wtorek, 5 maja 2020

Szpital Świętego Łazarza


Pewnego majowego dnia ojciec zaprowadził mnie do profesora Edwina Schenkelbacha, który był znanym psychiatrą i wieloletnim przyjacielem dziadka, aby ocenił moją poczytalność, czyli „zdolność do rozpoznawania znaczenia czynów i kierowania swoim postępowaniem”.
Szliśmy w milczeniu przez Osiedle Oficerskie, wśród płynących w powietrzu płatków jaśminu, pod wiatr, który przynosił słodki zapach wiosny. Życie sączyło się dookoła  ciepłymi strugami. Żółte narcyzy rozchylały delikatne płatki obramowane cienką linią pomarańczy, z daleka świeciły złote forsycje, szare gałęzie zdobiły delikatne kwiaty magnolii. Ziemia wybuchała zielenią traw, czerwienią tulipanów, błękitem szafirków, liliowymi kiśćmi bzów, narkotycznymi woniami amarantowych piwonii, czerwienią różaneczaników, krzewuszek i rajskich jabłonek. Na trawnikach rosły brązowe kretowiska, a ludzie, przebrani we flanelowe koszule i dżinsowe spodnie, rozpalali ogniska i wrzucali do nich suche zeszłoroczne liście. Cały ten obraz miał w sobie coś z flamandzkiego malarstwa.
Ojciec szedł zamyślony, posępny, jakby zupełnie nie zauważał tego święta osiedlowych rajów ziemskich rozkoszy. Tłamsił w sobie gniew i wstyd, za doznaną krzywdę.
Zawsze z ironią i wyższością odnosił się do naszych nauczycieli, wyśmiewał ich, uważał za nieuków,  głupców, bagatelizował uwagi na temat złego wychowania dzieci, poniżał dyrektora, dawał do zrozumienia, że jako człowiek wielki z biedą znajduje czas, żeby się z nim spotkać. Kiedy pękając z dumy ze śmiechem relacjonował później te rozmowy matce, przyrównywał się do olimpijskiego Boga, który zszedł z Parnasu, aby pouczyć śmiertelników o ich elementarnych obowiązkach.  A teraz musiał zapłacić za pychę i pogardę…
Do szkoły wezwano go telefonicznie. Dyrektor Alfons Bufor, grubasek w czarnym wymiętym garniturze, nie szczędząc ironii, wyraził zdziwienie, że syn tak wybitnego obywatela miasta, podczas lekcji przyrody, rzucił metalowym taboretem w kolegę i trzeba było wzywać pogotowie. – Rozumie szanowny pan – perorował, że musimy Michała zawiesić w prawach ucznia do czasu zbadania  poczytalności. Może powinien się pan bardziej zająć rodziną? Drugi syn ma same dwójki… Ojciec zaciął usta. Wyszedł czerwony ze złości. – Nałykałem się wstydu – opowiadał matce.
Szliśmy ulicą Topolową w stronę dworca, skąd dochodziło dudnienie wagonów i skrzypienie kół, a na perony wjeżdżały czarne lokomotywy otoczone frenetycznymi obłokami białej pary. Wokół nich biegali umorusani młotkowi, stukający delikatnie w koła, pomocnicy maszynistów ładowali szuflami węgiel do palenisk, konduktorzy zamykali drzwi wiodące do przedziałów, a zawiadowcy podkręcali wąsa, poprawiali czapki i machali wielkimi  lizakami odprawiając składy uciekające z miasta w stronę wakacji i przygody.
Na ulicy Zakątek do elewacji największej kamienicy przymocowana była biała tabliczka informująca, że tu przyjmuje psychiatra, ordynator szpitala św. Łazarza, po studiach w Wiedniu: profesor dr hab. Edwin Schenkelbach. Skrzypiące drewniane schody prowadziły nas niepewnie na piętro. Rozchwierutane poręcze kładły się na boki. Każdy krok wydawał się śmiertelnym zagrożeniem. Ojciec nacisnął dzwonek i natychmiast cofnął rękę, jakby się bał zarazić chorobą psychiczną. Wewnątrz coś drgnęło, usłyszałem głosy, a potem niewidzialna dłoń otworzyła dębowe wrota.
Z wnętrza buchnął zapach kurzu, zmieszanego z aromatami kuchennymi,  zwiastującymi przygotowania do obiadu. Staliśmy chwilę w poczekalni przyzwyczajając oczy pełne  słonecznego blasku do półmroku, a kiedy z miękkiej zaćmy zaczęły się wyłaniać  kształty, dostrzegłem siedzących w fotelach i polegujących na kanapach wariatów. Wszyscy byli nienaturalnie bladzi i zmęczeni. Jedni nosili garnitury i zarękawki, jak urzędnicy magistratu, inni mieli na sobie powycierane mundury. Był bileter z teatru, konduktor z tramwaju i kapitan żeglugi śródlądowej. W kącie jedwabną chustką ocierała łzy staroświecko ubrana dama.
Zza drzwi gabinetu dochodził nerwowy głos pacjenta. – Podszedłem do kiosku, zobaczyłem zaostrzony ołówek i zacząłem odczuwać lęk, panie profesorze. On na mnie patrzył… napastliwie, chciał zaatakować…
Doktor odpowiadał niewyraźnie. Po chwili otworzyły się drzwi i z gabinetu wyszedł dziwny człowieczek  mający przytwierdzone do pleców maleńkie tekturowe skrzydła, a w prześwicie pojawiła się łysa głowa lekarza. – Michał Bagrowski – powiedział spokojnym, cichym głosem. Podniosłem się. Ojciec wstał, ale profesor powstrzymał go gestem dłoni. – Najpierw porozmawiam z chłopcem.
W gabinecie obok leżanki, biurka i fotela, stał stolik art deco z kryształowym flakonem pełnym tulipanów, a na ścianach wisiało mnóstwo obrazów z czasów Młodej Polski. Szczególnie jedno dzieło zrobiło na mnie wrażenie: portret sieroty Ślewińskiego. Smutny chłopiec w kapeluszu, siedzący na krześle. Prawdopodobnie tak właśnie w tej chwili wyglądałem.
Pan Edwin  polecił mi podwinąć spodnie, uderzał młoteczkiem w kolana, potem kazał wstać, zamknąć oczy i wyciągnąć ręce. Stałem w milczeniu czekając, kiedy mi da kuksańca, albo sójkę, ale nie stało się nic takiego.
- No, chłopcze, narozrabiałeś – zagadał przyjaźnie, a jego wargi zwinęły się w rurkę, co mogło oznaczać uśmiech.  
Czy szczery? Profesor mógł mnie umieścić w przepastnych salach kliniki św. Łazarza, przykuć do łóżka, odurzyć lekami i pozostawić w zapomnieniu na lata, przed czym ostrzegał starszy brat, gdyż podobne przypadki miały już miejsce w naszej rodzinie. - Mów jak najmniej – radził. – I bądź czujny.
Patrząc na biurko, dostrzegłem wielki natłok przedmiotów: durnostojek, bibelotów, posążków, wśród których królował portrecik brodatego mężczyzny w okularach. Profesor był podobny. Miał wodniste, niebieskawe oczy, garbaty nos, wąskie usta i brodę świętego Mikołaja. Jak na specjalistę od wariatów zachowywał się normalnie.
- To było tak – zacząłem wyjaśniać. - Podczas lekcji biologii pani poszła do sklepu zrobić zakupy –usiłowałem sprytnie pogrążyć nauczycielkę. - A nam kazała siedzieć w ciszy. Wszyscy się wygłupiali, puszczali samoloty z papieru, Gibała zjadł kredę i popił atramentem, a Jacek pochwalił się, że ma flaszkę wody z sokiem. Kiedy tańczył na ławce odkręciłem nakrętkę i pociągnąłem łyk napoju. Wtedy kopnął mnie w twarz. Nie miałem szans w pojedynku z drugoroczniakiem, więc złapałem  taboret, a kiedy zeskoczył i próbował uciekać, rzuciłem. Dostał,  upadł, symulował omdlenie. Na to wszystko wszedł dyrektor…
- Czy to był atak furii? – przerwał łagodnie psychiatra.
Wiedziałem, że odpowiedź jest ważna. – Nie wiem…  Ale jak się kogoś kopnie w twarz, to trzeba się liczyć z reakcją.
Profesor wciąż notował. Zapisał mi oxazepam i specjalną mieszankę własnej receptury. Miałem ją pić 3 razy dziennie po posiłku. Ojcu powiedział, że muszę odwiedzać go raz w tygodniu.
– Przez ciebie nie będę mógł chodzić na kurs angielskiego – wyrzucał mi w drodze powrotnej, nieustannie pocierając policzki i wyłamując palce. - Będę musiał odwiedzać cały ten dom wariatów…
Mimo obietnic, nigdy tego nie zrobił. Zapomniał. Zajął się ważniejszymi sprawami, jak przystało na dyrektora, albo spał snem sprawiedliwego. Chodziłem do psychiatry sam, każdorazowo zaopatrzony w kopertę z banknotem, który kusił mnie do wagarów i szaleńczych wydatków, a nawet do ucieczki pociągiem w nieznane, ale byłem przecież zawieszony w prawach ucznia.
Kiedy ponownie szedłem na terapię, wychodząc z dworca zauważyłem stojących wzdłuż ulicy statystów. Byli zbudowani dziwnie nieproporcjonalnie, pokrzywieni, koślawi, podpierali się kijami. Kobiety nosiły długie suknie i białe czepce, mężczyźni płaszcze, staromodne czapki albo kapelusze. Niektórzy trzymali w dłoniach makabryczne gumowe maski, przypominające obrazy, które ojciec oglądał z upodobaniem wieczorami. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Żartowali, wykonywali patetyczne gesty, dawali kuksańce. Patrzyli na mnie wymownie a jeden z nich, o wyglądzie kupca, podniósł przed siebie palec wskazujący. Wszyscy jak na komendę wybuchnęli śmiechem. Trzymali się za brzuchy, poklepywali po udach, klaskali i rozdziawiali gęby.
Schody w kamienicy zupełnie się rozeschły. Trzeba było uważać, żeby nie spaść na kamienną posadzkę. W poczekalni nadal siedzieli pacjenci. Gotowali kaszę, kroili pajdy chleba, smarowali kanapki smalcem i posypywali solą, a może po prostu tu mieszkali? Może szpital św. Łazarza zaczynał się przy ulicy Zakątek i ciągnął meandrami przez całe miasto? I wszędzie, w każdym mieszkaniu, tkwili ludzie pełni obłędnych myśli, pogrążeni w depresji, rozważający samobójstwo, albo dokonujący zwyrodniałych czynów. Wujowie pedofile deprawowali małe dzieci. Teściowie erotomani dobierali się bezczelnie do synowych. Rozszalałe kobiety, marzące o orgazmie lecz przerażone perspektywą zdrady, dostawały ataków histerii. Nierządnice spółkowały z przedmiotami. Onaniści i podglądacze sąsiadek, alkoholicy i prześladowcy, wariaci, których pełne było nasze miasto – mieszkali w takich właśnie kamienicach.
Po posiłku wszyscy pacjenci ułożyli się do snu. Pod wpływem leków sam zaczynałem  podsypiać i na to właśnie czekał doktor. Kazał mi się położyć na kozetce, a potem odpowiadać punktowo na pytania. Każde z nich miało jeden cel – wywołać jakieś bolesne przeżycie.
- Ktoś cię w domu bije?
- Starszy brat.
- Jak?
- Kiedyś na mnie usiadł i pluł prosto w twarz.
- Bronisz się sam? Czy prosisz o pomoc?
- Rzuciłem w niego lampką nocną, a potem złapałem za nóż. Wszedł ojciec, spoliczkował mnie i powiedział – Rzucasz się na brata z nożem?
- A domownicy?
- W domu wszyscy śpią. Drzemie dziadek, kiedy wróci z miasta, śpi wujek, kiedy nie gra na pianinie, ciotka pielęgnuje sen jak najcenniejszy dar i burzy się, gdy go zakłócamy śmiechem, matki nie ma, bo robi karierę, a babcia wszystkiego nie udźwignie.
Doktor coś zapisał, spojrzał za okno, ziewnął i kazał  mi przyjść za tydzień. Kiedy wracałem zobaczyłem na moście nad Białuchą dziwną postać, w długim, ciemnym trenczu. Oboma dłońmi ściskała wielką rozpływająca się we mgle głowę. Gdyby doktor dowiedział się, że ją spotkałem, albo że widziałem połówkę żołnierza z czasów Wielkiej Wojny...
Majowe dni mijały bardzo szybko. Jako podejrzany o wariactwo i niepoczytalność w ogóle przestałem się uczyć. Włóczęgowałem po okolicy, łapałem rybki w rzece, założyłem akwarium w słoiku, skopałem ogródek, przesiadywałem w kuchni słuchając opowieści Helenki o strzygach i upiorach. Czas płynął miło i spokojnie. Z rodzicami w ogóle nie miałem kontaktu. Ojciec przestał chodzić na angielski i po powrocie z pracy od razu kładł się spać, aby sprostać trudnym obowiązkom dyrektora. Mama była w Warszawie. Pisała doktorat. Brat lepił samoloty z plastyku, a w szkole zbierał pały. Dziadek prawił wszystkim złośliwości. Wujek  klaskał  w dłonie na tle nerwowym. Właściwie przytomna była tylko babcia, która uważała moją sprawę za wyolbrzymioną – Ot, pobili się chłopcy.
Po tygodniu znowu wkroczyłem do mrocznej poczekalni. Tym razem siedział w niej mężczyzna w typie artysty, z długimi siwymi włosami. Nieustannie  notował w wielkim tekturowym zeszycie. Po chwili w kącie zauważyłem kobietę z kamienną, zaciętą twarzą. Po jej policzkach płynęły łzy. Patrzyła w jeden punkt na ścianie. Monologowała. Gdy się zbliżyłem usłyszałem: „Jeszcze Polska nie umarła, kiedy świnia łeb swój zżarła…”
Drzwi się otwarły i Edwin Schenkelbach skinął ręką.
- Zacznijmy od przedszkola. Co pamiętasz z tego okresu? – zaczął drążyć.
- Czapkę żołnierza. Każde dziecko miało jakiś obrazek na szafce z ubraniami, ja czapkę majora. To była pierwsza rzecz jaką zobaczyłem przy powitaniu i ostatnia, kiedy się żegnałem.
- Chciałbyś zostać żołnierzem?
- Broń Boże.
- Dlaczego?
- Bo tam wszystko jest na rozkaz.
- Trzeba słychać i wykonywać polecenia?
- Nawet głupie.
- Lubiłeś przedszkole?
- Nienawidziłem.
- Dlaczego?
Leżałem na kozetce, osłabiony oxazepamem i syropem, wpatrzony w wiszący na ścianie akt bujnej kobiety. Jej wielkie piersi zwisały do pępka, a głowa była umajona wiankiem z polnych kwiatów. Pewnie grecka bogini, albo nimfa. Dalej ciągnęły się sceny myśliwskie i portrety żołnierzy.
- Czułem się źle. Samotnie – wystękałem. – Nie miałem kolegów. A kiedyś rodzice zapomnieli mnie odebrać. Wszystkie dzieci już poszły, zostałem sam ze sprzątaczką. Kobieta skończyła pracę, ubrała się, wyszliśmy na podwórko. Powiedziała – Jeśli zaraz nie przyjdą, zostaniesz do rana. Było już późno, z nieba prószył gęsty, fioletowy mrok, który czepiał się o fasady klinik i opadał płatami na ulicę, a portierzy musieli go zbierać szuflami do wiader. Zastanawiałem się gdzie będę spał, bo byłem za mały, żeby trafić do domu, pomyślałem o szklarni w ogrodzie botanicznym. I wtedy przyszła mama…
- Masz do niej żal?
- Nie wiem, proszę pana.
Doktor zapisał mi mieszankę, po której byłem jeszcze bardziej senny. Spałem w ogrodzie, w domu, wystarczyło, że usiadłem na krześle i od razu  przenosiłem się w inny świat, w którym Edwin Schenkelbach zamykał mnie w szpitalu dla obłąkanych, a wielka, naga kobieta biegała z miotłą po korytarzach. Wreszcie upodobniłem się do domowników, którzy wybudzając się czasem z podróży ku nieznanym światom – zwracali uwagę, jak dobrze działa na mnie kuracja profesora. – Michał uspokoił się i wydoroślał – chwalili.
Minął kolejny tydzień. Tym razem jechałem na składanym rowerze, który po drodze z nieznanych przyczyn zamienił się w staroświecką damkę. Było to dziwne i zaskakujące, ale osłabienie wywołane lekami ograniczało moje zdolności poznawcze w tym zdolność do logicznego wyjaśniania faktów. Ulice były pełne gęstego, majowego światła, które rozlewało się strugami po jezdniach i chodnikach, oślepiając przechodniów mocnymi odblaskami żółci. Stojące vis a vis kamienice odbijały swoje sylwetki w wielkich wystawowych szybach i prowadziły szeptem tajemniczy dialog. Delikatny wiatr podwiewał dziewczęce sukienki, budząc panieński wstyd i rozbudzając pożądanie chłopców. Na ulicach toczyło się normalne życie.
Drzwi poczekalni otworzył dyrektor Bufor. Na mój widok cofnął się, jęknął, a potem padł w fotelu i zasłonił oczy dłońmi. Obok niego siedział artysta, który tym razem przeszedł na pismo obrazkowe i rysował scenki z komiksów.
- Czy to prawda, że znieważyłeś sąsiadkę? – zapytał doktor wychylając się jak struś w stronę kozetki.
A więc mu powiedzieli. - Nazwałem ją cipą – wyjaśniłem zuchwale.
- Dlaczego? – doktor się uśmiechnął.
- Pani Bober zauważyła jak spałem na dachu. – Czekaj, przyjdę do was i wszystko powiem babci, będziesz miał rżniętkę – zawołała. – Skoro miałem i tak dostać lanie, to przynajmniej za coś konkretnego. – Stara cipa!
- Wróćmy do czasów przedszkola.
- Kiedy dorosłem, robiłem znacznie gorsze rzeczy – przechwalałem się, bo nie mogłem zrozumieć obsesji profesora na tle tej mało znaczącej instytucji. Czyżby miał jakieś przedszkolne urazy? Rozmowę przerwał dzwonek elektryczny, który zmusił go do natychmiastowego opuszczenia gabinetu. Siedziałem w samotności wgapiając się w obrazy, wśród których dostrzegłem kilka wczesnych prac Beksińskiego. Potem postanowiłem odnaleźć lekarza. Z poczekalni, która była teraz opustoszała, wiódł długi korytarz, wzdłuż którego ustawiono na przemian popielniczki i spluwaczki.  Białe drzwi oznakowane numerami oznaczały kolejne separatki. W pierwszej stał słup soli. Prawdopodobnie kiedyś był kobietą, która  skamieniała doznając szoku katatonicznego. W następnej z gazetą w dłoniach leżał dyrektor Bufor. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem i wymamrotał – To nie do uwierzenia jak strasznie może boleć życie… Dalej była sala zbiorowa, gdzie na piętrowych łóżkach siedzieli wariaci. Jeden z nich wykrzykiwał nieustannie – Edwin- sredwin, Edwin- sredwin, Edwin- sredwin… Na końcu korytarza zobaczyłem profesora, który za pomocą zastrzyku gasił wybuch paniki pisarza o srebrnych włosach, któremu skończył się zeszyt i nie miał gdzie rysować. – Koniec świata – powiedział na mój widok. – Zaraz wracamy do terapii.
Kładąc się na leżance postanowiłem wyliczyć wszystkie grzechy i ponieść za nie zasłużoną karę.
- Ukradłem zapałki ze sklepu. Dałem psu szynkę przechowywaną na Wielkanoc. Podbierałem mamie drobniaki z kieszeni. Wagarowałem. Jeździłem pociągami towarowymi na zderzaku. Bezczelnie odzywałem się do nauczycieli. Obraziłem księdza i zostałem wydalony z religii… Byłem pewny, że teraz wyląduję w szpitalu.
- Ale co z przedszkolem? – doktor się zafiksował.
- Była taka sprawa – zacząłem sobie przypominać. – Kiedyś mieliśmy leżakowanie. Wszyscy tego nienawidzili. Poczułem potrzebę, poszedłem do toalety. Była zamknięta. Zacząłem szarpać za klamkę i zobaczyłem wystający kawałek kobiecej ręki – wewnątrz siedziała sprzątaczka. Wróciłem na leżak i zasnąłem. Kiedy się obudziłem spodnie miałem pełne czegoś ciepłego. Nie wiedziałem, co robić. Wychowawczynie składały leżanki, została tylko moja. Pani podniosła koc, wyciągnęła łóżko na środek, zawołała dzieci i pokazała palcem. Wszyscy się ze mnie śmiali.
- Co czułeś?
- Chyba wstyd.
- A kiedy kolega dał ci w twarz?
- Chyba bezsilność.
- Jednak mu oddałeś.
- Oczywiście.
- Jak bratu fotelem?
- Właśnie.
- Jak sąsiadce?
- Dokładnie.
- Co teraz o tym myślisz?
- Przesadziłem. Ale czy mogłem pozwolić się poniżać?
Doktor podszedł do okna. Spojrzał na wielką rozłożystą lipę, która rosła przed domem. – Popatrz powiedział. – Ma skręcone konary, a jednak stale zmierza ku światłu, chce żyć. Mimo wszystko. To dążenie do szczęścia, na przekór cierpieniu, jest w życiu najcenniejsze. Myślę, że powinieneś wracać do szkoły. Będziesz tu jeszcze przychodził, ale już z własnej woli. Bo kiedy się raz przekroczy drzwi kliniki św. Łazarza…
- Czyli, mnie Pan nie zamknie?
- Ci, którzy tu mieszkają – uśmiechnął się profesor - błagają o pozwolenie. Oczekują tygodniami na terapię. Ponieważ mam miękkie serce, nie umiem odmawiać. Wciąż robię im mieszanki, prowadzę rozmowy i boję się, że sam od tego zwariuję – wybuchnął dziwnym śmiechem i zaniósł się kaszlem.
Napisał list do rodziców, w którym zachęcał ojca, żeby rozpoczął kurację psychiatryczną. Ale ojca przerażało słowo psychiatra. Pobyt w gabinecie, który mi zafundował, byłby dla niego upokarzający, a trzeba wiedzieć, że byle co go upokarzało, denerwowało i wytrącało z równowagi. Czuł się dobrze jedynie w roli dyrektora… chociaż… kiedy wracał do domu snuł straszliwe wizje,  że zostanie wyrzucony z pracy i będzie żebrał pod kościołem, albo wyląduje w więzieniu za brak nadzoru. Ciągle telefonował, kazał strażnikom sprawdzać czy z beczek karbidu nie ulatnia się acetylen, czy nie pali się baszta, albo czy nie zalało strychów.  Dla relaksu oglądał potem malarstwo Hieronima Boscha albo czytał w oryginale „Wilka stepowego”. W głębi duszy chciałem zobaczyć go wyrzuconego z pracy, żebrzącego i poniżającego się przed ludźmi. Tańczącego lezginkę i zbierającego kuksańce.
Czasem wracałem do doktora Schenkelbacha  po mieszankę i żeby porozmawiać. Wiedziałem już, że klinika św. Łazarza obejmowała także naszą willę. A mieszkając w domu wariatów, jako człowiek zdrowy, musiałem się leczyć, żeby nie wpaść w obłęd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz