niedziela, 10 maja 2020

Dżinnija, Tomek Lubin i kogut z Tangeru


Tego Tangeru ze zdjęcia już nie ma. Trzeba iść z nosem przy ziemi i z zamkniętymi oczami, żeby go usłyszeć, poczuć, przeżyć. Tanger to bunt. Kontrkultura. Ucieczka przed jałowym, beznadziejnym, korporacyjno-globalistycznym widzeniem świata. Utopia. Oaza wolnych artystów. Słodko zdeprawowany raj w dymie marihuany. Na potwierdzenie fragment powstającej książki "Spacer po mieście szaleńców":
Dżinnija, Tomek Lubin i kogut z Tangeru
Czerwona piłka słońca stacza się po stoku Starej Góry, robi lej w morzu i wybucha smugą czerwieni. Przez chwilę słychać monotonny szum fal, krzyk mew, pokrzykiwanie tragarzy, obsługujących ostatni prom z Hiszpanii.
 – Panie, dzisiaj strajkują taksówkarze!… - Na medynie jest strasznie niebezpiecznie!… - Twój hotel się spalił!… - Daj walizkę! – No daj, dawaj. Chyba, do cholery, nie jesteś rasistą!?
Kiedy w porcie trwa walka, medynę ogarnia już muzyka zmierzchu. Wieczór sączy się rynsztokami, a potem płynie potokami prosto z kasby, wąskimi, krętymi uliczkami, otaczając znienacka wystraszone koty, które robią oczy do przechodniów. Wraz z narastaniem mroku gwar gaśnie, błyskają mleczne światła żarówek.
Tylko dzieci niczego nie zauważają, tańczą, grają w piłkę, chłopcy gonią swoich kolegów, dziewczynki podskakują i wykrzykują arabskie wyliczanki. Wszyscy żyją na ulicy, wśród sąsiadów, wspólnie, wesoło, jak na wsi. Medyna to miejsce, którego nikt nie potrafi opuścić. Teren plemiennych więzi, odwiecznych porządków, warsztat pracy, dom, meczet, centrum świata. U nas takich miejsc już nie ma.
Ciemność wciąż spływa ku dołowi, przez chwilę kłębi się przy grobowcu Ibn Battuty, a potem popędzi w dół – ku Petite Socco i zawijasami, aż do pustego o tej porze portu. Na stopniach żelaznego pomostu siedzi milczący Anglik z plerezą siwych włosów i fajką haszyszu. Kim jest i jak długo przebywa w Maroku? Kilka lat, czy kilka stuleci?
Czerwony księżyc wynurza się nagle – w całej pełni. Przez chwilę trwa cisza, przerywana  lekkimi podmuchami wiatru i syczeniem spadających gwiazd, które wolno gasną. Z ciszy i szeptu fal wypływa muzyka. Początkowo  poruszający dźwięk zaledwie jednej struny, potem głos kobiety - niezwykły, przykuwający uwagę, przenikliwy, wchodzący prosto w trzewia.
Idę przez zaułki zatopione w bezczasie. Mijam staroświecko ubranych ludzi. Ludzi o czarnych i śniadych twarzach wyrzeźbionych z hebanu. Potomków niewolników i potomków ich arabskich panów.  Przechodzę przez pasaże i placyki, aż do kawiarni zatopionej w dymie marihuany. Na scenie, w obcisłym czarnym podkoszulku, w  czarnych skórzanych spodniach, przepasana czerwonym pasem, stoi Yasmine. Jej piękną, pociągłą twarz skrywają długie włosy, które raz po raz odgarnia dłonią pełną złotych bransolet. Tańczy nie odrywając bosych stóp od ziemi. Jest królową zmierzchu.
Wraz z ciemnością płyną słowa palestyńskiego poety Mahmuda Darwisza.  Publiczność kamienieje. Teraz do pieśniarki dołącza muzyk gnawa, grający na metalowych grzechotkach, które kiedyś, w dawnych czasach, były kajdanami. Gnawa to niebezpieczna muzyka, przyciągająca dżiny. Potęguje mrok w ludzkich sercach, oszałamia, prowadzi zmysły na manowce, ale Yasmine trzyma w ryzach ifryty.
W rogu, przy małym stoliku, popija miętową herbatę najstarszy pisarz Tangeru Mohammet Mrabet. Trudno go nie rozpoznać. Na świecie jest tylko jeden pisarz – analfabeta, który wymyśla i dyktuje uczniom historie.  Obok siedzi kilku arabskich malarzy, których widziałem rano w galerii Cervantes i pysznie ubrane kobiety, aktorki z festiwalu teatrów. Wszyscy  są poruszeni. Przykuci do stołków, oszołomieni śpiewem stopionym z muzyką. Yasmine schodzi z podium. Już jej nie ma. Pozostał znak emocji. Za emocją podąża niepokój. Zapalam skręta. Rzeczywistość rozciąga się od symboli do wizji.
Idę przez wieczorny tłum w stronę dzielnicy Bucknadel, obok upadłego i dawno już zamkniętego kina Alcasar, przed którym, mimo nocnej pory, uliczny sprzedawca w długiej, szarej dżalabiji,  handluje rybami z drewnianego wózka. Gdzieniegdzie błyszczą lampki straganów. Oświetlają  śniade, brodate twarze, otoczone długimi wełnianymi kapturami płaszczów. Nagle jakiś starzec pada na kolana i wali głową w krawężnik… Leje się krew, powstaje zbiegowisko.
Kolejny placyk wypełniają stoły, przy których trwa uliczne przyjęcie. Gospodarzem jest Francuz: w dżinsach, niebieskiej marynarce, z jedwabną amarantową chustką wokół szyi. – Czy zechce Pan wziąć udział w wydarzeniu „Kolacja z kogutem” – pyta podając mi rękę. Uśmiecham się odruchowo. – Będę zaszczycony…
Na stołach króluje tadżin roznoszony przez kelnerów z pobliskiej restauracji, a do picia są fanta i zielona herbata. Starsi popalają haszysz w małych, drewnianych fajeczkach. Młodzi chłopcy flirtują z dziewczętami. Turyści nie wiedzą co jest grane, ale przyjmują wszystko za dobrą monetę. Nagle Francuz naciska guzik. Balkon sąsiedniego budynku oświetla mleczne światło. Z ciemności wyłania się oszklona klatka, a w niej wielki, wypchany kogut. Magnetofon odtwarza arię ptaka. – Tomek, jesteś szalony – krzyczy mężczyzna w wytwornej białej dżalabiji.
– Tak. On jest szalony - śmieją się Arabowie.
- Wypchany kogut od lat żył na sąsiednim balkonie, był przyjacielem artysty - wyjaśnia mi właściciel dżalabiji – książę Jamal. - Gdy zdechł, Tomek postanowił go zmienić w dzieło sztuki… Dziś ptak zmartwychwstał. To typowe dla waszej kultury…
Wracam przez medynę podekscytowany. Zatopiony w nocy pachnącej narkotykami, gnojem, miętą, czasem minionym, który utworzył w mieście zastoinę. Idę zaułkami do hotelu. Żelazna brama głośno skrzypi. Portier ziewa i niedbałym gestem poprawia koszulę. Wokoło chodzą senne kury. Nad głową wisi ciężka kurtyna afrykańskiej nocy. Wielkie  gwiazdy tańczą wokół księżyca. W dole ciągnie się port. Maszty jachtów podskakują na wodzie. Po raz pierwszy nie czuję samotności, choroby, która od lat przynosi przykre ssanie w przeponie.  
Recepcjonista w czarnym, tu i ówdzie rozdartym mundurze, przypomina postaci ze sztuk Tadeusza Kantora. Kładzie torbę na głowie i gramoli się na trzecie piętro. Wokoło trwa mroczna aura, kolonializm w stanie głębokiego rozkładu: złuszczone tapety, pordzewiałe kinkiety, zniszczone dywany, rozeschnięte meble.
Klucza do pokoju brakuje. - Kiedyś był, ale ostatni gość go zgubił – wyjaśnia ze śmiechem nocny portier. Ze ścian pokoju odpadają tapety. Łóżko, pochodzące z czasów pierwszego sułtanatu, głośno skrzypi. Jest jakiś zabytkowy wieszak na pranie i niby-taboret, z brudną, zieloną, poduszką. Drzwi noszą ślady włamań.  Pokojowa tabliczka, z numerem 303 urwała się i wisi pionowo. Wkrótce odpadnie za starości. Hotel Continental – perła kurortu, który w latach 60. był bardziej popularny od Cannes – rozkłada się na moich oczach.
Szarpię za stare, zardzewiałe okno, z archaicznym zamkiem,  które opiera się i wypręża. Wreszcie, po kilku atakach puszcza ciężko skrzypiąc. Do wnętrza wpada chłód, podbity ostrym smrodem portu. Patrzę na martwe pudła ciężarówek, zastygłe, pogrążone w bezruchu, jak wielkie zwierzęta, na opustoszały budynek odpraw i pełgające w oddali światła Gibraltaru.  
Kto wie, ilu migrantów płynie właśnie w stronę Europy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz