Miasteczko, otoczone górami, wygląda z oddali
jak kryształ lśniący w słońcu, albo jak wielkie ciastko z biało–niebieskiego kremu,
pokryte czerwienią lukrowych dachówek. Chefchaouen to błękitny motyl, który
usiadł na zielonej łące. Zakazane miejsce, które przez 400 lat było
odseparowane od świata. Macondo. Tajemnica!
W 1492 roku wielkim żałobnym orszakiem: kóz,
osłów, koni, wozów, płaczących dzieci, karmiących matek, rabinów, imamów,
muezzinów, aamijów, idżtihadów, tafsirów, al–alim al–mutabahhirów, rzemieślników
i żołnierzy – w góry Rif przybyli wygnańcy z Grenady – rozpoczynając nowy wątek
w historii Maroka.
Świat wokół był dziewiczy, opustoszały, a w
góry uciekali tylko ci, którzy musieli się ukryć. Wiele miejsc nie nosiło nazwy,
więc kiedy uchodźcy zobaczyli wierzchołki skał otaczające zielone pagórki, ktoś
krzyknął „Szczyty” – co po arabsku brzmi: „Chaouen”. Stanęły konie, wozy, kozy,
osły, matki utuliły rozwrzeszczane dzieci. Rabini i muezzini odprawili modły.
Skończyła się tułaczka. Rozpoczęła historia błękitnego miasteczka.
Wygnańcy stworzyli malarską medynę, spowitą
fioletowymi kwiatami powojnika. Wykuli w skałach setki drobnych uliczek,
schodów, stromych przejść, placyków, wznieśli pałacyki.
Muzułmanie wyposażyli domy w patia otoczone
galerią pokojów. Żydzi wykuli czarne, wypukłe kratownice okien, rzeźbili piękne
drzwi nabijane ćwiekami, malowali domy na niebiesko i przykryli je czerwonymi dachami.
Od tej pory miasteczko zostało na cztery wieki odcięte od świata, a chrześcijan
w Chefchaouenie po prostu zabijano. Bo tak, jak straszny jest los wygnańców – okrutna
bywa zemsta wypędzonych.
Ciągnąc za sobą czarną torbę na kółkach od
riadu do riadu, myślę o – Karolu de Foucauld – jedynym katoliku, który wślizgnął
się za poza mury i wyjechał żywy. Miał 25 lat, zakradł się do miasteczka w
stroju Żyda, wielokrotnie ryzykując życiem. Opisał cud etnologiczny a potem zniknął na Saharze. W roku 1920, śladem jego
relacji, do Chaouen wkroczyli hiszpańscy
żołnierze. Zmęczona armia, przedzierająca się wśród przekleństw przez lasy
cedrowe, wąwozy i pagórki, ze śmiesznymi armatami, taborami, wozami, końmi... Kiedy dotarli na miejsce – byli w szoku. Wśród
szczytów odkryli społeczność mówiącą starym kastylijskim dialektem, dawno już
zapomnianym w Europie. Spotkali ludzi o wyrazistych twarzach, uprawiających archaiczne rzemiosła, przy
użyciu prastarych receptur. Rymarzy wytwarzających przedmioty z farbowanej
skóry, dokładnie tymi samymi metodami, co ich przodkowie w XII –wiecznej
Grenadzie. Lecz przede ludzi zamkniętych i niechętnych. Jeden znich Abd al – Karim
obwoł się samozwańczym emirem i zadał hiszpańskiej armii straszliwy cios w bitwie
pod Anual. Góry na kilka lat odetchnęły wolnością…
Brodząc w lekkim marcowym zmierzchu idę przez opustoszałe
przedmieścia – stale w górę. Pod cmentarzem siedzą przekupki, handlujące
pęczkami zielonych ziół nagrobnych. Obok przechodzi rifeńska babcia w błękitnej
tunice, białym haiku i czerwonej chuście. Po prawej stronie młoda dziewczyna
pędzi stadko kóz. Po lewej dwie kobiety piorą wełnę w strumieniu. Praczki
śmieją się, dowcipkują, żartują...
Salon miasteczka – paradny Plaza Uta El–Hamman
– ciągnie się od średniowiecznego meczetu aż po wielką arabską kawiarnię, gdzie
za dnia przesiadują młodzi, bezrobotni Rifeni, planujący ucieczkę do Hiszpanii,
a wieczorem schodzi się cała męska społeczność. Na marihuanę, herbatę, domino,
rozmowy – żeby uciec przed samotnością marcowego zmierzchu.
Wzdłuż owalnego rynku spaceruje dwóch staruszków
w tradycyjnych białych dżellabach i
kolorowych czapkach. Trzymają się czule za ręce. Kim są? Braćmi? Panem i sługą?
Parą kochanków? Nie wiem, ale ich troska wywołuje wzruszenie.
Z oddali słychać skrzypce. W prześwicie bramy
pojawia się wesoły orszak, który prowadzi muzyk o śniadej twarzy, ostrym nosie
i kręconych włosach, otoczony przez gromadę małych dzieci. Wszystkie tańczą,
śpiewają, przedrzeźniają artystę, przekrzywiają głowy, pokazują języki, plują,
wybuchają śmiechem. Ten korowód to rifeńska wersja 8 i pół Felliniego.
Dzieci wbiegają do granatowych tuneli medyny, opanowują
placyki, schody, i podwórka. Obejmują miasteczko w posiadanie turkotem drewnianych
zabawek i łopotem kolorowych latawców. Wąziutkie uliczki ciemnieją. Czarne
koty, o niespokojnych turkusowych oczach,
uciekają na dachy, osiołki nerwowo parskają, kozy czmychają w popłochu na
peryferie, skąd powoli sączy się ciemna fala zmierzchu.
Kolorowe tkaniny, zawieszone na ścianach
domów, wzdłuż zakładów tkackich, zbierane
teraz pospiesznie przez czarnoskórych subiektów, powoli gasną, tracąc nasycone
do granic przesady czerwienie, zielenie, brązy i błękity. Wieczór zapala lampki
podniebnych sklepików, które wywyższają się ponad stragany ulicznego suku, przyciągając
łakome spojrzenia dzieci zganianych właśnie z ulic do domów głośnym krzykiem
matek.
Chefchaouen jest baśnią. Azylem dzieciństwa. Wiosenną
opowieścią. Słodką obietnicą powrotu do Arkadii.
Od górskich szczytów wieje zimny wiatr. Brodzę
w marcowej ciemności, staczającej się
szybko po stromych uliczkach aż do placu El Majzen, gdzie kupcy, walczący z
coraz silniejszym wiatrem, zamykają w pośpiechu maleńkie kramiki. Cisza zapada dopiero
na krótko przed świtem. W hotelu jestem ja i recepcjonista, który słucha
arabskiego rocka. Dźwięki są tak straszne, że nie sposób zasnąć.
Jest zimno. Dziura w ścianie riadu wpuszcza do
wnętrza strumień lodowatej ciemności, która wpływa
do ogromnego patio. Po chwili, od strony meczetu, słychać wspaniały męski chór,
podejmujący litanię uroczystych modlitw. Chór do złudzenia przypomina modły kamedułów,
którzy właśnie teraz - na powitanie dnia - gromadzą się w stallach za ołtarzem.
Noc rzednie. Słychać ciężkie, niosące się po
bruku, kroki miejscowego piekarza. Mężczyzna powoli wyjmuje drewnianą kłodę,
otwiera skrzypiące okiennice, wybiera zimny żużel z paleniska. Układa papier,
drewno, strzela błysk zapałki – ciemność rozświetla płomyk pieca chlebowego.
Po kwadransie z ulicy dobiegają drobne kroki
dziewcząt niosących na głowach drewniane tace z ciastem. Przed chwilą przesiały
w kuchniach mąkę, dodały drożdży, wody, soli, wyrobiły masę i podzieliły ją na
kulki, które w szybkich dłoniach matek zamieniły się w okrągłe placki. Teraz,
gdy białe ciasto przemienia się w ogniu, gdy w powietrze bucha zapach chleba –
nastaje atmosfera pierwszego dnia stworzenia.
Po chwili słychać ciężkie kroki kupców otwierających
błękitne sklepiki. Słabo oświetlone, ciemne, tajemnicze i w jakimś sensie uroczyste.
Ach te sklepiki! Pełne słojów z landrynkami, lizaków, andrutów z czekoladą,
długich paluchów piszyngera – na całym świecie są identyczne i pochodzą z
królestwa dzieciństwa, nieważne, co sprzedaje się w nich naprawdę.
W ciemności świtu słychać sprzedawców idących
na suk, dostawców turkoczących małymi drewnianymi wózkami, wypełnionych pachnącymi
pęczkami świeżej mięty, słychać niespiesznie człapanie rozespanych osiołków, wędrujących
nieprzytomnie po uliczkach medyny.
– Bzzzzit. – Bzzzzit. Tkacze z pobliskich warsztatow
otwierają kluczami metalowe zamki. Kierowcy grande taxi przeraźliwie krzyczą –ASeb–ta! A Seb–ta! A Tan–ger, ATan–ger, A
Fes, as Fes! Wreszcie, na skraju dnia, słychać śmiech dzieci idących do
szkoły. Krzyki, podskoki, śpiewy i wygłupy. Na końcu, gdy z gór spływa ciężka, bursztynowa
poświata, zbierają się koty, wychodzą ze szpar, piwnic, zeskakują z dachów, wynurzają
się z tajemnych pokojów i ukrytych balkonów – wielkie, czarne - pokazują
światu, kto naprawdę rządzi w Chefchaouenie.
Tej nocy dzień się nie chce zacząć. Wiatr od
gór wciąż napędza stalowe obłoki. Wychodzę z
riadu z torbą i aparatem rozgrzanym od fotografowania błękitnych uliczek,
zbiegam na Plaza Uta El–Hamman. Rifeńska kawiarnia już otwarta, pan Ahmed
uśmiecha się z daleka i zaprasza na omlet. Do śniadania oliwki i kawa o
nieziemskim smaku – żal iść na dworzec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz