Po południu bezdomny z mojej ulicy, udający druciarza i
ostrzyciela noży, chodził po Olszy, uderzając motkiem w rowerowe koło. Przykry,
szklisty dźwięk wybudzał mieszkańców z pogodnych snów: w hamakach, leżakach i
na ogrodowych ławeczkach, gdzie zazwyczaj spali po obiedzie. Odbijał się od
furtek i rynien jak głos dzwonu na trwogę.
Kłęby szarego dymu powoli przesłaniały słońce. Światło matowiało.
Na chwilę przez ołowiane płyty wypadł oranżowy język lecz zaraz gasł jak
płomień zapałki, zdmuchnięty przez wzbierającą falę wiatru.
Psy lękliwie chowały się w budach. Ptaki siedziały w bezruchu
na gałęziach, tylko gawrony wyciągały długie lśniące dzioby, łapiąc ożywcze podmuchy
chłodnego powietrza.
Pan Mieniek złapał się za głowę i krzyknął głośno – Okna
trza zamykać! W tej samej chwili poleciały szyby. Słychać było brzęk szkła i głuche uderzenia
futryn o mury budynków.
Wiatr spadł na ogrody, wzdymając świeżo uprane poszwy i
prześcieradła, które przypominały teraz rozkołysane statki w egzotycznych portach.
Wzbudził panikę drzew i krzewów. Wielkie topole i czeremchy tańczyły jak
chochoły. Niebo pociemniało. A potem nastąpiła cisza i to był już koniec uwertury. Na
ziemię spadły pierwsze krople deszczu.
Po chwili obłoki pękły przecięte czerwoną błyskawicą i grzmot
pioruna zatrząsł domami na całym osiedlu. Liczyliśmy – raz, dwa, trzy, sądząc
że kolejne sekundy przed błyskiem oznaczają odległość mierzoną w kilometrach.
Potem na ogrody spadła ława deszczu. Wuj Janek - tak jak stał, w białej koszuli
nocnej - rzucił się do stojącego na podwórku jachtu, który od lat budował z
przyjaciółmi, a jego rozszalałe włosy stanęły dęba na wietrze. Wzniósł ręce do
góry mocując się z kokpitem, jak Noe przed wejściem do arki.
Deszcz spadał ścianami. Fale - jedna po drugiej – zalewały
ogródek warzywny, miażdżyły wielkie kule piwonii zawieszone na cienkich
zielonych łodyżkach, łamały konary drzew, wyrywały krzewy. Mściwa natura dawała
znak, że miarka szczęścia na naszej ulicy już się wyczerpała i ludzkość potrzebuje oczyszczenia.
Raj był wyraźnie zagrożony.
Z nieba zaczęły spadać małe zielone żabki, które wskakiwały
do rozległych kałuż. Z kretowisk wyglądały łebki kretów oślepionych nagłym
błyskiem piorunów. Jeże tuliły się do ścian garażu cicho popiskując. Prześcieradła
– zawieszone między drzewami jabłoni, nabrały barwy szkarłatnej, zapewne
dlatego, że wisiały na pordzewiałych drutach. Staliśmy z bratem w oknie patrząc
na wuja, który w rozchełstanej koszuli szamotał się z żaglem jachtu usiłując zacisnąć
metalowy zacisk. Tymczasem wody wezbrały, wiatr szarpnął, Janek złapał za ster i
odpłynął w stronę Rakowic.
Długo milczeliśmy na ten temat usiłując jego nieobecność zignorować.
Czasem pojawiał się jeszcze w domu, słyszeliśmy ciężkie kroki i pochrząkiwania,
ale była to inna obecność: senna i pozorna. Kiedyś Helenka zauważyła ziewając, że
Janek zjadł w nocy całe pęto kiełbasy zawieszone w spiżarni, ale nie pamiętam,
żeby ktoś z nim rozmawiał. Mijały lata. Pewnego dnia przyszedł list z
egzotycznym znaczkiem. Była w nim fotografia wuja. Nosił turban, palił fajkę
wodną i miał kilka pięknych żon w haremie. Uśmiechał się tajemniczo z głębi kadru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz