
spogląda ironicznie przekrwionymi oczami jakby o coś pytał.

Idę wzdłuż pordzewiałych klatek ze smartfonem w dłoni  
syn marnotrawny
zabłąkany w azylu, który jest więzieniem
i nie umiem znaleźć odpowiedzi.
Leipzig, 9 X 2019

niedziela, 12 kwietnia 2020

Suknia dla Ciebie


Rodziła się w krzyku trąbek,
w tańcu bębnów,
w drobnych krokach les petites bonnes
dźwigających na głowach tace pełne ciasta,
w stukocie oślich kopyt po kocich łbach, 
w pomrukach wesołego druciarza,
wymachującego nad głową tajemniczym wahadłem,
w ochrypłym śpiewie muezzina -
niestrudzonego solisty Allaha,
w łopocie latających dywanów ze sklepu Abdelaziza,
w blasku oliwnych lampek,
w mlecznej mgle hamamów,
w seledynowej poświacie haszyszu.
Suknia dla Ciebie.

Nabierała kształtu
w palcach siedmioletnich dziewcząt,
które dla zabawy
rzucały w błękit nieba srebrne gwiazdy marzeń,
gdy ich matki cierpliwie wszywały czarne nici
przeznaczeń.

Nasiąkała powietrzem czerwonych uliczek,
gdzie różany olejek łączy się z marihuaną,
gnój z wonią baraniego łoju,
pustynny wiatr z powiewem ziół i sosnowych lasów,
pot ślusarza z zapachem perfumerii,
patos magii ze śmiesznością wiedzy.
Suknia dla Ciebie.

Nocą łopotała na placu Jemma el Fna,
w zaczarowanych dźwiękach kapel gnawa,
tańczyła z dżinami
w grzesznych uściskach medyny,
biegła lekko po schodach Cafe Argana
na spotkanie z tajemniczym amantem.

Potem wisiała na parawanie jednej z arabskich baśni,
spurpurowiała z pożądania,
rozedrgana tchnieniem gorącego wiatru
bezwstydna i spragniona seksu.

O świcie odpływała żółtą grande taxi
machając zalotnie do ulicznego golibrody,
który rozpoczął już poranny taniec z brzytwą.
Suknia dla Ciebie – Moja Miłości.

Utkana z głębi spojrzeń,
w których utonęła niejedna
Atlantyda wstydu.
Złota, jak włosy,
w które podczas arabskich nocy  
zaplątują się spadające gwiazdy.
Gładka jak „hybrydowe” paznokcie
zahartowane w ultrafioletach nadziei.
Suknia dla Ciebie jechała na lotnisko Menara.
Była godzina 8.00. Siedzący na koniach gwardziści podnosili białe rękawiczki do połyskujących daszków, widząc jak szybowała w niebo.

Kiedy ją odbierałem na lotnisku w Balicach,
była cała w pretensjach.
Rywalka.
Młodsza żona sułtana.
Dumnie walcząca o pierwszeństwo. 
Bezczelna i… całkowicie niepotrzebna
suknia dla Ciebie.
Kraków 24 – 26 VIII 2018

sobota, 11 kwietnia 2020

Wielkie różowe nic (Z cyklu: opowiadania saharyjskie)


Wyszedłem z zimnego, betonowego hotelu na ulicę. Prosto w światło. Pustynny harmatan niósł delikatne fale żółtawego pyłu. Piasek gromadził się na parapetach okien, w progach drzwi, w załomach gzymsów, omiatał targowe stragany, tworzył małe, szare pryzmy na krzesłach kawiarni. Wpadał do oczu, uszu, ust, wkręcał się we włosy, przedostawał za spodnie i koszulę. Nad Tamanrasset wisiał ogromny, purpurowy kawał słońca, jak połeć mięsa na  straganie.
Na Saharze pory dnia zmieniają się jak za dotknięciem  przełącznika. Dzień znika nagle, otwierając kopułę planetarium, pełnego splecionych świetlistych warkoczy gwiazd, które  wiszą tuż nad głowami ludzi. O świcie, gdy wygasają ogniska, konstelacje bledną. Nad horyzontem otwiera się szczelina blasku, która jednym cesarskim cięciem rodzi małe, krwiste, rozżarzone, słońce.
W Tamanrasset był świt. Na Saharze o świcie ludzie obmywają twarze, a potem wychodzą prosto w ciepło - światło. Opuszczają nory z betonu, blachy, dykty i koczownicze namioty na przedmieściach, gdzie rzucając się na matach walczyli z duszną, afrykańską nocą. Wychodzą. Łapią ustami podmuchy wiatru, cieszą się chłodem poranka, widokiem sąsiadów i zapachem kawy na zaimprowizowanej kuchence, albo w kawiarni, którą otaczają plastykowe krzesła.
Dzieci wyganiają z zagród stadka kóz i owiec, piękne tuareskie dziewczyny niosą na głowach chińskie, 10litrowe kanistry na wodę. Przed drzwiami domów wystają młodzi mężczyźni w kolorowych zawojach, z papierosami bez filtrów wystającymi z kącików ust. Rozmawiają, poklepują się po plecach, plują pod nogi. Tamanrasset budzi się do życia.
Szedłem przez miasteczko. Parterowe, żółtobrunatne, zatopione w piaskach, jak okręt, który po burzy osiadł na mieliźnie. Gliniane, a miejscami betonowe. Z niewielkim targiem, szkołą i kościołem… Podróżnicy jadący do Mali i Nigru, wpadają tu jak po ogień. Tankują benzynę, kąpią się w obskurnym hamamie, przysiadają w ulicznej kawiarni, żeby wypić fantę, zjeść ciastko, zapalić fajkę wodną, albo zrobić ostatnie zakupy za algierskie dinary. Dalej – na przestrzeni 800 kilometrów ciągnie się groźne, żółto-różowe NIC.
Wiedziałem, że to NIC, zawiera w sobie COŚ. Marsjańskie hamady, piaszczyste ergi, żwirowe seriry, uedy – suche doliny po dawnych rzekach, ripplemarki – tereny, na których piasek wygląda, jakby po dużym, płaskim obszarze przepełzło tysiące węży albo płaszczyzna zmarszczyła  się jak skórka jabłka. To coś powołuje do życia zielone, samotnie rosnące drzewa akacji i pachnące tamaryszki, małe krzewy, żółte, drobne kwiatki. W załomach skalnych rodzą się świstaki, szczury, lisy i jaszczurki. Po Saharze biegają zające, fenki, hieny cętkowane. Czasem można zobaczyć przekraczającego metr długości wielkiego warana pustynnego – arata, pozostającego pod ochroną Tuaregów, którzy uważają go za wuja. Gepardy pędzą stada gazeli. Nad głową latają pustynne jaskółki i szare gołębie. Na przedpolach Sahary żyje 300 gatunków roślin i kilkadziesiąt gatunków zwierząt! 
Zioło pod nazwą Tehak – pomaga na syfilis, jest  dobre na świerzb u wielbłądów, azazere – zwalcza bóle żołądka i gorączkę, talegest – ugryzienia węży, ahinessis – długie, miętowe pałeczki – znieczulają ból zęba. A niepozornie wyglądające zielone listki  beduini wkładali w daktyle i sprzedawali Legii Cudzoziemskiej, bo wywołują szaleństwo!
Wszystko, co żyje na pustyni, ma znaczenie praktyczne. Ze słomy afeżou robi się maty. Ziarno dziko rosnących roślin, wydobywane z mrowisk, można mieszać z prosem. Strąki akacji i rośliny pasożytujące na korzeniach drzew i krzewów da się ugotować. A manna pokrywająca tamaryszki zastępuje cukier i służy do robienia napoju orzeźwiającego. Oto cała spiżarnia Tuaregów.
Szedłem w musztardowy świt w ostatnim miasteczku przed pustynią prosto w słońce, które zmieniło już barwę na piaskową i szybko uciekało w niebo. Jechałem do Timiaouine. Leżącego 800 kilometrów stąd, na granicy Mali!
Dlaczego do Timiaouine? Bo tam jest raj Tuaregów. Bo „tam codziennie odbywa się tinde,  cudowna zabawa na pustyni. Tam tańczą białe wielbłądy, tam piękne kobiety recytują wiersze i grają na bębnach, tam codziennie odbywa się fiesta" -  opowiadali zachwyceni tuaredzy. Zaczarowany Eden. Prawda? Baśń? Fatamorgana?
Wiatr ciągnął po ulicy setki plastykowych siatek i papierów. Dokoła buszowały kozy. Prymitywny samochód namalowany na ścianie zapraszał do garażu Hoggar, czyli warsztatu samochodowego. Sklep ozdabiały górskie pejzaże z koślawymi, zielonymi drzewami akacji i wizerunkami Tuaregów.
Kim właściwie są Tuaredzy? Kozakami? Białą szlachtą?  Nazywają siebie: Kel Tagelmust – „noszący zasłonę na twarzy”. Albo Kel Tamahak – „mówiącymi w języku tamaszek”. Albo Imajeghen – wolnymi ludźmi!  „Każdy z ich wojowników ma duszę pana, który nigdy nie ugnie przed nikim karku” – pisał Ojciec Karol de Faucauld. Ale ci, których widziałem nie zakrywali ust, zamiast błękitnych tunik, nosili wojskowe kurtki, imali się różnych miejskich zajęć. Gdzieś stróżowali, coś konwojowali, ich kobiety sprzedawały śniade ciała.  A więc się zmienili.
Szedłem prosto w żar przedpołudnia. Zajrzałem do sklepu spożywczego. Na półkach obok juków, siodeł i przedmiotów codziennego użytku stały ogromne puszki z napisami: „Dar Narodu Amerykańskiego, nie sprzedawać”. To była pomoc humanitarna dla plemion, które podczas wielkich susz uciekły z Mali. Ci, najbiedniejsi Tuaredzy, którzy utracili wszystko, mieszkali teraz na obrzeżach miasteczka, czepiając się życia i rozpaczliwie próbując dostać pracę. Pomoc zagraniczną rozkradano. W obozowisku czekały wynędzniałe twarze chorych dzieci. Kupiłem dwie flaszki wody, mleko skondensowane z darów, bagietkę i paczkę topionych serków. Nie mogłem się podzielić z potrzebującymi.
Merostwo otaczała karawana wielbłądów. Mężczyźni w białych tunikach siedzieli na szybkich mehari. Wojownicy z  plemienia Kel Rela wybierali się po sól na równinę Amadror, a potem na handel do Zinder. To była epicka podróż, prawdziwa Odyseja po Saharze, na przestrzeni 3 tysięcy kilometrów. 
Zagadałem do przewodnika karawany - Abd-el-Kadera. Narzekał na suszę i administrację. Kiedyś mógł jechać swobodnie, teraz musi zabiegać o przepustkę.  Nienawidzi tego. Nienawidzi miasta, biurokracji, wystawania godzinami na schodach w oczekiwaniu na łaskę, albo kaprys urzędnika w wymiętym garniturze. Wie, że uważają go za złodzieja, przemytnika, bandytę,  zagrażającego modernizacji Algierii. I ma to gdzieś… Jego przestrzenią jest pustynia, gdzie nie sięga już niczyja władza.
Tuaredzy są dumni. Według legendy przybyli na Saharę jeszcze w czasach rzymskich. Jechali przez step pod wodzą legendarnej królowej Ti–n–hinan – władczyni kraju Beraber, której grób leży do dziś w palmowym gaju, w Avalasea. Archeolodzy znaleźli w nim szkielet wysokiej kobiety i złote przedmioty pochodzące z I – III stulecia. A więc legenda się potwierdza…
Kiedy trafili na Saharę pustynia  była jeszcze sawanną. Z biegiem czasu stworzyli harmonijne więzi z naturą – wędrując ze stadami wielbłądów między stepem a oceanem piasków, budując własny świat wśród kamieni, karłowatych drzew i ubogich oaz. Stworzyli alfabet, język, poezję, obyczaje, tabu, system władzy i hierarchii. Mają królów, wodzów, szlachtę, wasali, marabutów, rzemieślników, griotów, niewolników – na Sahelu są arystokracją. Prowadzą karawany solne, przemycają towary,  podczas susz bezceremonialnie najeżdżają czarnych sąsiadów. Stworzyli zagadkową, zamkniętą kulturę.  
Stara, francuska ciężarówka, przystosowana do jazdy przez Saharę,  wielka drewniana paka na szerokich kołach, z wystającym nad maskę filtrem powietrza, pociła się na piaszczystym placu.  Kierowca, krępy facet w wojskowych spodniach, zdjął okulary słoneczne, obejrzał mój paszport i skinął głową, żeby wsiadać. Ale nie wsiadałem. Wolałem postać wśród kóz, owiec, porzuconych plastykowych siatek, które tańczyły przy podmuchach wiatru, żeby złapać cień auta, pić małe hausty chłodniejszego powietrza, zrelaksować się przed wysiłkiem.
Pasażerowie nadchodzili. Żołnierz, który wracał z przepustki do garnizonu, pasterz w zielonej kurtce i połatanych spodniach, przewiązanych sznurkiem i Aladi – oblbrzymi Tuareg w różowej tunice i czarnym zawoju na głowie. Aladi uśmiechnął się, bo poznaliśmy się w domu króla Reggianiego Tidianiego. Pytał co sądzę o powstaniu Tuaregów…
Yalla! – krzyknął kierowca. – Jedziemy! Wskoczyłem do szoferki. Silnik zarzęził, z rury wydechowej buchnął czarny obłok ropy.  Miasto urwało się nagle.
Pustynia była kamienista, żółtawa, upstrzona wielkimi, pojedynczymi górami - ale jeszcze żywa. Gdzieniegdzie rosły akacje, trawy, od czasu do czasu widać było małe karawany wielbłądów zmierzające do ukrytej przed światem oazy. Za Avalessa i Slet, gdzie było obozowisko wodza Amenoukala, ciężarówka wskoczyła na  karbowaną drogę. Teraz wszystko zaczęło rytmicznie podskakiwać. Daktyle, ludzie, klucze samochodowe w pojemniku, wokół ciągnął się różowy, kamienisty bezmiar. Dziwny, surrealistyczny, płonący ocean niczego. 
 Stop! Nagle, nie wiadomo skąd, całą ciężarówkę otaczają ludzie. Kobiety w pięknych sukniach, z tuareską biżuterią na piersiach, dzieci w krótkich tunikach, marabut w białym zawoju, z czarnym różańcem w garści, jacyś mężczyźni, a nawet koza na sznurku – zapewne praktyczny zapas mięsa na kolację. Zaczyna się hałas rozmów, powitań, śmiechu, opowieści.
Pomyślałem, że nie mogę siedzieć dłużej w szoferce. Trzeba ustąpić miejsca matkom z dziećmi. Wziąłem plecak, wdrapałem się na pakę. Na twardych jak kamienie daktylach leżała brezentowa plandeka, dociśnięta metalowymi taśmami. Usiadłem na burcie ciężarówki, z nogami na zewnątrz, trzymając w dłoniach śliskie taśmy, żeby nie wylecieć na wertepach i nie pozostać w piaskach na amen. Pewnie nikt by się nawet nie obejrzał…
Samochód pędzi. Koła podskakują na drobnej tarce rowków i kamieni. Wiatr wbija odrobiny piasku w każdy zakamarek ciała. Trzeba docisnąć zawój, a równocześnie ściskać metal, żeby zachować równowagę. Dokoła  mieni się różowy żwirek. Płaskie nic. Setki kilometrów niczego. Bezkres. Ocean pełen żwirkowej beznadziei. Świat kosmiczny, obcy, ale wywołujący nostalgię.
Żar rośnie. Szoferka nagrzała się jak hutniczy piec, ale tu, na pace, języki słońca wpadają w oczodoły, kto nie ma ciemnych okularów cierpi z bólu.
Temperatura rośnie do 60 stopni. Usta wchłaniają słońce. Tuaredzy zwilżają zawoje na wysokości twarzy i oddychają lżej. Dopiero teraz to spostrzegam. Na szczęście nagle zapada ciemność. Ciężarówka zwalnia. Łypie na boki poprzez drobiny piasku dwojgiem ciężkich żółtych ślepi. Zatrzymuje się na wzniesieniu. Wszyscy wyskakują. Słychać trzask rozpalanego ognia i krzyk mordowanej kozy. Saharę spowija ciężki płaszcz ciemności. 
Wokoło wiszą kryształowe gwiazdy. Nad głową Orion. Dalej Syriusz. Wielki Pies. Gwiazdozbiór Łabędzia. Porcjon. Kastor i Polluks, Wielki i Mały Wóz… Ogromne. Niemal na wyciągnięcie dłoni. 
Nagle poczułem obcość. Jest sam. Jestem jedynym w okolicy człowiekiem Zachodu, czyli… kimś innym. Nieproszonym. Niechcianym. Kimś, kto się wepchał do cudzego domu. Kimś kto oszukuje, wykorzystuje, kradnie aparatem fotograficznym ludzkie twarze, albo kradnie cudze historie. Dla wielu pasażerów byłem w dodatku niemową, bo nie znam arabskiego ani języka tamaszek. A więc jestem kimś zbędnym, a nawet niepotrzebnym i zawadzającym. Kimś, kogo równie dobrze mogłoby tu nie być… Pomyślałem, że jeśli  zasnę podczas postoju i nie obudzę się przed świtem, gdy ciężarówka ruszy w drogę, zostawią mnie na pustyni, 300 kilometrów od Tamanrasset.
Wyjąłem kocher, zrobiłem ekspresową herbatę, podzieliłem nożem bagietkę i serki. Aladi i algierski żołnierz jadący do garnizonu na południu przyjęli poczęstunek, znali już smak „czerwonej herbaty”, inni woleli własną, zieloną, pustynną. Zacząłem się dzielić z podróżnymi. Dałem dzieciom puszkę skondensowanego mleka i dostałem w zamian kawałek ciepłej kozy. Pierwszy kontakt został nawiązany.
Afryka jest wspólnotą. Na Saharze trzeba się dzielić – łykiem wody, herbatą, kęsem placka, cukierkiem, odzieżą, a nawet pieniędzmi. Trzeba dawać, żeby brać. Żeby zbudować relację. Bo relacja może uratować od śmierci. Jak dobrze, że ustąpiłem miejsca w szoferce kobietom… 
Obudziłem się przed świtem. Gwiazdy wciąż jeszcze świeciły, a pośród nich stała złota tarcza Księżyca. Mężczyźni gotowali wodę i długimi strumieniami lali ją z czajniczków do czarek pełnych zielonych liści i cukru. Zielona herbata jest esencją pustyni. Relaksem. Chwilą skupienia. Obietnicą dobrego dnia i nagrodą za trudy. Mężczyźni podawali szklaneczki kobietom i dzieciom.
Znów jazda.  Wschodzące słońce zlewa się z miliardem różowych kamyczków. Wylewa na pustynię, rozgrzewa i podpala. Połykam żar. Przeklinam dżinsy, które zmieniły się w przyklejone do ciała szmaty. Wszyscy wokół mają szerokie, lniane tuniki, chłodzące ciało podmuchami wiatru. Są zestrojeni z naturą, cierpliwi, wytrzymali. Podczas jazdy wpadają w letarg, wchodzą w głąb, zapadają się w siebie, mają puste oczy.
Obudziła mnie cisza. Silnik zgasł. Ciężarówka toczyła się kilkadziesiąt metrów i stanęła. Kierowca Mulaj wygramolił się z szoferki, podniósł maskę, zaczął dłubać kluczem w silniku. Dookoła nie było nic, pusta, ciągnąca się kilometrami płaszczyzna, pełna cholernego różowego żwirku. Kierowca zaklął, w dłoni trzymał zerwany pasek klinowy. – Pomóc zmienić? – zaproponowałem. W oczach Mulaja błysnął strach. – Rzecz w tym - odpowiedział martwo - że ja nie mam paska. Zaraz podrzemy i zawiążemy szmaty – próbował nadać swoim słowom ton spokoju.
Do skrzyni ciężarówki przywiązane były dwie gerby na wodę. Jedna stara, a druga świeżo wyprawiona. Pasażerowie podchodzili po kolei i pili po łyku. W nowej woda była ohydna, zapiaszczona, cuchnąca garbnikiem. Wtedy na horyzoncie zobaczyłem wielkie, płaskie jezioro, otoczone rzędami akacji. Obraz drżał, podskakiwał, falował, woda lśniła, choć wcale jej nie było. Poczułem gorąco. Serce szalało i piekło. Zauważyłem, że ze starej gerby co chwila spada na ziemię kropla wody. Ułożyłem się pod samochodem tak żeby krople uderzały o rozgrzane serce.
Obok zwalił się pasterz w połatanych spodniach, przewiązanych sznurkiem. Wbił oczy w mój brzuch i nie przestawał patrzeć. Zapewne chodziło o pasek, porządny, szeroki, wojskowy. Po prawej stronie, w cieniu platformy, ułożył się marabut. Słyszałem jego złowrogie modlitwy, widziałem wypadające z dłoni fasolki różańca. Marabut spoglądał i przeciągle spluwał. Sprawa jest jasna. Zerwanie paska klinowego to wina obcego. Niewierny sprowadził katastrofę na wyznawców Proroka. Dlaczego nie ma pretensji do kierowcy,  który wyjechał bez części? Bo kierowca, nawet gdyby miał drugi i trzeci pasek klinowy, nic by nie poradził, skoro ja jestem sprawcą pecha…
Auto charknęło. Silnik zawył. Pasażerowie wzięli do ust po łyku śmierdzącej wody i niezdarnie gramolili się na pakę. Próbowali jeść daktyle spod plandeki, ale były twarde jak cholera, suche, kamienne, nadawały się jedynie do rozbicia młotkiem i wymieszania z mlekiem. Jeśli ktoś ma młotek i mleko.
Silnik znów zamilkł. Przejechaliśmy zaledwie 3 kilometry. – Nie martwcie się, kierowca wymachiwał kluczem. Zrobię lepszy pasek, mocniejszy. Powtarzał tak, co kilka kilometrów. A co miał powiedzieć? Że zawalił? Że tyle razy udało mu się przejechać pustynię Tenere, że w końcu zlekceważył zagrożenie? Na każdym przystanku wracałem pod pakę. Za mną pasterz i fundamentalista. Walcząc z żarem dotrwaliśmy do zmierzchu.
Kiedy zapłonęło ognisko ugotowałem  ostatnią herbatę. Chłód przywrócił mi trzeźwość myślenia. Pewnie z Tamiauin przyjedzie pomoc.  Kierowca próbował telefonować, ale w pobliżu nie było wzniesienia, a więc nie było sygnału. Mulaj w blasku ognia wiązał kolejne powrozy. Ludzie siedzieli w milczeniu. Do najbliższej osady zostało 400 kilometrów. Jeśli nie nadjedzie samochód, umrzemy.
O świcie wszyscy byli nerwowi. Kobiety krzyczały na dzieci, mężczyźni pluli, marabut szybko obracał koraliki różańca. Auto odpaliło, ale po kilku kilometrach prowizoryczny pasek, ten, który miał być najlepszy, znów się zerwał. Słońce podpaliło ziemię. Myśli tańczyły.  Ile człowiek może przeżyć na Saharze? Jeden dzień. Z biedą dwa.  Rachunek jest prosty. W pustynnym upale wypaca się 10 litrów dziennie. Żeby utrzymać życie, trzeba wypić 10 litrów. Dwa bukłaki z kozich skór nie mogły wystarczyć dla wszystkich.
Kto najpierw zostanie odstawiony od wody? Dzieci? Kobiety? Żołnierz? Biały mieszkaniec Zachodu, jest pierwszy do odstrzału. Za kilka godzin poczuję zwiotczenie mięśni, zacznę bełkotać, oddech stanie się krótki i przerywany, przyjdzie gorączka, potem osłabienie. I koniec. Na samym środku Sahary! Gdzieś czytałem, że ludzie na pustyni z rozpaczy wypijali benzynę. Wiedzieli że ich zabije, ale było im obojętne jak umrą. Przypomniałem sobie opisywane przez Francuzów znalezisko na pobliskiej pustyni. Silny wiatr odsłonił autobus pełen szkieletów. 
Leżałem pomiędzy pasterzem i czarownikiem. Krople z gerby spadały na serce, ale nie studziły emocji. Pociągnąłem wstrętny płyn z koziej nóżki. Haust o smaku garbnika, dawał godzinę życia. Wszyscy leżeli w cieniu samochodu. Matki okryły dzieci chustami. Panowało śmiertelne milczenie. Czekaliśmy na cud, ale raczej jednak na finał, w bezkresnym, niepojętym, absurdalnym różu Sahary. Żeby poznać Afrykę, oprócz wiedzy, trzeba mieć jeszcze kawał szczęścia.
            Założyli ostatni powróz do silnika. Powoli, z najwyższym wysiłkiem podniosłem ciężarki kłujących oczu. Słońce wali na odlew, prosto w twarz. - Trzymaj się, trzymaj, bo to ostatnia próba - powtarzałem w myślach. Za chwilę trzeba będzie jakimś cudem wejść na pakę. Złapać za metalowe taśmy. Utrzymać równowagę, bo jeśli spadnę sprawa rozwiąże się sama. Żołnierz i Aladi przyszli nieoczekiwanie. Zrobiłem kilkanaście kroków, pochyliłem się, bo mi pociemniało w  oczach, i nagle stał się cud. Zobaczyłem coś niesamowitego, coś co nie miało prawa istnieć. Trzy zielone źdźbła trawy. Coś nieziemskiego na bezdusznej, martwej, morderczej Saharze. Cud życia. Szansa na przetrwanie. Przez chwilę poczułem się lepiej. Pomyślałem, że trzeba jechać dalej, trzeba zakładać i rwać absurdalny sznurek, żeby nie umrzeć z braku wiary. Czy trawa, była znakiem?
            Mulaj krzyknął. Ludzie zaczęli machać rękami. Na horyzoncie pojawiła się ciemna bryła wielkiego berlieta na szerokich kołach. Tym razem to już nie fatamorgana. Z Timiaouine wysłano auto na ratunek.
Aladi i żołnierz wrzucili mnie na pakę. Za mną plecak i kapelusz. Wokół słyszałem głuchy łoskot wskakujących ludzi. Wytrąconych z letargu, ożywionych, rozgadanych. Do Timiaouine zostało 300 kilometrów. Do raju Tuaregów, gdzie codziennie odbywa się tinde,  cudowna zabawa. Tam, gdzie tańczą białe wielbłądy, a piękne kobiety recytują wiersze i grają na bębnach. Zapłaciłem wysoką cenę za bilet do Raju.
Aladi  powiedział tuareskie przysłowie: Aman Iman. Woda jest duszą. Żołnierz podał flaszkę i radził żeby pić powoli. Małymi łyczkami. Po każdym hauście żołądek się gwałtownie kurczy. Kilometr za kilometrem, łyk za łykiem, odzyskiwałem przytomność umysłu. Wściekły róż zaczął rzednąć. Pojawiła się żółć, potem małe wzniesienia, w końcu upstrzone akacjami góry Ardar. Trawa. Pasące się zebu. Lokalne karawany z miasteczka.
Raj wyglądał strasznie. Koszary, antena telegrafu, kilka brązowych, glinianych domów, kilkanaście namiotów, stada wielbłądów, kóz, owiec, rozbiegane dzieci. Prawdziwy Eden...
Zeskoczyłem na wydmę. Zatoczyłem się. Byłem cały w piachu, spocony, śmiertelnie zmęczony, z obolałym brzuchem, ciągle rozgrzanym sercem, które w żaden sposób nie dawało się uspokoić. Kierowca powiedział, że muszę iść do oficera. – Mogę się najpierw umyć? Wskazał palcem saharyjski prysznic. Wilgotna komórka, puszka wody. Rozebrałem się i uklęknąłem. Już miałem sięgnąć po naczynie, gdy zobaczyłem wielkiego skorpiona. Był czarny, olbrzymi, miał chyba z 15 centymetrów. Sięgnąłem dłonią do plecaka, wyjąłem manierkę i szybkim ruchem wrzuciłem go do środka. Lęk został uwięziony.
W Timiaouine zapadał zmrok. Wewnątrz chat płonęły ogniki. Tuareskie rodziny piły zieloną herbatę, jadły tłuczone daktyle, zmieszane z kozim mlekiem, serem, prosem, masłem. Każda zajmowała własny namiot. Hodowała 40 kóz lub 7 wielbłądów.
Dromadery ze spętanymi nogami cierpliwie gryzły listki akacji. Poczęstowałem staruszka pasterza papierosem. - Ależ ta Sahara okropna, zacząłem. – Co ty mówisz? Sahra jest dobra, ona żywi stada kóz i wielbłądów, i gazele, ona pozwala nam żyć i być szczęśliwymi, byleby choć czasem padał deszcz.
Zacząłem rozpytywać o Malika. Należał do bogatych mieszkańców wioski, mieszkał w jednym z glinianych domków. Jego ojciec to Arab, matka pochodziła z ludu Iforas. Wspólnym wysiłkiem stworzyli na pustyni zalążek lokalnego raju. Była tam studnia, z której ręcznie wyciągano wodę, były grządki, regularne uprawy warzyw: cebula, pomidory, sałata, drzewka owocowe. Ten raj – jak wierzył ojciec - miał zapoczątkować rozwój gospodarczy  miejscowości. Typowe afrykańskie gadanie.
- Masz szczęście, ucieszył się Malik. - Dzisiaj jest wesele.
Na błonia leżące przed frontem namiotów ze wszystkich stron schodziły dziewczęta w pięknych, paradnych, sudańskich tunikach: błękitnych, bordowych, czerwonych, zielonych... Szły miękko, sprężyście, przytulone do siebie, trzymając się za ręce, a czasem biegły tanecznym, lekkim krokiem. Mówiły głośno, swobodnie, często wybuchając śmiechem. "Są wysokie, smukłe, mają twarze o delikatnych rysach, poruszają się i noszą z wielką godnością. Wszyscy boją się ich obelg i sarkastycznych uwag" - pisał ojciec Karol de Foucauld. Miał rację. Są piękne. Są kwiatami pustyni. Piszą wiersze, rządzą mężczyznami i doskonale zdają sobie sprawę ze swej władzy.
Z okolicznych krzaków zaczęli wychodzić pasażerowie pechowej podróży. Odmienieni. Umyci. Przystrojeni w paradne tuniki. Przyjechali z Algieru i Libii, do Tamanrasset, a potem do Timiaouine na wesele. Byli gośćmi. Może dlatego wysłano ciężarówkę?
Kobiety siadają na wzorzystej macie, biorą na ręce dzieci, żartują, plotkują. Jest wśród nich, ubrana na biało, malijska śpiewaczka. Wprawnym ruchem naciąga skórę na stępę do ubijania ziarna i obwiązuje ją niebieskim nylonowym sznurkiem. Polewa wodą. Uderza dłońmi. Zaczyna śpiewać wysokim, dźwięcznym, przenikliwym głosem. Po chwili słychać chór miejscowych kobiet.
Mężczyźni i chłopcy, ubrani w piękne, pastelowe stroje, wsiadają na wielbłądy i powoli ruszają przed siebie. Zwierzęta idą w rytmie muzyki, dostosowując trucht do uderzeń bębna. Rozpoczyna się Ilougane, prawdziwa rewia na Saharze. Każdy jeździec chce pokazać jak doskonale panuje nad zwierzęciem, jak świetnie wytresował wierzchowca. Jakim jest znakomitym jeźdźcem.
Znów robi się noc, ale już inna noc, baśniowa, ekscytująca, gęsta od czarów. Pod gwiazdami płoną ogniska, pachnie mięso, chleb, zielona herbata, płomienie liżą językami księżyc.
Kobiety wybijają rytm klaszcząc w dłonie, wydają przeciągły, modulowany zaśpiew. Mężczyźni stoją w blasku ognisk. Poruszają się tanecznie, przytupują. Trwa pierwotny afrykański teatr na Saharze. Z kapłanką - solistką, z pieśniami, z chórem, z tańcem, okrzykami... Każdy tu jest aktorem, widzem, reżyserem i uczestnikiem spektaklu. Misterium trwa. Wyzwala. Spełnia. I oczyszcza.
Przed świtem zabawa osiąga apogeum. Młoda para już poszła do namiotu. Starsi mężczyźni palą krótkie fajeczki o charakterystycznym, intensywnym zapachu. Tytoń? Marihuana? Młodsi łączą się po dwóch, trzech i podskakują wysoko, jak ptaki nocy, z wielkimi rozpostartymi skrzydłami. Kobiety stoją osobno. Klaszczą i śpiewają. Jest trans, szalony rytm, bęben wodny pracuje po wariacku. U-jeeee, u-jeeee. Aaaaaaaaaa!!!! Eeeeeeee! Robi się zimno, nogi same zapraszają do tańca.
Świt przyszedł nagle. Miękkie, pastelowe barwy, wywoływały z mroku namioty, drzewa, wzniesienia, stada wielbłądów. Wokół trwał świat, jaki od setek lat istniał na Saharze. Przy sąsiednim ognisku zobaczyłem Tuarega z magnetofonem kasetowym, który przesłuchiwał nocne nagrania. Technika. Za chwilę zabije cały ten świat, w którym jeszcze jest coś prawdziwego. Plastykiem, coca colą, telewizorem, samochodem, a w końcu karabinem maszynowym przymocowanym do białej toyoty. – Po co nagrałeś wesele? – spytałem.
Tuareg spojrzał zdziwiony. – Przyjechałem z Libii – odpowiedział - gdzie pracujemy, żeby jakoś przeżyć i odkładamy na nowe stada, bo stare wymarły podczas suszy.  Wielbłądy, krowy, kozy… wszystko. Wrócimy, jak odłożymy pieniądze. Ale wiesz, z dala od pustyni, jest nam bardzo ciężko. Bardzo smutno bez naszych kobiet. Wieczorami słuchamy pieśni, które kochamy, które nie pozwalają nam zapomnieć o tym pięknym świecie. I dzięki temu zostajemy sobą.
Uchylając zasłonę wszedłem do lokalnej kawiarni. Stały tam dwa plastykowe stoły, kilka krzeseł, a przez głośnik zawieszony na słupie, odtwarzano muzykę. Rozpoznałem pieśni malijskiego griota z Gundam, przygrywającego sobie na tehardencie, instrumencie który nieco przypomina gitarę. Po chwili weszła wysoka dziewczyna w przewiewnej czarnej sukni, chłopak w zawoju na głowie, Olbrzymi tuareg z przytroczonym do pasa ozdobnym biczem na wielbłądy i zasłoniętą twarzą. Nie siadali, nie stali, kołysali się, podnosili ramiona, rytmicznie bili brawo.
Po chwili olbrzym podszedł, uśmiechnął się, dźwignął mnie i postawił pomiędzy tańczącymi. Dziewczyna zaśmiała się. Teraz kołysaliśmy się wspólnie w rytm muzyki. – Oni z jakiegoś powodu mnie wybrali, włączyli, przyjęli, chociaż byłem w dżinsach i berberskim kapeluszu – poczułem radość. Stał się cud. Duch odlatywał na Saharę. Było tak dobrze, marzyłem, żeby ta chwila trwała wiecznie. I pomyślałem że mógłbym zostać na zawsze w świecie baśni, narodzić się na nowo w Timiaouine, po drugiej stronie Sahary, którą przekroczyłem na granicy śmierci. Zaklęty cud trwał nadal. Zaczarowane koło wirowało. Młody chłopak wpadł w trans, padł na ziemię w konwulsjach, z jego ust płynęła piana. Dziewczyna osunęła się na kolana. Dokoła rozgrywało się coś niezwykłego, trudnego do pojęcia, wykraczającego poza wszystko o czym kiedykolwiek słyszałem. Przestrzeń kawiarni zaczęła się rozszerzać, w powietrzu wisiało coś obezwładniającego, tajemniczego, magicznego, baśń wciągała, przykuwała do ziemi i kazała zostać.
Afryki nie da się opisać. Afryka jest doświadczeniem, przeżyciem, czarem, a czasem nagłą śmiercią. Wyrwałem się z uścisków. Pobiegłem w stronę domu Malika. Czułem, że to, co działo się w kawiarni jakoś mi zagrażało.
- A więc spotkałeś Kele-sufa – zawyrokował chłopak. To się zdarza, zwłaszcza podczas tańców i magicznych obrzędów. Głodne demony ściągają z pustyni, wchodzą w ciała ludzi. Jednym porywają duszę, innych doprowadzają do obłędu, jeszcze innym zamieniają drogi i kierunki. Trzeba uważać. Ten, kogo musnął Kele-Suf, nigdy nie jest taki sam. Może zniknąć. Rozpuścić się w świecie oaz, wstąpić do klanu, wędrować bez końca wzdłuż Sahelu, a w najlepszym razie wrócić do domu i przez całe lata tęsknić za Saharą. Obrazy powracają w snach,  myślach,  wizjach. Jest przestrzeń, niby pusta, ale zawierająca w sobie inną pustkę. Nieznaną i złowrogą, chociaż piękną. Jest nieskończoność piasku i kamieni, błękit nieba, zieleń oaz, żółć diun, potęga skalnych gór i katedr. Wraca tęsknota do ciszy, do szmeru wiatru, śpiewu gwiazd, wschodów i zachodów słońca i księżyca. Jedziesz tramwajem, a nagle widzisz karawanę, albo oazę pełną Tuaregów. Kele – suf nigdy nie pozwoli ci zapomnieć. Ci, którzy chcieli doznać głębi i wielości światów zawsze medytowali na pustyniach. Jezus zmierzył się z Kele-Sufem wśród musztardowych wydm i zwałów piachu.
Wyszedłem przed dom. Na progu leżał Aka, chłopiec mający sześć czy siedem lat, sierota. Włóczył się za mną odkąd przyjechałem do oazy. – Zabierz mnie z sobą – prosił. – Ale dokąd? – Tam, gdzie jedziesz. Chłopak chciał się wyrwać do lepszego świata. Poszedłem do koszar zapytać, co mam zrobić.  – Ależ nic - odpowiedział oficer, nie możesz się nim opiekować. Jesteś niewiernym, a on muzułmaninem, musiałbyś dostać zgodę jego krewnych. Ja ci mówię, że nigdy jej nie dostaniesz. Zresztą po co? Wracasz do Polski. Ciekawe jakby zareagowała Twoja rodzina? Pakuj się, za dwie godziny jedzie terenówka.
Wracałem z Francuzami, którzy podróżowali z Mali. Wybrali inną drogę, przez błękit i żółć. Po kilku godzinach zobaczyliśmy stado gazeli. Kierowca zaczął je gonić i wtedy stał się cud. Pustynia zakwitła. Wybuchła barwami. Zielenią, czerwienią, żółcią i błękitem.
(Na motywach biografii dr Adama Rybińskiego)