Tego Tangeru ze zdjęcia już nie ma. Trzeba iść z nosem przy ziemi i z zamkniętymi
oczami, żeby go usłyszeć, poczuć, przeżyć. Tanger to bunt. Kontrkultura.
Ucieczka przed jałowym, beznadziejnym, korporacyjno-globalistycznym widzeniem
świata. Utopia. Oaza wolnych artystów. Słodko zdeprawowany raj w dymie
marihuany. Na potwierdzenie fragment powstającej książki "Spacer po mieście szaleńców":
Dżinnija, Tomek Lubin i kogut z Tangeru
Czerwona piłka słońca stacza się
po stoku Starej Góry, robi lej w morzu i wybucha smugą czerwieni. Przez chwilę
słychać monotonny szum fal, krzyk mew, pokrzykiwanie tragarzy, obsługujących ostatni
prom z Hiszpanii.
– Panie, dzisiaj strajkują taksówkarze!… - Na
medynie jest strasznie niebezpiecznie!… - Twój hotel się spalił!… - Daj
walizkę! – No daj, dawaj. Chyba, do cholery, nie jesteś rasistą!?
Kiedy w porcie trwa walka, medynę
ogarnia już muzyka zmierzchu. Wieczór sączy się rynsztokami, a potem płynie
potokami prosto z kasby, wąskimi, krętymi uliczkami, otaczając znienacka wystraszone
koty, które robią oczy do przechodniów. Wraz z narastaniem mroku gwar gaśnie,
błyskają mleczne światła żarówek.
Tylko dzieci niczego nie zauważają,
tańczą, grają w piłkę, chłopcy gonią swoich kolegów, dziewczynki podskakują i wykrzykują
arabskie wyliczanki. Wszyscy żyją na ulicy, wśród sąsiadów, wspólnie, wesoło, jak
na wsi. Medyna to miejsce, którego nikt nie potrafi opuścić. Teren plemiennych więzi,
odwiecznych porządków, warsztat pracy, dom, meczet, centrum świata. U nas
takich miejsc już nie ma.
Ciemność wciąż spływa ku dołowi, przez
chwilę kłębi się przy grobowcu Ibn Battuty, a potem popędzi w dół – ku Petite
Socco i zawijasami, aż do pustego o tej porze portu. Na stopniach żelaznego
pomostu siedzi milczący Anglik z plerezą siwych włosów i fajką haszyszu. Kim
jest i jak długo przebywa w Maroku? Kilka lat, czy kilka stuleci?
Czerwony księżyc wynurza się nagle – w
całej pełni. Przez chwilę trwa cisza, przerywana lekkimi podmuchami wiatru i syczeniem
spadających gwiazd, które wolno gasną. Z ciszy i szeptu fal wypływa muzyka.
Początkowo poruszający dźwięk zaledwie jednej
struny, potem głos kobiety - niezwykły, przykuwający uwagę, przenikliwy, wchodzący
prosto w trzewia.
Idę przez zaułki zatopione w bezczasie. Mijam staroświecko ubranych ludzi. Ludzi o czarnych i śniadych twarzach wyrzeźbionych z hebanu. Potomków niewolników i potomków ich arabskich panów. Przechodzę przez pasaże i placyki, aż do kawiarni zatopionej w dymie marihuany. Na scenie, w obcisłym czarnym podkoszulku, w czarnych skórzanych spodniach, przepasana czerwonym pasem, stoi Yasmine. Jej piękną, pociągłą twarz skrywają długie włosy, które raz po raz odgarnia dłonią pełną złotych bransolet. Tańczy nie odrywając bosych stóp od ziemi. Jest królową zmierzchu.
Idę przez zaułki zatopione w bezczasie. Mijam staroświecko ubranych ludzi. Ludzi o czarnych i śniadych twarzach wyrzeźbionych z hebanu. Potomków niewolników i potomków ich arabskich panów. Przechodzę przez pasaże i placyki, aż do kawiarni zatopionej w dymie marihuany. Na scenie, w obcisłym czarnym podkoszulku, w czarnych skórzanych spodniach, przepasana czerwonym pasem, stoi Yasmine. Jej piękną, pociągłą twarz skrywają długie włosy, które raz po raz odgarnia dłonią pełną złotych bransolet. Tańczy nie odrywając bosych stóp od ziemi. Jest królową zmierzchu.
Wraz z ciemnością płyną słowa palestyńskiego poety Mahmuda
Darwisza. Publiczność kamienieje. Teraz do pieśniarki dołącza muzyk
gnawa, grający na metalowych grzechotkach, które kiedyś, w dawnych czasach,
były kajdanami. Gnawa to niebezpieczna muzyka, przyciągająca dżiny. Potęguje
mrok w ludzkich sercach, oszałamia, prowadzi zmysły na manowce, ale Yasmine
trzyma w ryzach ifryty.
W rogu, przy małym stoliku, popija miętową herbatę
najstarszy pisarz Tangeru Mohammet Mrabet. Trudno go nie rozpoznać. Na świecie
jest tylko jeden pisarz – analfabeta, który wymyśla i dyktuje uczniom
historie. Obok siedzi kilku arabskich malarzy, których widziałem
rano w galerii Cervantes i pysznie ubrane kobiety, aktorki z festiwalu teatrów.
Wszyscy są poruszeni. Przykuci do stołków, oszołomieni śpiewem
stopionym z muzyką. Yasmine schodzi z podium. Już jej nie ma. Pozostał znak
emocji. Za emocją podąża niepokój. Zapalam skręta. Rzeczywistość rozciąga się
od symboli do wizji.
Idę przez wieczorny tłum w stronę
dzielnicy Bucknadel, obok upadłego i dawno już zamkniętego kina Alcasar, przed
którym, mimo nocnej pory, uliczny sprzedawca w długiej, szarej dżalabiji, handluje rybami z drewnianego wózka. Gdzieniegdzie
błyszczą lampki straganów. Oświetlają śniade,
brodate twarze, otoczone długimi wełnianymi kapturami płaszczów. Nagle jakiś
starzec pada na kolana i wali głową w krawężnik… Leje się krew, powstaje zbiegowisko.
Kolejny placyk wypełniają stoły, przy
których trwa uliczne przyjęcie. Gospodarzem jest Francuz: w dżinsach, niebieskiej
marynarce, z jedwabną amarantową chustką wokół szyi. – Czy zechce Pan wziąć
udział w wydarzeniu „Kolacja z kogutem” – pyta podając mi rękę. Uśmiecham się
odruchowo. – Będę zaszczycony…
Na stołach króluje tadżin roznoszony
przez kelnerów z pobliskiej restauracji, a do picia są fanta i zielona herbata.
Starsi popalają haszysz w małych, drewnianych fajeczkach. Młodzi chłopcy flirtują
z dziewczętami. Turyści nie wiedzą co jest grane, ale przyjmują wszystko za
dobrą monetę. Nagle Francuz naciska guzik. Balkon sąsiedniego budynku oświetla
mleczne światło. Z ciemności wyłania się oszklona klatka, a w niej wielki,
wypchany kogut. Magnetofon odtwarza arię ptaka. – Tomek, jesteś szalony – krzyczy
mężczyzna w wytwornej białej dżalabiji.
– Tak. On jest szalony - śmieją się Arabowie.
- Wypchany kogut od lat żył na sąsiednim
balkonie, był przyjacielem artysty - wyjaśnia mi właściciel dżalabiji – książę Jamal.
- Gdy zdechł, Tomek postanowił go zmienić w dzieło sztuki… Dziś ptak zmartwychwstał.
To typowe dla waszej kultury…
Wracam przez medynę podekscytowany. Zatopiony
w nocy pachnącej narkotykami, gnojem, miętą, czasem minionym, który utworzył w
mieście zastoinę. Idę zaułkami do hotelu. Żelazna brama głośno skrzypi. Portier
ziewa i niedbałym gestem poprawia koszulę. Wokoło chodzą senne kury. Nad głową wisi
ciężka kurtyna afrykańskiej nocy. Wielkie gwiazdy tańczą wokół księżyca. W dole ciągnie
się port. Maszty jachtów podskakują na wodzie. Po raz pierwszy nie czuję
samotności, choroby, która od lat przynosi przykre ssanie w przeponie.
Recepcjonista w czarnym, tu i
ówdzie rozdartym mundurze, przypomina postaci ze sztuk Tadeusza Kantora. Kładzie torbę na głowie i gramoli się na trzecie piętro. Wokoło trwa mroczna aura, kolonializm
w stanie głębokiego rozkładu: złuszczone tapety, pordzewiałe kinkiety,
zniszczone dywany, rozeschnięte meble.
Klucza do pokoju brakuje. - Kiedyś
był, ale ostatni gość go zgubił – wyjaśnia ze śmiechem nocny portier. Ze ścian
pokoju odpadają tapety. Łóżko, pochodzące z czasów pierwszego sułtanatu, głośno
skrzypi. Jest jakiś zabytkowy wieszak na pranie i niby-taboret, z brudną,
zieloną, poduszką. Drzwi noszą ślady włamań. Pokojowa tabliczka, z numerem 303 urwała się i
wisi pionowo. Wkrótce odpadnie za starości. Hotel Continental – perła kurortu,
który w latach 60. był bardziej popularny od Cannes – rozkłada się na moich
oczach.
Szarpię za stare, zardzewiałe
okno, z archaicznym zamkiem, które opiera
się i wypręża. Wreszcie, po kilku atakach puszcza ciężko skrzypiąc. Do wnętrza
wpada chłód, podbity ostrym smrodem portu. Patrzę na martwe pudła ciężarówek,
zastygłe, pogrążone w bezruchu, jak wielkie zwierzęta, na opustoszały budynek
odpraw i pełgające w oddali światła Gibraltaru.
Kto wie, ilu migrantów płynie właśnie
w stronę Europy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz