niedziela, 31 maja 2020

Sahara

Fragment książki: "Spacer po mieście szaleńców"


Mury miasteczka oblepia gęsta opończa wilgotnego zmroku. Tylko gdzieniegdzie, tuż przy ziemi, bieleją pryzmy śmieci, sterczące z asfaltu jak wielkie kretowiska. Lśnią kawałkami szklistego plastyku, wydzielając intensywny zapach sfermentowanych owoców, gnijących warzyw, śmierdzącego mięsa...

Wzdłuż ścian i na podniszczonych ławkach dworca pochrapują pasażerowie nocy - nieogoleni mężczyźni w ciemnych, spłowiałych płaszczach. Mają puste, białe, umęczone oczy - ludzi wędrujących po osobnych światach.

Stojąca w końcu korytarza kasa, oświetlona mdłym blaskiem słabej, mlecznej żarówki, przypomina staroświeckie kino. Zaspany staruszek, w grubej, brązowej galabiji, powoli skreśla ołówkiem kratkę w diagramie i z mozołem wypisuje bilet. – Sahara la – wskazuje palcem peron, gdzie siedzi smutny, żółty pies, odgrywający w przedstawieniu rolę konduktora. Rozespani podróżni idą do autobusu powoli, lekko kołysząc się na nogach. Małymi łyczkami połykają świt, jak popularną wodę Sidi Ali.

Projekcja dnia zaczyna się od szarości kamiennych miasteczek. Po pół godzinie jazdy czerwone góry rozprasza ostre światło brzasku, spadające gęstymi potokami z ośnieżonych szczytów Atlasu. Za oknami migają dęby, gaje orzechów włoskich, krzewy oleandra. Widać brązowe wioski Berberów, młodych sprzedawców trzymających w wyciągniętych dłoniach minerały, właścicieli zaimprowizowanych grilli w oparach błękitnego dymu. Każdy z nich jest reżyserem własnego spektaklu, aktorem monodramu, mistrzem ceremonii.

Wąska droga pnie się ostro ku górze, przykleja do skał, ponad czeluściami przepaści, aż do przełęczy, a potem raptownie spada w dół. Rzężący silnik mamrocze wszystkie znane sobie modlitwy do Allacha, a piszczące hamulce litanijnie wtórują: - Allahu al-ahad, Allahu mahabbah, Allahu akbar...

Nagle do wnętrza pojazdu zaczyna się sączyć biały dym z klimatyzacji. Ktoś krzyczy. Kierowca szarpie ręczny. Słychać przeciągły, metaliczny pisk, a potem całą serię przekleństw. Śniady szofer podchodzi do aparatury w dachu: majstruje, mruczy i narzeka… Brzmi to jak: „Znowu się spieprzyło”.

Idę pieszo do najbliższego miasteczka. Świat pachnie wiatrem i szaszłykiem z kozy. Wzdłuż zapiaszczonych ulic rozjarzonych światłem ciągną się siermiężne, ręcznie malowane, szyldy agencji turystycznych, z obowiązkowymi rysunkami koślawych wielbłądów, błękitnych jeźdźców i brązowych namiotów. Drogowskaz, przybity do drzwi największej krzyczy: „Karawana do Timbuktu - 51 dni”.

Wokoło widać mężczyzn w barwnych tunikach,  chłopców na motorowerach, ciągnących za sobą długie, żółte ogony pustynnego pyłu, starsze kobiety dźwigające na plecach wiązki chrustu, rozbiegane dzieci, wyciągające dłonie do turystów – Panie długopis, notes, euro...

W niewielkiej osadzie Tamergut, po pustych, złotoczerwonych ulicach, dwóch połączonych glinianych ksarów, błądzi wielu ludzi chorych, okaleczonych, cierpiących na dolegliwości psychiczne – nieszczęśników o rozszerzonych oczach i wyrazistych, ostrych rysach twarzy. To zagubione dusze – którym cudowna aura i tajemnicza energia, emitowana przez świątynię bractwa sufickiego Naciri, przynosi utracony spokój. Najlepiej byłoby tu zostać, by razem z nimi zgłębiać tajemnice istnienia.

W Tamergut można doznać szczęścia – można dotknąć Boga. Wszystko się miesza: życie i śmierć, magia, mistycyzm, religijność... Barwy, kształty i substancje -  powłoka oddzielająca świat realny od świata duchowego – chwilami staje się tak cienka, jak malarska folia. Wystarczy nieopatrznie wyciągnąć dłoń, żeby dotknąć dżina. Wystarczy skręcić z traktu, żeby spotkać ghula. A jeszcze dalej, głębiej, w stronę Algierii i Mauretanii, gdzie ciągnie się kontynent zimnych, białych piasków, duchy wychodzą prosto z nocy, i tak zwyczajnie, po domowemu, siadają przy ogniskach. Czy to jedynie wyobraźnia? Przeczucie? Choroba nerwowa?

W bocznej uliczce, wabiącej szyldem „Internet-cafe”, dwie arabskie dziewczyny, zapraszają mnie do ciemnej, betonowej klitki, gdzie na wyszczerbionych stołach stoi kilka komputerów wyposażonych w lepkie od brudu arabskie klawiatury. Piszę list do Tomka i melduję o swoich postępach. Z Polski żadnej wiadomości, zresztą od kogo? Zniknąłem. Rozpłynąłem się we mgle. Gdzieś pośród piasków. Tak jest łatwiej dla wszystkich.  


środa, 20 maja 2020

Witajcie w Marrakeszu!

Fragment książki: "Spacer po mieście szaleńców"


Najpierw widać stojące we mgle pagórki: zielone  wysepki, otoczone szarymi strumieniami brzasku, potem skaliste góry, porośnięte tyralierami rzadkich, strzelistych sosen, później żółtoliliowe łąki, pełne białych ptaków, wreszcie surowe, szkarłatne wzgórza Atlasu, z przylepionymi do skał kamiennymi wioskami. Postój wypada na  przełęczy. Pada śnieg. Górale zganiają na targ przemoknięte osiołki. Piją miętową herbatę, palą marihuanę, oglądają zwierzęta. Z ust bucha im dym, a może para wodna?

Nagle na drogę wyskakuje mały, drewniany wózek zaprzężony w konia, powożony przez stojącą w rozkroku nastoletnią dziewczynkę, która wiezie grupę rozbawionych dzieci. Ileż śmiechu, frajdy, wspólnej zabawy pośród surowej, marokańskiej biedy… Wózek stacza się w dół, prosto w zieloną dolinę, poprzecinaną rwącymi, czerwonymi rzekami.
Wieje wiatr. Równina pustynnieje. Z oddali wyłania się różowe miasto, przetykane zielonymi punktami drzew palmowych, na horyzoncie stoją w śniegu Góry Atlas.
Na przedmieściach łapię taksówkę. Poobijany fiat uno, wiozący kilka osób, przystaje w ciemnym zaułku. – To tam – szofer pokazuje palcem – Riad Suliman. Budynek, który miał być arabskim pensjonatem, okazuje się warsztatem motorowerów. Na szczęście, jak spod ziemi wyrasta bagażowy. – Suliman? Pewnie, że znam. Po drodze rozpytuje ludzi. – Słuchajcie, czy słyszeliście o takim gościńcu? To daleko? Bardzo? To aż na mellahu? Nie ma sprawy, kuzyn Mustapha pana zaprowadzi. Ale daj mi już teraz 5 euro za fatygę. Masz tylko 10? Dziękuję – banknot znika w szerokich połach chałatu.
Nieogolony mężczyzna, w dziurawej flanelowej koszuli prowadzi mnie w głąb miasta po coraz biedniejszych uliczkach, przez warstwy czasu, aż do wczesnego średniowiecza. Biedni mieszkańcy noszą staroświeckie opończe i wełniane czapki, kobiety używają mioteł z palmowych liści. Wszystko tu przypomina o historii, która trwa w zastoinie czasu. Na przekór telewizji satelitarnej, komputerom i rakietom kosmicznym.   
– Teraz przejdziemy przez podwórko i będziemy na miejscu – w głosie przewodnika przez chwilę brzmi niepokój. 
Cofam się, chwyta mnie za rękę, szarpię… biegnę przez labirynt zaułków po wąskich uliczkach, pasażach, podwórkach warsztatów i funduków, przed którymi parkują zmęczone osły.
Księżniczka
Wreszcie jest – niewielka tabliczka – Riad Suliman. W drzwiach staje błękiotnooka blondynka, nieco przy kości, co musi bardzo podobać się Arabom. Dagmara zaprasza do riadu, gdzie siedząc przy  basenie po którym pływają płatki róż i popijając sok z pomarańcz, od razu wymieniamy się historiami. Po południu idziemy na balkon, a wieczorem do pokoju gościnnego. Choć ja mam 54 lata a Dag 26 dobrze się rozumiemy. Jesteśmy z Krakowa. Kochamy Afrykę. Czegoś szukamy, przed czymś uciekamy.
- Zrobiłam maturę we Francji, potem studia kulturoznawcze w Krakowie, nauczyłam się dobrze po arabsku i przez pewien czas pracowałam jako rezydentka biura turystycznego w Egipcie i Tunezji – opowiada bawiąc się włosami. – Uwierzysz? Przed czterema laty miałam jeszcze całkiem dobrą posadę w korporacji, chłopaka i mieszkanie… Z dnia na dzień postanowiłam wszystko rzucić. W firmie awansowałam, ale byłam smutna. Dla poprawienia nastroju kupowałam bardzo drogie buty, które potem rozdałam kobietom na Saharze. Zostawiłam tylko jedną parę, żebym pamiętała na co nie warto wydawać pieniędzy.
 Objechała samotnie Maroko. Ludzie ją zapraszali do domów, gościli, otaczali opieką. Bezzębny staruszek w Górach Atlas, z równie starą kozą, długo do niej przemawiał w dialekcie berberskim, bo - jak jej przetłumaczono - oświadczał się w imieniu najstarszego syna. Poznała inny świat. Berberów, którzy nie mają aktów urodzenia i książeczek zdrowia. Zapomniane przysiółki bez elektryczności. Wędrujące plemiona nomadów. Przeżyła miłość z Saharyjczykiem, z plemienia Ait Atta, który analfabetyzm nadrabiał inteligencją i mądrością życiową. Przez 4 lata jeździli motocyklem po oazach.
– Żaden z moich związków nie zaczął się, ani nie rozpadł z powodu różnic kulturowych – uśmiecha się Dagmara. -  Znałam rodziny moich arabskich chłopców, mieszkałem w ich domach, uczestniczyłam w  uroczystościach, imieninach. Europejki podobają się w Maroku. Mają jasną skórę, wierzą w miłość, pracują, a islam nie jest problemem ponieważ religię dziedziczy się po ojcu.
Siadamy do kolacji, do której usługują miejscowe dziewczyny – Halima i Fatima. Na stół wjeżdżają harira i ryby, na deser owoce. Jest także flaszka śliwowicy, którą przywiozłem z Polski.
Dag, gdy jej nie wyszło na Saharze została menedżerką pensjonatu u Anglików. - W Wigilię, kiedy w 30 stopniowym upale siedziałam samotnie nad kieliszkiem wina, zastukał przyjaciel. - Przy mellahu jest riad do wynajęcia – powiedział. – Chodźmy zobaczyć. Nie było prądu, więc oglądaliśmy pensjonat ze świeczkami w dłoniach. Nad patio wisiały wielkie gwiazdy. Z tarasu roztaczał się wspaniały widok na Czerwone Miasto. W białym dymie grilli i w płomieniach ognia plac śmierci gotował się na conocny festyn. 
- Powiedziałam – końmi mnie stąd nie ruszą!
Podpisała umowę dzierżawną i zrobiła remont. Malarze, zamiast na czerwono, malowali ściany żółcią. Murarze kuli elewację spuszczając przechodniom tynk na głowy. Tapicer trzymał meble w nieskończoność. Sprzątaczki zażądały żeby zarżnęła kozę i przegnała dżiny. 
– Trzy razy chciałam skoczyć z dachu. Czyściłam kwasem płytki, szarpałam się z ogrodnikami. W dniu inauguracji, kiedy na fetę przyszli szefowie agencji turystycznych - w ostatniej chwili - włożyłam na brudne nogi długie buty. I nikt mnie nie wziął za szefową.
- Jak się prowadzi biznes w Marrakeszu? 
- Nie pytaj! 
Dagmara macha ręką. System fiskalny jest zagmatwany. Domiaru za dzierżawę budynku nie da się zapłacić. Podatków: lokalnych, państwowych, na promocję turystyki, od napojów i Bóg wie jeszcze czego... zapamiętać. Na targu nikt nie używa kas fiskalnych, rzemieślnicy nie rozumieją pojęcia „faktura”. Trzeba mieć arabskiego księgowego i dobre układy w urzędach. Uroda pomaga. Kiedy trzeba załatwić trudną sprawę wkładam sukienkę z dekoltem i pochylam się nad biurkiem urzędnika – uśmiecha się z poczuciem, że umie zrobić figla.
Rano idziemy na pierwszy spacer. Z pobliskiego placyku pokrzykują menele. Dagmara odkrzykuje im po arabsku. 
Kiedy otworzyła interes, przyjaźniła się z sąsiadami: pijakami, prostytutkami, złodziejami. Zaprzyjaźnienie przebiegało po marokańsku - Najpierw się do nich uśmiechasz, potem pozdrawiasz, później częstujesz ciastkiem, a potem ktoś częstuje ciebie. Koniecznie trzeba zjeść! Odmowa, to obraza.
Mijamy zaniedbane placyki i uliczki, stare funduki i sklepiki. - Tu jest dobra pralnia, tam mechanik, dalej szklarz, z którym prowadzę potyczki o parkowanie auta... Wchodzimy do spożywczaka. 
– Dlaczego oszukałeś mojego klienta? Przyszedł po miód za 50 dirhamów, nie za 500! – sprzedawca drapie się po głowie zawstydzony.
W wąskich uliczkach mellahu spacerują najtańsze prostytutki. Mają sztuczne, czerwone rumieńce, kolorowe szlafroki i dzieci na plecach. Za seks biorą 6 euro. Kiedy pracują, pociechy podrzucają matkom.
W podwórkach otaczających targ kobiety wieszają nędzne pranie. Uliczny sprzedawca, otoczony rodziną, oferuje przechodniom małe, słodkie ciastka. 
– Tu było moje pierwsze mieszkanie – pokazuje Dagmara. – Najbezpieczniejsze w całym Marrakeszu. O, jest mój kot, Bąbel!
Mały placyk targowy przypomina XIX stulecie. Sprzedawcy układają jarzyny na płóciennych workach, do tarowania używają pordzewiałych śrubek. Przekupki, z zasłoniętymi twarzami, trzymają owoce w wyciągniętych dłoniach. 2 kilo cebuli, 2 kg pomidorów, kilo papryki, groszku, bananów, 2 bakłażany, marchew, ryby – kosztują 5 euro!
Wyżej ciągną się sklepiki i placyki medyny, gdzie jeszcze niedawno sprzedawano niewolników znad Nigru… Warsztaty i sklepy od setek lat przechodzą z ojców na synów. W około rzędami stoją buty, skórzane torby, tkaniny, dywany, perfumy robione specjalnie dla jednego odbiorcy…
Witamy w Marrakeszu!
Niebo pęka powoli, tuż przy ziemi, jak przezroczysta tafla lodu, na której, tuż przed świtem, ślizgają się saharyjskie dzieci. Wokoło słychać powolny, monotonny trzask. Reflektory gwiazd majestatycznie gasną.  Świetlista smuga świtu omiata chude nogi wielbłądów, uderza w malinowe mury medyny, które powoli nabierają intensywnej, szkarłatnej barwy, a później, kiedy mrok się rozrzedza, kiedy wiszące w powietrzu odrobiny piasku, twarze ludzi i pyski zwierząt tworzą gmatwaninę, z rozczerwienionych szczytów Atlasu, wprost na gliniasty plac, spada suche, pustynne światło.
Oślepiający blask wchodzi drapieżnie w oczy nomadów, handlarzy, osłów, psów, wielbłądów - nagłym, świdrującym bólem ostrych płatków czerwieni. Bucha ciepło z Sahary, jak z uchylonych drzwiczek kuchennego pieca…
Witamy w Marakeszu!
Tak naprawdę dzień w centrum to zaledwie kilkanaście martwych godzin, czas odsypiania kaca po szaleństwach nocy. Po wielkim placu u progu medyny biegają dzieci i spacerują turyści, którzy nie rozumieją dlaczego Jemma el Fna otacza taka sława. Zwykły rynek, tak jak w każdym mieście.  Tylko trochę duży.
Ale w świecie Arabów nie ma rynku.
Po południu na plac podjeżdżają wózkarze. Rozstawiają rzędami stragany, rozpalają grille, ustawiają gary pełne ciecierzycy, misy wołowiny, mózgów, szaszłyków, ślimaków, szklanki wypełnione zieloną miętą i kostkami cukru... W powietrze bucha biały dym – zapala się ocean świateł. Trwa próba generalna przed spektaklem.
Artyści wchodzą prosto z nocy. Człowiek z małpą szuka dobrego miejsca do pokazu. Akrobata rozbiega się i skacze salto. Babcia Berberka, z tatuażem na brodzie, stawia – wprost na bruku – małą, karbidową lampkę i rozkłada ręcznie malowane karty. Zaklinacz gra na flecie. Kapele gnawa miarowo uderzają w bębny. Trwa uwertura, zapowiadająca największy teatralny spektakl świata.
Jemma el Fna stroi się na festyn...
Zamykam oczy, żeby lepiej widzieć. Zewsząd napływa ryk trąbek, łomot bębnów, dzwonienie bransolet, krzyk cyrkowców, parskanie zwierząt, monotonny terkot motorowerów.
Wokoło bucha mocny zapach ciecierzycy, mięty, wielbłądziego mięsa, kozich głów, gotowanego mózgu, sosu kminkowego i marihuany.
Po chwili rozpoznaję miarowy, monotonny stuk. Kieruję się tam, gdzie karzeł, tańczący na denku metalowej beczki, odprawia swój rytuał. Oto on. W białym dymie ulicznych grilli, w poświacie karbidowych lampek, udających gwiazdy – nieogolony, szalony, roześmiany - upojony transem. 
Wokoło gra kapela: muzycy nadymają czerwone policzki, trąbki szaleją, akrobaci skaczą salta, tancerki czarują publikę grzesznymi skurczami śniadych brzuchów. Ale to tylko tło. To zabawa. Przedsmak prawdziwego spektaklu, który reżyseruje wielki arabski clown, szalony karzeł, czarnoksiężnik zawieszony między życiem a śmiercią na srebrnych nitkach tajemniczych zaklęć.
Jego arena - denko żelaznej beczki – to najprawdziwsze centrum placu, a może nawet centrum świata. Trybuna magii. Wielki czakram energii. Punkt krytyczny mocy, która pozwala zachować równowagę między ekstazą życia, a nieuchronnością śmierci. Mistyczny bęben wykrzykujący w alfabecie tańca:
Wi-taj-cie w Mar-ra-ke-szu! Wi-taj-cie w Mar-ra-ke-szu!
Karzeł tańczy a potem wlewa zawartość parującego czajnika wprost do gardła. Publiczność szaleje.

W XVI wieku, miał tu stanąć meczet, ale budowę powstrzymała epidemia dżumy. Puste miejsce wypełnił targ, cyrk, uliczny teatr, na skrzyżowaniu Afryki, świata Arabów i Berberów.
W latach 80. plac zamienił się w jarmark cudów. Później władze uporządkowały wielką scenę miasta. Powołały policję turystyczną, wyrzuciły żebraków, fryzjerów i sprzedawców chleba, wsadziły do więzienia Capchounę, babcię w czarnej sukni, serwującą bimber spod łokcia. Kto ją jeszcze pamięta?! Na obrzeża zepchnięto wróżbitki, zakazano nocnych pokazów treserom małp i węży. Wszystkim artystom wyznaczono ponumerowane miejsca.
Do kuchni i straganów doprowadzono wodę, prąd i gaz. Powołano do życia lokalne biuro higieny, które sprawdza jakość potraw. W 2007 roku merostwo podpisało umowę z francuską firmą Pizzorno Environnement, która za 4,7 mln. euro rocznie sprząta plac i ulice medyny. Zajmuje się tym 330 osób, pracujących od 5:0 do 4:0.
Na Jemaa el Fna trzeba dziś szukać resztek prawdziwej egzotyki. Ostatni bajarz Mohamed Bariz opowiada dzieje średniowiecznego imperium el-Andaluz. Jego słuchacze, analfabeci, którzy schodzą ze stoków Atlasu, powoli wymierają. Co z tego, że opowiada zgodnie z kanonami sztuki, skoro turyści  nic nie rozumieją, a Berberzy coraz częściej wybierają DVD.
Atrakcją są jeszcze zaklinacze węży chwytanych na południu od XVI wieku przez bractwo religijne Aissaoua. Ahmed Saddik, ma 30 okazów i żeby zademonstrować, jak bardzo są groźne, zmusza je do wyplucia jadu. Mówi, że został czterokrotnie ugryziony i nosi przy sobie antidotum. Prawda jest jednak taka, że „zaklinacze” wyrywają wężom zęby i odurzają je narkotykami.
Na placu wszyscy próbują zarobić. Pisarze piszą listy, kobiety malują dłonie henną, czteroletni chłopiec położył na pudełku garść lizaków i bawi się w dorosłego, siwobrody staruszek, który rozumie mowę ptaków,  puszcza w niebo gołębie. Mężczyźni, przebrani za kobiety, odstawiają teatr, a chłopak, który lubi kicz, proponuje łowienie butelek na wędkę.
Witajcie w Marrakeszu!
Czerwione Miasto jest sceną magicznego spektaklu, a otoczony śnieżnymi szczytami wielki amfiteatr Południa – baśnią z krainy 1001 nocy. Bazar otaczający plac, zatopiony w oceanie lampek, demonstruje wielką godność przedmiotów. Skupieni kupcy, w nastroju powagi, dotykają rzeczy.
Najlepsze lampy są miedziane, ciężkie, pełne arabesek i kolorowych szybek, choć piękne, potrafią być też cynowe – wykonane starannie, precyzyjnie – z miłością – dla człowieka. Takie lampy wnoszą do domu ciepło, radość, spokój, harmonię, ale i nastrój tajemnicy. Takie lampy,  magiczne księżyce wsadzone do kunsztownych klatek, robi się tylko w Marrakeszu...
Dotykam dłońmi jedwabnych materiałów, przymierzam egzotyczne czapki, kupuję czarną koszulę ze stoma maleńkimi guzami, czarodziejskie lustro wypracowane w kości i mosiądzu, kolczyki Szeherezady, magiczny, lśniący, błękitny szal z tafty. Każda z tych rzeczy przeszła przez wiele rąk, każda ma własną historię, żyje swoim życiem, przekazuje właścicielowi ludzkie ciepło i dobrą energię. Każda ma tylko jeden cel – jest nim sprawienie przyjemności. Oto prawdziwa esencja Marrakeszu!
Cena jest pojęciem względnym. Zależy kto sprzedaje: właściciel, czy subiekt. Czy klient przychodzi jako pierwszy, czy jako ostatni? Kupuje jeden przedmiot, albo kilka. Jest turystą, miejscowym, biednym, czy bogatym. Pada deszcz? Jest sezon? „Pożądane, aby huśtawka przetargów trwała małą, bogatą w treść, wieczność” – zanotował Elias Canetti.
Witajcie w Marrakeszu!
Wokół placu, który nakarmił pierwszych głodnych, zbierają się typy o niezwykłych twarzach. Mężczyzna w czarnej galabii i wełnianej czapce. Kobieta w lśniącym, amarantowym stroju, śniady, do granic czerni, starszy pan świeci w ciemnościach białą brodą – ma wielkie, baśniowe,  diamentowe oczy.
Kapele gnawa zaczynają taniec. Wariują trąbki, bębnią bębny, dźwięczą dzwonki. akrobaci fruwają pod sklepieniem nieba – jak anioły, połykacze nocy wybuchają strugami piekielnego ognia. Oszołomiony karzeł wpada w trans na metalowej beczce, wąż tańczy zawijasy, bajarz opowiada baśnie, a kowal rwie zęby.
Turyści przesiadują na tarasie Grande Cafe de France. Tymczasem żeby odczytać plac Jemma el Fna trzeba usiąść wśród tandety, na   obskurnych ławeczkach – wspólnie z Berberami. Tuż obok, w długim szeregu, klęczą kobiety przedające placki, podrzucają je lekko, chwytają… jak w czasach Canettiego.
W tych plackach jest coś ludzkiego, coś prawdziwego, coś nagiego i coś intymnego. Jakaś tajemnicza, chociaż dobrze nam znana energia, którą przekazują spracowane dłonie. Moja niania, Brońcia, zagniatała co tydzień 7 bochnów chleba, które piekła w piecu umieszczonym w pralni. Żaden z nich się nie starzał, może dlatego, że były zrobione z miłością?
Jedna ze sprzedawczyń przyszła  na plac z sześcioletnią córką, śliczną małą Berberką – myszkującą wesoło między kramikami. Wyjąłem z plecaka kolorowe pisaki, notesy, kredki… i podałem małej. Dziewczynka podskoczyła ze szczęścia, a cały kąt, wypełniony ludźmi, posłał mi – poprzez noc – wielkie, lśniące uśmiechy, które zlały się w jednolitą smugę ze światłem bazarowych lampek.
Na placu powoli gasną światła. Niektórzy siadają w kucki, przykrywają się opończami i odpływają do nieznanych galaktyk. Pytam straganiarzy, czy gdyby nie było turystów, też organizowaliby widowisko. Odpowiadają, że na Jemma el Fna  świętowano zawsze. – To przecież cała nasza radość.
Noc jak berberski dywan powiewająca nad magicznym placem, noc rozświetlona pogodnym, afrykańskim niebem, pełnym wielkich, połyskliwych gwiazd, noc spowita szaloną muzyką: trąbek, bębnów, gitar, fletni Pana, noc gęsta od dymu z 1001 rozżarzonych grilli, noc czarnoksięska, zagadkowa, tajemnicza, noc, której początek i koniec wyznacza transowy rytm czarodziejskich kapel gnawa – powoli umiera. Po Jemma el Fna przechadza się saharyjski wiatr.
Mijam sylwetki śpiących mężczyzn, zawiniętych w grube, zakapturzone opończe, którzy po nocnym spotkaniu z dżinami i haszyszem, oszołomieni, ogłuszeni rytmem, zabłądzili w gmatwaninie snów do światów równoległych i nie jest pewne, czy kiedykolwiek powrócą
do rzeczywistości...
Malinowe mury medyny powoli nabierają rumieńców. Słychać dochodzące z oddali parskanie wielbłądów. Wydaje się, że za chwilę, zza rogu ulicy, wyłonią się błękitni wojownicy, na szybkich, białych wielbłądach – surowi, fanatycznie religijni nomadzi – Almorawidzi – którzy w 1060 roku założyli miasto, a potem wyruszyli na podbój Hiszpanii.
Zamiast nich na ulicę wychodzi starszy pan z podniszczoną walizką – w białym fartuchu i czerwonej czapeczce na głowie. Rozkłada turystyczne krzesełko, mały podręczny warsztacik i zaprasza przechodniów do golenia. Jego wschodząca brzytwa przecina noc i ogłasza dzień w Marrakeszu.
Wąskie uliczki mellahu są jeszcze puste i smutne. Przed bramami parują zziębnięte osiołki, przez okienka wyglądają rozespane koty. Ślepiec Mohammed, oparty o framugę metalowych drzwi, charczy i pluje w koło jak gruźlik. Gdy słyszy kroki, wyciąga dłoń po prośbie.
Mohammed  świętuje zawsze w ostatnią sobotę miesiąca. Idzie do hammamu, wkłada świeżą dżelabę, a potem wędruje do grobowca Sidi Bel Abbesa, przed którym czekają setki biednych. Abbes Essabti – świętobliwy patron Marrakeszu, który zmarł w 1205 roku, zostawił po sobie dewizę „Dać, aby przeżyć”. Jałmużnę ofiarowują pielgrzymi, przemysłowcy, król – datki otrzymują żebracy i kaleki.
Z meczetu, przez zdezelowane głośniki, płynie metaliczny charkot. Jakiś staruszek próbuje mi sprzedać pomarańcz - kiedyś handlował na straganie, dziś trzyma się już tylko gestu handlowania.
Przy placyku, otoczonym przez spękane rudery, kilku chłopców gra w gumową piłkę. – Comment ca va? Nie zrozumieli. W biednej dzielnicy używa się arabskiej gwary (dariji), a turysta jest przybyszem z kosmosu.
Wyjmuję z plecaka wojskową rację żywnościową Wz3: śliski, zielony pojemnik, zawierający pakiet przeżycia: gorący posiłek z mięsem, suchary, cukierki, odkażacz do wody… – Armee, mniam, mniam – pokazuję dzieciom gładząc się po brzuchu.
Z pobliskiego domu wychodzą dorośli. Siwobrody mężczyzna, nieufnie pyta o datę ważności pakietu. Po chwili do ust chłopców trafiają kawałki czekolady, cukierki, suszone owoce, rodzynki, cukier, guma do życia... Tłum gęstnieje. Woreczek z wodą, wlany do podgrzewacza, wywołuje proces chemiczny. Bucha para. Kobiety piszczą jak podczas ulicznego przedstawienia, ktoś mi podaje talerz i widelec, siwobrody chce, żebym spróbował posiłku jako pierwszy. Gorący makaron z kurczakiem rozpływa się w ustach, dorośli jedzą nie zważając na dzieci.
Marrakesz to teatr. Taksówkarzy, sprzedawców, fałszywych przewodników, kelnerów, wróżek, muzyków, tancerzy, treserów małp i węży. Tu każdy gra własny spektakl, nie zawsze dla pieniędzy. Teraz ja także łączę się z rytmem miasta. Happening wpisuje się w mellah. Nakarmieni mówią – Shukran, „dziękujemy”.
Miasto złota
Nad medyną zwisa pulchna, różowa dłoń. Pozostała część sylwetki jest dla cudzoziemców niewidoczna i tylko miejscowi wiedzą, że reszta pierzastego ciała należy do wielkiego, pustynnego dżina. Zmierzch sączy się powoli – prosto z piasków. Na malinowym niebie błyskają pierwsze gwiazdy, jak reflektory punktowe w teatrze, gdy rozpoczyna się magiczny spektakl.
Piaszczysta ulica prowadzi do mauzoleum wypełnionego chłodem, bielą i czerwienią, gdzie w alabastrowej ciszy, w miękkim świetle południa, w kpiącej przesytem doskonałości ornamentów, w szaleństwie sztukaterii i geometrii kolorowych płytek, spoczywa 66 Sadytów – członków rodziny Ahmada al – Mansura az Zahabi – władcy, który stworzył potęgę Marrakeszu. Kalifa i bohatera. „Zwycięskiego i złotego”!
A skąd to złoto? Ze złotych okupów, których zażądał od portugalskiej szlachty, po rozgromieniu potężnej armii, w bitwie pod Ksar el Kebir, w 1578 roku. A że złota i przygody zawsze mało, sułtan skrzyknął zbieraninę awanturników – „3 tysiące chrześcijan, Turków Osmańskich, Murzynów oraz różnej maści renegatów” i wyruszył wraz z nimi przez Saharę do mitycznego, „złotego” Timbuktu, gdzie dotarł z połową ludzi po 135 dniach morderczego marszu. Od tej pory Marrakesz regularnie wypełniały karawany pełne worów bezcennego piasku. Złoto. Kość słoniowa.Tabuny niewolników.
Jedna z pierwszych karawan przywlokła na postronku afrykańskiego Arystotelesa, mędrca, Ahmeda Babę, który był profesorem w saharyjskim uniwersytecie w Timbuktu, gdzie naukę uprawiało 10 tysięcy uczonych. Baba przez kilka lat wykładał w Marrakeszu, a potem sułtan pozwolił mu wrócić. W tym czasie miasto zakwitło baśniowymi pałacami, rajskimi ogrodami, cudownie zdobionymi medresami, podniebnymi meczetami. Imperium ciągnęło się od dzisiejszego Senegalu po krańce Hiszpanii i Tunezję… Prawdziwa Polska od morza do morza!
Co się stało z wielką kulturą Arabów?
Jeżeli mam kogoś spytać, to Mehi Bine Bine’a – marokańskiego pisarza i rzeźbiarza, przyjaciela Tomka. - Ta kultura się wyrodziła - mówił mi przez telefon. Najmądrzejsi, najwybitniejsi naukowcy zaczęli rozważać Koran, zagłębiać się w islam, jak Żydzi w Talmud i Kabałę. Nauki uniwersyteckie powoli usychały, a dwór konserwował tradycję. Europa poszła do przodu – kraje Oreientu stały w miejscu. A potem doszło do kolonizacji…
Mamy się spotkać na Jemma el Fna w słynnej Cafe Argana. Idę przez plac, który  przemierzają groźnie wyglądające patrole wojska i gwardii królewskiej. Służby są w stanie pogotowia odkąd islamscy terroryści napisali ostrzegawczy list do króla Mahomeda VI.
Cefe Argana była miejscem spotkań artystów, Afrykańczyków, Europejczyków, Arabów i Berberów – symbolem tolerancji, która jest cechą tego miasta. Kilka lat temu bomba terrorysty zabiła tu 16 turystów i zdewastowała lokal. - Wszyscy byli w szoku – opowiada mi kelner. – Widziałam na własne oczy, jak starszy mężczyzna, publicznie podarł gazetę ze zdjęciem zamachowca. Nie mogliśmy zrozumieć, co się stało…
Mehi – około pięćdziesięcioletni mężczyzna w marynarce, który od wejścia wita się ze wszystkimi, próbuje mi to wyjaśniać. – Źródła terroru tkwią w naszej historii. Arabscy dyktatorzy oczyścili wokół siebie przestrzeń. Pozbyli się przeciwników, wsadzili ich do więzień lub pozabijali. Islamscy fanatycy wpisali się w puste miejsce. Wzbudzili sympatię analfabetów, bo pomagali biednym i mówili o religii, ale chodziło im tylko o władzę. To trochę jak dziś w Europie – też idzie fala populizmu, kłamstwa, neofaszyzmu – pod płaszczykiem troski o wartości kulturowe i obronę religii.
Żeby to wszystko zrozumieć Mehi pojechał do slumsów Casablanki, gdzie wokół ogromnego śmietniska wegetuje 300 tysięcy ludzi. Znalazł zaułek skąd pochodzili terroryści -samobójcy, którzy dokonali głośnych zamachów w hiszpańskich restauracjach. Przez wiele tygodni przemierzał wysypisko, gdzie dorastali i kopali w piłkę. Poznał ich rodziny. Pytał o motywy. – Dziś wiem, że nie byli potworami, ale ofiarami. Potworem jest władza, która godzi się na istnienie osiedli rozpaczy, gdzie żerują fanatyczni islamiści.
Binebine napisał bestsellerową książkę „Gwiazdy Sidi Moumen” a zarobione pieniądze przeznaczył na dom kultury w slumsach. Jest tam kino, biblioteka, sale: komputerowa, taneczna, teatralna. 
– Czy Maroko się zmienia? Demokratyzuje? 
Mehi przeczesuje włosy. 
– Za panowania króla Hassana II nie moglibyśmy odbyć tej rozmowy. Mój brat– Aziz – przez politykę spędził pół życia w podziemnym więzieniu na Saharze.
Miasto grzechu
Przyjechał Faris na weekend. Błysnął diamentowymi oczami i od razu zaiskrzyło z Dagmarą. Teraz flirtują i zaśmiewają się używając arabskiego, a ja studiuję zaproszenie, które przysłał Tomek na Wielki Bal w Tangerze. Jest ozdobione wizerunkami postaci z operetek Offenbacha.
– Jakub już wie trochę o swawolach Arabów – Faris z uśmiechem przechodzi na francuski, czas pokazać mu grzeszny Marrakesz. 
– Idziemy do African Chic – dodaje Dagmara. - Żebyś zrozumiał, musisz doświadczyć. 
Faris wybucha śmiechem – Wyjdź już ze studiowania średniowiecznej kultury arabskiej, czas zakosztować życia.
Idziemy wąskimi uliczkami mellahu, które zna tylko nasza przewodniczka – roześmiana i podekscytowana obecnością celebryty, syna księcia, który nie tylko kręci filmy, ale jest chłopcem pełnym wdzięku, uformowanym przez  francuskie szkoły i środowisko artystyczne. Faris może być jeszcze wszystkim: reżyserem, przedsiębiorcą wałkoniem, politykiem, tym kim zechce.
- W latach 60. Europejczycy spędzali wieczory w słynnej „Szeherezadzie” – opowiada –- skąd nocą udawali się do burdelu „La Riviera”. Właścicielka knajpy, Madame Mignon, puszczała z płyt szlagiery, rozlewała koniak, a w czasie burd sięgała pod bar po gumową pałkę.
- Dziś „piekło” i „niebo”mieści się na Nowym Mieście – uśmiecha się Dagmara. Zobaczycie 40 afrykańskich dziewcząt, które borą za noc 600 euro...
Przed drzwiami klubu stoi czterech ochroniarzy w garniturach. Wpuszczają tylko bogatych Arabów, europejskich ekscentryków, turystów, których stać na luksusowe prostytutki. Chłopcy, wyglądający na studentów, muszą pokazywać zawartość portfeli. Faris miga im przed oczami złotą visą.
Wewnątrz króluje kicz: skóry zebr, plastykowe posągi Murzynów, kryształowe żyrandole, lampki choinkowe, na ścianie wisi portret Marilyn Monroe.
Zespół muzyczny gra latino. Przy barach kręci się gromada czarnoskórych piękności. Jedne ubrane w adidasy i krótkie spódniczki, inne w lśniących strojach nabijanych ćwiekami, Dag pokazuje nam słynną „Królową Lew” – w różowym kostiumie z odsłoniętym brzuchem i grzywą blond włosów oraz dwumetrową Senegalkę w czarnej sukni do ziemi. Mają od 17 do 40 lat. Przyjechały z Mali, Mauretanii, Kamerunu... W African chic udają zwykłe dziewczyny, które przyszły się bawić, kupują drinki, palą papierosy. 
- Nasi klienci to samotni mężczyźni –  wyjaśnia mi  zaprzyjaźniony z Dagmarą piosenkarz Aziz. – Prezesi, dyrektorzy, finansiści... Ich małżeństwa zostały zaaranżowane, żony myślą tylko o tym, jak wydać  pieniądze. Nie znajdują w domu czułości, ani romantyzmu. Dlatego szukają towarzystwa i zainteresowania młodych kobiet. Często płacą 200 – 300 euro tylko za zabawę, bo nad ranem są już zmęczeni i zalani.
Zespół gra salsę. Faris i Dag szaleją wśród pulsujących świateł. Marokańscy przedsiębiorcy, którzy przyszli w towarzystwie francuskich partnerów, zapraszają dziewczyny do stolików. Do samotnych same się dosiadają, wyciągają na parkiet, ośmielają. Kelnerzy dopisują ich zamówienia do rachunku. – Jestem z ukochanym – wymawiam się przed zalotami ślicznej prostytutki z Mali.
– Bawcie się dobrze!
Aziz wybucha śmiechem. – Powiem o wszystkim Farisowi.
- A ty się nie żenisz?
- Nigdy się nie ożenię. Od trzynastego roku życia rodzice wbijali mi do głowy, że muszę ciężko pracować, zarabiać pieniądze, żeby utrzymać żonę, dzieci, dziadków. A co będę miał dla siebie? Ja nie mam prawa do miłości, prywatności, szczęścia?
Ze sceny anielskim głosem śpiewa Charlotte – wysoka, seksowna showmanka, która jest gwiazdą wieczoru -  śpiewa Rihannę, Madonnę, Alicię Keys. W przerwach zaciąga się jointem. Parkiet wypełnia tłum przyklejonych par. Niektóre dyskretnie wychodzą. Dziewczyny odpalają dolę ochroniarzom, dzwonią po taksówkarzy.
– W Marrakeszu nie łatwo spędzić noc z kobietą – mówi Faris patrząc na wychodzących. - Do riadu cię nie wpuszczą, w drogim hotelu dla zachowania pozorów musisz wynająć drugi pokój. Prostytucja jest zakazana. Przygoda może się różnie skończyć.
Wracamy nocą przez rozświetlony Marrakesz, pod niebem pełnym ciężkich gwiazd, wiszących tak nisko, że wydawałoby się można po nie sięgnąć dłonią, owiani przez ciepły saharyjski wiatr, który spływa miękko z gór Atlasu.
– Jutro wracam do Ouarzazate – mówi Faris – jak ci załatwię rolę w filmie zadzwonię i wtedy od razu przyjeżdżaj. A teraz poszalej sobie w Marrakeszu. Jakiś facet podbiega i szarpie Dagmarę za rękę – Sirkałud – krzyczy dziewczyna. Facet ucieka i wybucha śmiechem. Co mu powiedziałaś? – Spierdalaj.
Złote klatki
Kiedy na placu Jemma el Fna zaczyna się noc szaleństwa – ryczą trąbki, dźwięczą bębny, dzwonią dzwonki, krzyk cyrkowców przeplata się ze skowytem wielbłądów, chichotem małp, skrzeczeniem papug,   nawoływaniem naganiaczy i monotonnym hałasem motorowerów, a w gęstniejącą noc buchają białe obłoki pary – nadciągają Ondriej i Eliska.
Zajmują stolik na tarasie Grande Cafe de France, popijają miętową herbatę, spoglądają nostalgicznie na uliczny spektakl i wspominają lata spędzone w Królestwie, lata szczęśliwe, niezwykłe, egzotyczne, które niestety dobiegły już końca...
– Byliśmy pierwszymi zagranicznymi weterynarzami w Maroku! – podkreśla z dumą Ondriej Holub. – Leczyliśmy wielbłądy na Saharze. Zupełnie samotni, trochę zagubieni, ale podekscytowani przygodą i niezwykłym, surowym pięknem południa... Jest jeszcze silny, witalny, mimo siwych włosów. Jego żona też trzyma się dobrze. Może za wcześnie wyjechali z królestwa do Pragi, gdzie nie czują się dobrze i stale odczuwają tęsknotę. A może po tylu latach trzeba było zostać?
Przyjechali na pustynię pod koniec lat 60.,w ramach jakiegoś Czech – Serwisu i w biurokratycznym zamieszaniu o nich zapomniano. Próbowali zorganizować punkt sanitarny, prosili o pomoc kaidów, wysyłali listy, wreszcie zdesperowana Eliska pojechała interweniować do Marrakeszu i przy okazji, na prośbę jakiejś arabskiej damy, wyleczyła kota. Nie był to jednak zwykły kot – dachowiec czy piskliwy mieszkaniec medyny, ale najbardziej szlachetny z rasowych i doskonały pośród świetnych – kot księżniczki Lalli Miny: siostry Jego Wysokości Króla Hassana II. 35. potomka Proroka! 17. władcy z dynastii Alawitów!
Kot nazywał się Sułtan, mieszkał w pałacu i mówiono do niego po francusku.
Począwszy od dnia szczęśliwego wyleczenia Sułtana, na Holubów spłynął strumień dworskiej łaski. Lalla Mina utrzymywała niewielkie zoo, stadninę koni arabskich i nowoczesną fermę, gdzie, w trakcie udoju krów, odtwarzano relaksującą muzykę stereofoniczną, by mleko trafiające na królewski stół było zawsze najwyższej jakości.
Ondriej i Eliska, w nagrodę za wyleczenie kota, zostali dyrektorami fermy, zarządcami królewskiego stada owiec, a także lekarzami ukochanych zwierząt dworskich.
Poznali życie jakie toczy się za murami pałaców, sekretną egzystencję szczęśliwych wybrańców fortuny. Pełną blasku, przepychu, wyrafinowania i doskonałości, ale też zatopioną w średniowieczu, w starożytnych obyczajach i anachronicznych rytuałach.
W tamtych czasach, w marokańskich dworach, „niewolnicy ognia” wciąż jeszcze wymierzali dworzanom kary cielesne, bijąc ich w pięty byczym nerwem. Konkubiny wciąż jeszcze rywalizowały o względy monarchy. W łaźni lub na plaży wszystkie kobiety musiały być nagie w obecności władcy, podkreślając w ten sposób symbolicznie, że do każdej ma prawo.
Krawcy przybywali z Paryża, jubilerzy z Amsterdamu, europejskie fryzjerki i manikiurzystki – starały się zaspokoić nieskończoną próżność dworskich kobiet – stosownie do ich pozycji. Za murami trwał świat z baśni 1001 nocy.
– Ile jest pałaców w Maroku? Ondriej i Eliska popijają przesłodzoną herbatę, a potem wyliczają na palcach. – Jest kameralny dwór w Tangerze, ogromny w Fezie, ma ponad 40 hektarów, reprezentacyjny i prywatny w Rabacie, zapuszczony w Casablance... – Fantastyczny jest Ifran  w Atlasie Wysokim – zachwyca się Ondriej. – Zawieszony na skałach, pośród świerkowego lasu. Zimą król jeździł w górach na nartach, a latem polował z helikoptera  na pantery.
– Pamiętasz – pyta Eliska  – w 1969 r. Hassan II kazał wystawić „Jezioro Łabędzie” na jeziorze w Ifranie. To był piękny spektakl...
– Naser lubił tam łowić ryby...
W Marrakeszu jest dobry pałac. Mieszkała w nim matka króla, którego Marokańczycy nazywają pieszczotliwie M6. Zakładała ogrody, ratowała stare miasto – wszyscy ją uwielbiali. Złą sławą cieszy się natomiast dwór w Meknesie, gdzie trafiają starzejące się, ogołocone z majątku, niepotrzebne już władcy konkubiny. Są podobno przezroczyste jak pustynne dżiny.
Do białego pałacu w Rabacie, stołecznej siedziby Alawitów, Holubowie zostali zaproszeni z początkiem lat 70.– Przysłano po nas samochód – wspominają. –  Niebywale długą, luksusową limuzynę... Przy drzwiach czekała „konkubina zewnętrznych kluczy”, młoda, bardzo żywa dziewczyna – Naima. Tylko ona, spośród wszystkich mieszkańców dworu, miała prawo nawiązać kontakt z osobami z miasta: z ogrodnikami, dekoratorami, strażnikami, urzędnikami oraz prywatnymi gośćmi.
Posiadłość w Rabacie otaczają mury, za którymi Holubowie zobaczyli meczet, mauzoleum, dzielnicę żonatych niewolników, budynki urzędników i gwardii królewskiej.
Dalej, za kolejną bramą, rozciągał się plac, gdzie stały: klinika, łaźnia, liceum dla najwybitniejszych uczniów Maroka, uczących się wraz z dziećmi króla, bazar, pole golfowe i parking z kolekcją ekskluzywnych samochodów.
W głębi pyszniły się pałace. Królowej matki. Króla Hassana. Królewskich żon. Domki 40 konkubin ze służbą i basenami... Siedziby władców miały oddzielne sale kinowe, ogrody: letnie i zimowe, salony, patia i baseny. Holubowie wkraczali w ten świat oszołomieni, myśląc, że jako weterynarze mieli wiele szczęścia. Wyleczyli najpotężniejszego kota na świecie!
Czy ich obecne życie w Pradze może być równie atrakcyjne?

wtorek, 19 maja 2020

Zakazane miasto

Rozdział książki "Spacer po mieście szaleńców"

Miasteczko, otoczone górami, wygląda z oddali jak kryształ lśniący w słońcu, albo jak wielkie ciastko z biało–niebieskiego kremu, pokryte czerwienią lukrowych dachówek. Chefchaouen to błękitny motyl, który usiadł na zielonej łące. Zakazane miejsce, które przez 400 lat było odseparowane od świata. Macondo. Tajemnica!
W 1492 roku wielkim żałobnym orszakiem: kóz, osłów, koni, wozów, płaczących dzieci, karmiących matek, rabinów, imamów, muezzinów, aamijów, idżtihadów, tafsirów, al–alim al–mutabahhirów, rzemieślników i żołnierzy – w góry Rif przybyli wygnańcy z Grenady – rozpoczynając nowy wątek w historii Maroka.
Świat wokół był dziewiczy, opustoszały, a w góry uciekali tylko ci, którzy musieli się ukryć. Wiele miejsc nie nosiło nazwy, więc kiedy uchodźcy zobaczyli wierzchołki skał otaczające zielone pagórki, ktoś krzyknął „Szczyty” – co po arabsku brzmi: „Chaouen”. Stanęły konie, wozy, kozy, osły, matki utuliły rozwrzeszczane dzieci. Rabini i muezzini odprawili modły. Skończyła się tułaczka. Rozpoczęła historia błękitnego miasteczka.
Wygnańcy stworzyli malarską medynę, spowitą fioletowymi kwiatami powojnika. Wykuli w skałach setki drobnych uliczek, schodów, stromych przejść, placyków, wznieśli pałacyki.
Muzułmanie wyposażyli domy w patia otoczone galerią pokojów. Żydzi wykuli czarne, wypukłe kratownice okien, rzeźbili piękne drzwi nabijane ćwiekami, malowali domy na niebiesko i przykryli je czerwonymi dachami. Od tej pory miasteczko zostało na cztery wieki odcięte od świata, a chrześcijan w Chefchaouenie po prostu zabijano. Bo tak, jak straszny jest los wygnańców – okrutna bywa zemsta wypędzonych.
Ciągnąc za sobą czarną torbę na kółkach od riadu do riadu, myślę o – Karolu de Foucauld – jedynym katoliku, który wślizgnął się za poza mury i wyjechał żywy. Miał 25 lat, zakradł się do miasteczka w stroju Żyda, wielokrotnie ryzykując życiem. Opisał cud etnologiczny a potem  zniknął na Saharze. W roku 1920, śladem jego relacji,  do Chaouen wkroczyli hiszpańscy żołnierze. Zmęczona armia, przedzierająca się wśród przekleństw przez lasy cedrowe, wąwozy i pagórki, ze śmiesznymi armatami, taborami, wozami, końmi...  Kiedy dotarli na miejsce – byli w szoku. Wśród szczytów odkryli społeczność mówiącą starym kastylijskim dialektem, dawno już zapomnianym w Europie. Spotkali ludzi o wyrazistych twarzach,  uprawiających archaiczne rzemiosła, przy użyciu prastarych receptur. Rymarzy wytwarzających przedmioty z farbowanej skóry, dokładnie tymi samymi metodami, co ich przodkowie w XII –wiecznej Grenadzie. Lecz przede ludzi zamkniętych i niechętnych. Jeden znich Abd al – Karim obwoł się samozwańczym emirem i zadał hiszpańskiej armii straszliwy cios w bitwie pod Anual. Góry na kilka lat odetchnęły wolnością…
Brodząc w lekkim marcowym zmierzchu idę przez opustoszałe przedmieścia – stale w górę. Pod cmentarzem siedzą przekupki, handlujące pęczkami zielonych ziół nagrobnych. Obok przechodzi rifeńska babcia w błękitnej tunice, białym haiku i czerwonej chuście. Po prawej stronie młoda dziewczyna pędzi stadko kóz. Po lewej dwie kobiety piorą wełnę w strumieniu. Praczki śmieją się, dowcipkują, żartują...
Salon miasteczka – paradny Plaza Uta El–Hamman – ciągnie się od średniowiecznego meczetu aż po wielką arabską kawiarnię, gdzie za dnia przesiadują młodzi, bezrobotni Rifeni, planujący ucieczkę do Hiszpanii, a wieczorem schodzi się cała męska społeczność. Na marihuanę, herbatę, domino, rozmowy – żeby uciec przed samotnością marcowego zmierzchu.
Wzdłuż owalnego rynku spaceruje dwóch staruszków w tradycyjnych białych dżellabach i kolorowych czapkach. Trzymają się czule za ręce. Kim są? Braćmi? Panem i sługą? Parą kochanków? Nie wiem, ale ich troska wywołuje wzruszenie.
Z oddali słychać skrzypce. W prześwicie bramy pojawia się wesoły orszak, który prowadzi muzyk o śniadej twarzy, ostrym nosie i kręconych włosach, otoczony przez gromadę małych dzieci. Wszystkie tańczą, śpiewają, przedrzeźniają artystę, przekrzywiają głowy, pokazują języki, plują, wybuchają śmiechem. Ten korowód to rifeńska wersja 8 i pół Felliniego.
Dzieci wbiegają do granatowych tuneli medyny, opanowują placyki, schody, i podwórka. Obejmują miasteczko w posiadanie turkotem drewnianych zabawek i łopotem kolorowych latawców. Wąziutkie uliczki ciemnieją. Czarne koty, o  niespokojnych turkusowych oczach, uciekają na dachy, osiołki nerwowo parskają, kozy czmychają w popłochu na peryferie, skąd powoli sączy się ciemna fala zmierzchu.
Kolorowe tkaniny, zawieszone na ścianach domów, wzdłuż zakładów tkackich, zbierane teraz pospiesznie przez czarnoskórych subiektów, powoli gasną, tracąc nasycone do granic przesady czerwienie, zielenie, brązy i błękity. Wieczór zapala lampki podniebnych sklepików, które wywyższają się ponad stragany ulicznego suku, przyciągając łakome spojrzenia dzieci zganianych właśnie z ulic do domów głośnym krzykiem matek.
Chefchaouen jest baśnią. Azylem dzieciństwa. Wiosenną opowieścią. Słodką obietnicą powrotu do Arkadii.
Od górskich szczytów wieje zimny wiatr. Brodzę w marcowej  ciemności, staczającej się szybko po stromych uliczkach aż do placu El Majzen, gdzie kupcy, walczący z coraz silniejszym wiatrem, zamykają w pośpiechu maleńkie kramiki. Cisza zapada dopiero na krótko przed świtem. W hotelu jestem ja i recepcjonista, który słucha arabskiego rocka. Dźwięki są tak straszne, że nie sposób zasnąć.
Jest zimno. Dziura w ścianie riadu wpuszcza do wnętrza strumień lodowatej ciemności, która wpływa do ogromnego patio. Po chwili, od strony meczetu, słychać wspaniały męski chór, podejmujący litanię uroczystych modlitw. Chór do złudzenia przypomina modły kamedułów, którzy właśnie teraz - na powitanie dnia - gromadzą się w stallach za ołtarzem.
Noc rzednie. Słychać ciężkie, niosące się po bruku, kroki miejscowego piekarza. Mężczyzna powoli wyjmuje drewnianą kłodę, otwiera skrzypiące okiennice, wybiera zimny żużel z paleniska. Układa papier, drewno, strzela błysk zapałki – ciemność rozświetla płomyk pieca chlebowego.
Po kwadransie z ulicy dobiegają drobne kroki dziewcząt niosących na głowach drewniane tace z ciastem. Przed chwilą przesiały w kuchniach mąkę, dodały drożdży, wody, soli, wyrobiły masę i podzieliły ją na kulki, które w szybkich dłoniach matek zamieniły się w okrągłe placki. Teraz, gdy białe ciasto przemienia się w ogniu, gdy w powietrze bucha zapach chleba – nastaje atmosfera pierwszego dnia stworzenia.
Po chwili słychać ciężkie kroki kupców otwierających błękitne sklepiki. Słabo oświetlone, ciemne, tajemnicze i w jakimś sensie uroczyste. Ach te sklepiki! Pełne słojów z landrynkami, lizaków, andrutów z czekoladą, długich paluchów piszyngera – na całym świecie są identyczne i pochodzą z królestwa dzieciństwa, nieważne, co sprzedaje się w nich naprawdę.
W ciemności świtu słychać sprzedawców idących na suk, dostawców turkoczących małymi drewnianymi wózkami, wypełnionych pachnącymi pęczkami świeżej mięty, słychać niespiesznie człapanie  rozespanych osiołków, wędrujących nieprzytomnie po uliczkach medyny.
– Bzzzzit. – Bzzzzit. Tkacze z pobliskich warsztatow otwierają kluczami metalowe zamki. Kierowcy grande taxi przeraźliwie krzyczą  –ASeb–ta! A Seb–ta! A Tan–ger, ATan–ger, A Fes, as Fes! Wreszcie, na skraju dnia, słychać śmiech dzieci idących do szkoły. Krzyki, podskoki, śpiewy i wygłupy. Na końcu, gdy z gór spływa ciężka, bursztynowa poświata, zbierają się koty, wychodzą ze szpar, piwnic, zeskakują z dachów, wynurzają się z tajemnych pokojów i ukrytych balkonów – wielkie, czarne - pokazują światu, kto naprawdę rządzi w Chefchaouenie.
Tej nocy dzień się nie chce zacząć. Wiatr od gór wciąż napędza stalowe obłoki. Wychodzę z riadu z torbą i aparatem rozgrzanym od fotografowania błękitnych uliczek, zbiegam na Plaza Uta El–Hamman. Rifeńska kawiarnia już otwarta, pan Ahmed uśmiecha się z daleka i zaprasza na omlet. Do śniadania oliwki i kawa o nieziemskim smaku – żal iść na dworzec.

poniedziałek, 18 maja 2020

Droga do Marrakeszu

Fragment książki "Spacer po mieście szaleńców"

Szybka maczeta wieczoru tnie marcowe niebo. Sklepienie broczy śliską, malinową poświatą. Czerwień spływa powoli jak sok. Rozlewa się na zielone pagórki wypełnione trawą, niskimi krzewami, dębami korkowymi, sosnami - obramowane nagimi, szklistymi skałami - wielkimi białymi głazami.
Krętymi dróżkami od przejścia granicznego w Ceucie jadą stare, wypakowane towarem ciężarówki, wiozące zepsute rowery, garnki, sprzęt elektroniczny, ciągną pieszo objuczone góralki i bieda-handlarze na osłach. Wszyscy są  mieszkańcami górskich wiosek. Mają prawo do przepustek, czyli bezcłowych zakupów. Każdy w 7 koszulach, w 3 parach spodni, z plecakiem i siatami towaru, który jutro trafi na lokalny jarmark.
Te obrazki mają w sobie coś swojskiego… zatłoczone przejście w Medyce! Most przyjaźni w Cieszynie. Lokalne przygraniczne targi. Raje tanich produktów rozciągające się  między światem biedy i światem dobrobytu, gdzie wysłużone rzeczy, które się już bogatszym znudziły wywołują błysk pożądania w oczach biedaków – zyskują nowe życie, odbudowują nadszarpniętą godność, odzyskują młodość. Błyszczą. Triumfują.
Nad głową kierowcy wisi wentylator z lat 60-tych. Linia jest tania, wnętrze się lepi od brudu. Pasażerowie, ubrani w stroje regionalne, mówią w dariji albo w dialekcie rifeńskim. Żaden z nich – poza kierowcą - nie zna francuskiego.
Po drodze przeglądam pożyczoną od Tomka książkę: „Podróże” Jana Potockiego. Hrabia był pierwszym Polakiem w Maroku i ambasada tłumaczy właśnie jego reportaż z wędrówki po egzotycznym państwie na arabski. To będzie wydarzenie kulturalne. Jedyne w swoim rodzaju, bo mało jest nitek, które splatają nasze kraje. Podczas uroczystości nastąpi odsłonięcie płaskorzeźby Tomka „Comte Potocki”, która zawiśnie w archiwum państwowym.
Przeglądam kolejne strony opowieści. 1 lipca 1791, Polak wylądował „u ujścia dość szerokiej rzeki”. Rozejrzał się, wyjął kajet i napisał: „Piaszczyste pobrzeże obsiedli gdzieniegdzie rybacy; nieco dalej, bez obawy przed Akteonami, kąpie się gromada Murzynek…” Mnóstwo miejscowych zajmowało się zbieraniem kłosów, wśród nich wiele kobiet, ale powiedziano mi, że są bez wyjątku stare i brzydkie, gdyż młode i ładne skierowano do przyjemniejszych zatrudnień…”
To fakt. Dorodne Rifenki, zwłaszcza z plemienia Dziballów, do dziś zasilają tangerskie burdele, a w stolicy Rifu aż do 1937 roku odbywały się regularne aukcje homoseksualistów z plemion Gomara i Sehhadia… Cóż, inna kultura, inne obyczaje, inny stosunek do seksu, inny temperament.
W kolejnym rozdziale hrabia Jan przybywa do kaida, gdzie otrzymuje kwaterę, poczęstunek: mleko, daktyle, jajka, kury, a królewski urzędnik pisze list do cesarza – powiadamiając o przybyciu gościa z Polski. Dla Marokańczyków było to więc także jakieś wydarzenie, być może nawet polityczne? Potocki nie mógł być po prostu turystą lecz dyplomatą wypełniającym jakąś misję.
Zanim otrzymał zaproszenie do Rabatu, zanim podobnie jak ja, wyruszył na Południe, składał wizyty, zwiedzał pałace i ogrody, rozmawiał z połykaczami wężów, brał udział w polowaniach – zanotował, że w okolicy grasuje sporo tygrysów i lwów, a ten kto zje mózg hieny – straci rozum. Rif fascynował go swoją wspaniałą, okrutną, surową urodą.
Droga przez góry jest piękna i dzika jak w XVIII wieku. Wokoło rosną dęby korkowe, lasy cedrowe, sosny i kaktusy. W przepaściach stoi gęsta, ciężka mgła. Powyżej, na czerwonych tarasach, w zachodzącym słońcu, błyszczą srebrne folie skrywające plantacje marihuany. Na stokach stoją biblijni starcy z laskami w dłoniach – wpatrują się w autobus, będący tu, na krętych górskich ścieżkach, atrakcją cywilizacyjną.
Od czasu do czasu mignie ruda chata, przylepiona do nieba wąską stróżką dymu. Tuż obok stoi dziballijska kobieta, w wielkim słomianym kapeluszu, oferuje ser i chleb własnego wypieku. Miejscowi górale od wieków cieszyli się złą sławą. Życie upływało im na nieustannych walkach. Każde plemię miało wrogów, każdy ród  krwawe waśnie, każdy człowiek potencjalnego zabójcę. Wendetty wydatnie zmniejszały liczbę ludności, mienie zamordowanych przepadało, a chłopiec, który myślał o małżeństwie, musiał zabić rywala, żeby dowieść, że jest mężczyzną… Dzicy i niespokojni górale zwyciężali w wojnach z Hiszpanami i Marokańczykami. Mają swój język, odrębną kulturę, inne obyczaje i własne plemienne tajemnice.
Zza okien autobusu widać nędzne wioski, pełne brunatnych, stłoczonych obok siebie domków. W każdym są dwa pokoje. W jednym się je, a w drugim cała rodzina śpi pokotem na dywanach. Nie ma wody, kanalizacji, często i elektryczności. Ale rozbawione dzieci, które gonią za piłką, robią wrażenie szczęśliwych. Ich radość jest jedynym skarbem ubogiego człowieka, który nie ma przed sobą żadnych większych perspektyw.
Postój w górskim miasteczku. Dokoła widać egzotycznie ubranych ludzi w ciężkich wełnianych płaszczach, którzy zjechali z osad na zaimprowizowany targ. Niespiesznie rozmawiają, palą kif, zmieszany z czarną tabaką. Patrzą w niebo, które przypomina teraz wielki, rozcięty kawał schabu.
Są wśród nich starcy, dzieci, smutne psy, kobiety. Mężczyzn nie ma. Uciekli do Hiszpanii. Dawniej przysyłali do wioski kasety wideo z nagraniami dla rodzin – przemawiali na filmach z namaszczeniem: do ojców, synów, matek, żon i córek – przemawiali, bo wszyscy byli analfabetami. Dziś posługują się skypem, w górskich miasteczkach cyber-kafejki robią prawdziwą furorę.
Czasem ktoś zza morza przywiezie używane ubrania i porozwiesza je na jarmarku. Na okoliczne wioski spada wtedy cień rozpaczy! Są to ubrania ludzi, którzy zaryzykowali przeprawę przez morze, ale nie dopłynęli żywi do Hiszpanii. W Hansali cała wieś złożyła się na sprowadzenie zwłok swojaka. Przedsiębiorca pogrzebowy, który chciał na transporcie zrobić biznes życia, zrezygnował z zapłaty.
- …bo na czym można zarobić w górach? – pyta retorycznie kierowca autobusu - Uprawiać warzywa? Zająć się hodowlą? Gdyby nie strefa wolnocłowa w Ceucie i marihuana wszyscy by tu już dawno wyzdychali. Kif jest wydajny, kif się sprzedaje, za kif płaci mafia, płacą turyści, płacą ryzykanci, każdy płaci. Dlatego chociaż upraw zakazano, w koło ciągną się hektary pól marihuany: w korytach wyschniętych rzek, na wzgórzach, w lasach.
Na kolejnym przystanku w małym miasteczku wchodzi do autobusu Halima – młoda, może 30-letnia, piękna dziewczyna, pachnąca fiołkowymi perfumami, jakie wyrabia się tylko w Fezie. Siada obok, uśmiecha się, zagaduje. Jest śmiała, zachowuje się jak Europejka. Zerkam wokół - widzę milczące twarze mężczyzn w dżelabach i ciężkie spojrzenia okutanych kobiet, spojrzenia, które nic nie wyrażają. Czy kryje się w nich potępienie? Obojętność? Aprobata dla pogawędki cudzoziemca z miejscową dziewczyną? Nie wiem. Wiem, że jestem jedynym Europejczykiem w górach.
Autobus gwałtownie przechyla się na bok, Halima, nie zmieniając tonu, zaczyna wypytywać dokąd jadę. Żartuje, wysyła sms-y, poprawia makijaż i udziela mi krótkich lekcji francuskiego. Może jest marokańską feministką?
Z zakamarków pamięci wyłania się cytat z Fatimy Mernissi: „Nowa Szacherezada prowadzi nieustające dyskusje z mężczyznami, zarówno krewnymi, jak nieznajomymi. Nieznajomi mężczyźni, w sferze publicznej, są dla niej współobywatelami. Nowa Szecherezada prowadzi rozmowy w dzień i w nocy, a żaden król nie ogranicza jej wypowiedzi. Co więcej, Nowa Szecherezada sama tworzy swoją własną przestrzeń publiczną i zaprasza nieznajomych obywateli do dyskusji”. Czyżby Halima chciała tworzyć ze mną zręby społeczeństwa obywatelskiego?
- Jestem półsierotą – opowiada - wyszłam za mąż w wieku 18 lat, za 50-letniego aptekarza z Fezu. Ale co ja wtedy wiedziałem o małżeństwie! Mąż jest obojętny, zimny, odczuwam samotność, już sama nie wiem, co powinnam robić… Kiedy nastrajam się na ton współczucia pyta nagle, czy mój plecak jest wypełniony kifem. Żartuje. Dowcipkuje. - A może jesteś przemytnikiem? Wysiadam z ulgą w Ketamie. Na pożegnanie słyszę – Żakob! Ty naprawdę musisz na siebie uważać!
Dokoła ciągnie się betonowy dworzec. Jest brudno. Wszyscy palą marihuanę, są rozgadani, uśmiechnięci, mają w oczach coś miękkiego… Podchodzę do właściciela motoru z przyczepą, który jest tutaj taksówkarzem. - Chciałbym zobaczyć gospodarstwo agroturystyczne. Wyciągam 100 dirhamów.
Abdullah: czterdziestoletni, nieogolony mężczyzna w zawoju i wełnianej kurtce, podskakuje radośnie na siodełku, bo wie, że dziś zarobi. Jedzie ostro, jak to w Maroku. Od razu pełnym gazem, nie przejmując się kałużami i dziurami na drodze. Szosa wije się coraz wyżej, ostrzej – ku wzgórzom otoczonym tarasami pól uprawnych. Ku kwadratowym domkom, z płaskimi dachami. Ku kozom i osiołkom.
 Po chwili otwiera metalową bramę, wjeżdża na podwórko, macha ręką na dzieci, które kopią w piłkę wśród zielonych upraw, przykrytych jeszcze o tej porze roku przezroczystą folią. – Proszę – mówi z satysfakcją. - Na pewno chce się pan sfotografować. Nie? Dziwne. Wszyscy się fotografują.
Na dachu leżą poukładane w pryzmach chude, zielone snopki. Gospodarz kładzie jeden z nich na metalowym talerzu, wsadza do plastykowego worka i uderza kilka razy cienkim drutem. Po chwili talerz jest pełen brunatnego, kleistego proszku, który po ugnieceniu tworzy  kulkę.
- Nie chcesz kifu? Ani mandżunu? – Abdullahowi wydłuża się szczęka. - Cena jest przecież dobra – bąka. - Nie chodzi o cenę? To może zjesz obiad, żona zrobiła kus-kus.
Siadamy na starym, wysłużonym dywanie. Korpulentna Rifenka rozpościera obrus, stawia przed nami dwie miseczki oliwek i wielką, gorącą michę żarcia. Biesiadnicy dostają do ręki po kawałku placka, który zastępuje łyżkę. Jemy na sposób plemienny. Nikt się nie spieszy, wszyscy w skupieniu sięgają do miednicy prawą ręką: żujemy kaszę, połówki jajek na twardo, kurze mięso, chleb, oliwki.
Po obiedzie Abdullah przynosi gitarę i śpiewa arabskie piosenki. Myślę, jak wiele w moim życiu się zmieniło i co bym teraz robił, gdybym nadal pracował w redakcji. Czytałbym źle napisane teksty młodych reporterów. Teksty bez głębszych myśli. Sprawozdania z imprez, posiedzeń, opisy instytucji. Trzeba mieć wiele talentu, żeby narysować człowieka. Żeby go w ogóle wyodrębnić z tłumu. Do  pisania o ludziach, trzeba być artystą. A artyści nie są już potrzebni.  Więc może dobrze, że mnie wyrzucili - myślę sięgając po jointa. A co będę robił? Bóg jeden wie. Może zostanę aktorem w filmach na Saharze? A jeśli nie, to mogę pracować fizycznie. Załapać się w jakimś hotelu? Knajpie? Po latach bezbrzeżnego smutku, do moich myśli wkradła się nadzieja. Jeśli tak dalej pójdzie to odstawię prozac.
Znowu jest wieczór. Daję Abdullahowi 10 euro za obiad i podwózkę do postoju grande taxi. Wiatr wzdyma szkliste, malinowe niebo. Słońce przelewa się przez grzbiety gór i spada powoli na rifeńskie wioski. Idzie wiosna.

niedziela, 10 maja 2020

Dżinnija, Tomek Lubin i kogut z Tangeru


Tego Tangeru ze zdjęcia już nie ma. Trzeba iść z nosem przy ziemi i z zamkniętymi oczami, żeby go usłyszeć, poczuć, przeżyć. Tanger to bunt. Kontrkultura. Ucieczka przed jałowym, beznadziejnym, korporacyjno-globalistycznym widzeniem świata. Utopia. Oaza wolnych artystów. Słodko zdeprawowany raj w dymie marihuany. Na potwierdzenie fragment powstającej książki "Spacer po mieście szaleńców":
Dżinnija, Tomek Lubin i kogut z Tangeru
Czerwona piłka słońca stacza się po stoku Starej Góry, robi lej w morzu i wybucha smugą czerwieni. Przez chwilę słychać monotonny szum fal, krzyk mew, pokrzykiwanie tragarzy, obsługujących ostatni prom z Hiszpanii.
 – Panie, dzisiaj strajkują taksówkarze!… - Na medynie jest strasznie niebezpiecznie!… - Twój hotel się spalił!… - Daj walizkę! – No daj, dawaj. Chyba, do cholery, nie jesteś rasistą!?
Kiedy w porcie trwa walka, medynę ogarnia już muzyka zmierzchu. Wieczór sączy się rynsztokami, a potem płynie potokami prosto z kasby, wąskimi, krętymi uliczkami, otaczając znienacka wystraszone koty, które robią oczy do przechodniów. Wraz z narastaniem mroku gwar gaśnie, błyskają mleczne światła żarówek.
Tylko dzieci niczego nie zauważają, tańczą, grają w piłkę, chłopcy gonią swoich kolegów, dziewczynki podskakują i wykrzykują arabskie wyliczanki. Wszyscy żyją na ulicy, wśród sąsiadów, wspólnie, wesoło, jak na wsi. Medyna to miejsce, którego nikt nie potrafi opuścić. Teren plemiennych więzi, odwiecznych porządków, warsztat pracy, dom, meczet, centrum świata. U nas takich miejsc już nie ma.
Ciemność wciąż spływa ku dołowi, przez chwilę kłębi się przy grobowcu Ibn Battuty, a potem popędzi w dół – ku Petite Socco i zawijasami, aż do pustego o tej porze portu. Na stopniach żelaznego pomostu siedzi milczący Anglik z plerezą siwych włosów i fajką haszyszu. Kim jest i jak długo przebywa w Maroku? Kilka lat, czy kilka stuleci?
Czerwony księżyc wynurza się nagle – w całej pełni. Przez chwilę trwa cisza, przerywana  lekkimi podmuchami wiatru i syczeniem spadających gwiazd, które wolno gasną. Z ciszy i szeptu fal wypływa muzyka. Początkowo  poruszający dźwięk zaledwie jednej struny, potem głos kobiety - niezwykły, przykuwający uwagę, przenikliwy, wchodzący prosto w trzewia.
Idę przez zaułki zatopione w bezczasie. Mijam staroświecko ubranych ludzi. Ludzi o czarnych i śniadych twarzach wyrzeźbionych z hebanu. Potomków niewolników i potomków ich arabskich panów.  Przechodzę przez pasaże i placyki, aż do kawiarni zatopionej w dymie marihuany. Na scenie, w obcisłym czarnym podkoszulku, w  czarnych skórzanych spodniach, przepasana czerwonym pasem, stoi Yasmine. Jej piękną, pociągłą twarz skrywają długie włosy, które raz po raz odgarnia dłonią pełną złotych bransolet. Tańczy nie odrywając bosych stóp od ziemi. Jest królową zmierzchu.
Wraz z ciemnością płyną słowa palestyńskiego poety Mahmuda Darwisza.  Publiczność kamienieje. Teraz do pieśniarki dołącza muzyk gnawa, grający na metalowych grzechotkach, które kiedyś, w dawnych czasach, były kajdanami. Gnawa to niebezpieczna muzyka, przyciągająca dżiny. Potęguje mrok w ludzkich sercach, oszałamia, prowadzi zmysły na manowce, ale Yasmine trzyma w ryzach ifryty.
W rogu, przy małym stoliku, popija miętową herbatę najstarszy pisarz Tangeru Mohammet Mrabet. Trudno go nie rozpoznać. Na świecie jest tylko jeden pisarz – analfabeta, który wymyśla i dyktuje uczniom historie.  Obok siedzi kilku arabskich malarzy, których widziałem rano w galerii Cervantes i pysznie ubrane kobiety, aktorki z festiwalu teatrów. Wszyscy  są poruszeni. Przykuci do stołków, oszołomieni śpiewem stopionym z muzyką. Yasmine schodzi z podium. Już jej nie ma. Pozostał znak emocji. Za emocją podąża niepokój. Zapalam skręta. Rzeczywistość rozciąga się od symboli do wizji.
Idę przez wieczorny tłum w stronę dzielnicy Bucknadel, obok upadłego i dawno już zamkniętego kina Alcasar, przed którym, mimo nocnej pory, uliczny sprzedawca w długiej, szarej dżalabiji,  handluje rybami z drewnianego wózka. Gdzieniegdzie błyszczą lampki straganów. Oświetlają  śniade, brodate twarze, otoczone długimi wełnianymi kapturami płaszczów. Nagle jakiś starzec pada na kolana i wali głową w krawężnik… Leje się krew, powstaje zbiegowisko.
Kolejny placyk wypełniają stoły, przy których trwa uliczne przyjęcie. Gospodarzem jest Francuz: w dżinsach, niebieskiej marynarce, z jedwabną amarantową chustką wokół szyi. – Czy zechce Pan wziąć udział w wydarzeniu „Kolacja z kogutem” – pyta podając mi rękę. Uśmiecham się odruchowo. – Będę zaszczycony…
Na stołach króluje tadżin roznoszony przez kelnerów z pobliskiej restauracji, a do picia są fanta i zielona herbata. Starsi popalają haszysz w małych, drewnianych fajeczkach. Młodzi chłopcy flirtują z dziewczętami. Turyści nie wiedzą co jest grane, ale przyjmują wszystko za dobrą monetę. Nagle Francuz naciska guzik. Balkon sąsiedniego budynku oświetla mleczne światło. Z ciemności wyłania się oszklona klatka, a w niej wielki, wypchany kogut. Magnetofon odtwarza arię ptaka. – Tomek, jesteś szalony – krzyczy mężczyzna w wytwornej białej dżalabiji.
– Tak. On jest szalony - śmieją się Arabowie.
- Wypchany kogut od lat żył na sąsiednim balkonie, był przyjacielem artysty - wyjaśnia mi właściciel dżalabiji – książę Jamal. - Gdy zdechł, Tomek postanowił go zmienić w dzieło sztuki… Dziś ptak zmartwychwstał. To typowe dla waszej kultury…
Wracam przez medynę podekscytowany. Zatopiony w nocy pachnącej narkotykami, gnojem, miętą, czasem minionym, który utworzył w mieście zastoinę. Idę zaułkami do hotelu. Żelazna brama głośno skrzypi. Portier ziewa i niedbałym gestem poprawia koszulę. Wokoło chodzą senne kury. Nad głową wisi ciężka kurtyna afrykańskiej nocy. Wielkie  gwiazdy tańczą wokół księżyca. W dole ciągnie się port. Maszty jachtów podskakują na wodzie. Po raz pierwszy nie czuję samotności, choroby, która od lat przynosi przykre ssanie w przeponie.  
Recepcjonista w czarnym, tu i ówdzie rozdartym mundurze, przypomina postaci ze sztuk Tadeusza Kantora. Kładzie torbę na głowie i gramoli się na trzecie piętro. Wokoło trwa mroczna aura, kolonializm w stanie głębokiego rozkładu: złuszczone tapety, pordzewiałe kinkiety, zniszczone dywany, rozeschnięte meble.
Klucza do pokoju brakuje. - Kiedyś był, ale ostatni gość go zgubił – wyjaśnia ze śmiechem nocny portier. Ze ścian pokoju odpadają tapety. Łóżko, pochodzące z czasów pierwszego sułtanatu, głośno skrzypi. Jest jakiś zabytkowy wieszak na pranie i niby-taboret, z brudną, zieloną, poduszką. Drzwi noszą ślady włamań.  Pokojowa tabliczka, z numerem 303 urwała się i wisi pionowo. Wkrótce odpadnie za starości. Hotel Continental – perła kurortu, który w latach 60. był bardziej popularny od Cannes – rozkłada się na moich oczach.
Szarpię za stare, zardzewiałe okno, z archaicznym zamkiem,  które opiera się i wypręża. Wreszcie, po kilku atakach puszcza ciężko skrzypiąc. Do wnętrza wpada chłód, podbity ostrym smrodem portu. Patrzę na martwe pudła ciężarówek, zastygłe, pogrążone w bezruchu, jak wielkie zwierzęta, na opustoszały budynek odpraw i pełgające w oddali światła Gibraltaru.  
Kto wie, ilu migrantów płynie właśnie w stronę Europy?