Fragment książki: "Spacer po mieście szaleńców"
Mury
miasteczka oblepia gęsta opończa wilgotnego zmroku. Tylko gdzieniegdzie, tuż
przy ziemi, bieleją pryzmy śmieci, sterczące z asfaltu jak wielkie kretowiska.
Lśnią kawałkami szklistego plastyku, wydzielając intensywny zapach
sfermentowanych owoców, gnijących warzyw, śmierdzącego mięsa...
Wzdłuż
ścian i na podniszczonych ławkach dworca pochrapują pasażerowie nocy -
nieogoleni mężczyźni w ciemnych, spłowiałych płaszczach. Mają puste, białe,
umęczone oczy - ludzi wędrujących po osobnych światach.
Stojąca
w końcu korytarza kasa, oświetlona mdłym blaskiem słabej, mlecznej żarówki,
przypomina staroświeckie kino. Zaspany staruszek, w grubej, brązowej galabiji,
powoli skreśla ołówkiem kratkę w diagramie i z mozołem wypisuje bilet. – Sahara la – wskazuje palcem peron,
gdzie siedzi smutny, żółty pies, odgrywający w przedstawieniu rolę konduktora.
Rozespani podróżni idą do autobusu powoli, lekko kołysząc się na nogach. Małymi
łyczkami połykają świt, jak popularną wodę Sidi Ali.
Projekcja
dnia zaczyna się od szarości kamiennych miasteczek. Po pół godzinie jazdy
czerwone góry rozprasza ostre światło brzasku, spadające gęstymi potokami z
ośnieżonych szczytów Atlasu. Za oknami migają dęby, gaje orzechów włoskich,
krzewy oleandra. Widać brązowe wioski Berberów, młodych sprzedawców
trzymających w wyciągniętych dłoniach minerały, właścicieli zaimprowizowanych
grilli w oparach błękitnego dymu. Każdy z nich jest reżyserem własnego
spektaklu, aktorem monodramu, mistrzem ceremonii.
Wąska droga pnie się ostro ku górze, przykleja do skał, ponad czeluściami przepaści, aż do przełęczy, a potem raptownie spada w dół. Rzężący silnik mamrocze wszystkie znane sobie modlitwy do Allacha, a piszczące hamulce litanijnie wtórują: - Allahu al-ahad, Allahu mahabbah, Allahu akbar...
Nagle
do wnętrza pojazdu zaczyna się sączyć biały dym z klimatyzacji. Ktoś krzyczy.
Kierowca szarpie ręczny. Słychać przeciągły, metaliczny pisk, a potem całą
serię przekleństw. Śniady szofer podchodzi do aparatury w dachu: majstruje,
mruczy i narzeka… Brzmi to jak: „Znowu się spieprzyło”.
Idę
pieszo do najbliższego miasteczka. Świat pachnie wiatrem i szaszłykiem z kozy.
Wzdłuż zapiaszczonych ulic rozjarzonych światłem ciągną się siermiężne, ręcznie
malowane, szyldy agencji turystycznych, z obowiązkowymi rysunkami koślawych
wielbłądów, błękitnych jeźdźców i brązowych namiotów. Drogowskaz, przybity do
drzwi największej krzyczy: „Karawana do Timbuktu - 51 dni”.
Wokoło
widać mężczyzn w barwnych tunikach,
chłopców na motorowerach, ciągnących za sobą długie, żółte ogony
pustynnego pyłu, starsze kobiety dźwigające na plecach wiązki chrustu,
rozbiegane dzieci, wyciągające dłonie do turystów – Panie długopis, notes, euro...
W
niewielkiej osadzie Tamergut, po pustych, złotoczerwonych ulicach, dwóch
połączonych glinianych ksarów, błądzi wielu ludzi chorych, okaleczonych,
cierpiących na dolegliwości psychiczne – nieszczęśników o rozszerzonych oczach
i wyrazistych, ostrych rysach twarzy. To zagubione dusze – którym cudowna aura
i tajemnicza energia, emitowana przez świątynię bractwa sufickiego Naciri,
przynosi utracony spokój. Najlepiej byłoby tu zostać, by razem z nimi zgłębiać tajemnice
istnienia.
W
Tamergut można doznać szczęścia – można dotknąć Boga. Wszystko się miesza: życie i śmierć, magia, mistycyzm, religijność... Barwy,
kształty i substancje - powłoka
oddzielająca świat realny od świata duchowego – chwilami staje się tak cienka,
jak malarska folia. Wystarczy nieopatrznie wyciągnąć dłoń, żeby dotknąć dżina.
Wystarczy skręcić z traktu, żeby spotkać ghula. A jeszcze dalej, głębiej, w
stronę Algierii i Mauretanii, gdzie ciągnie się kontynent zimnych, białych
piasków, duchy wychodzą prosto z nocy, i tak zwyczajnie, po domowemu, siadają
przy ogniskach. Czy to jedynie wyobraźnia? Przeczucie? Choroba nerwowa?
W
bocznej uliczce, wabiącej szyldem „Internet-cafe”, dwie arabskie dziewczyny,
zapraszają mnie do ciemnej, betonowej klitki, gdzie na wyszczerbionych stołach
stoi kilka komputerów wyposażonych w lepkie od brudu arabskie klawiatury. Piszę
list do Tomka i melduję o swoich postępach. Z Polski żadnej wiadomości, zresztą
od kogo? Zniknąłem. Rozpłynąłem się we mgle. Gdzieś pośród piasków. Tak jest
łatwiej dla wszystkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz