Fragment książki "Spacer po mieście szaleńców"
Szybka maczeta wieczoru tnie marcowe
niebo. Sklepienie broczy śliską, malinową poświatą. Czerwień spływa powoli jak
sok. Rozlewa się na zielone pagórki wypełnione trawą, niskimi krzewami, dębami
korkowymi, sosnami - obramowane nagimi, szklistymi skałami - wielkimi białymi
głazami.
Krętymi dróżkami od przejścia
granicznego w Ceucie jadą stare, wypakowane towarem ciężarówki, wiozące zepsute
rowery, garnki, sprzęt elektroniczny, ciągną pieszo objuczone góralki i bieda-handlarze
na osłach. Wszyscy są mieszkańcami górskich
wiosek. Mają prawo do przepustek, czyli bezcłowych zakupów. Każdy w 7 koszulach,
w 3 parach spodni, z plecakiem i siatami towaru, który jutro trafi na lokalny
jarmark.
Te obrazki mają w sobie coś swojskiego…
zatłoczone przejście w Medyce! Most przyjaźni w Cieszynie. Lokalne przygraniczne
targi. Raje tanich produktów rozciągające się między światem biedy i światem dobrobytu,
gdzie wysłużone rzeczy, które się już bogatszym znudziły wywołują błysk
pożądania w oczach biedaków – zyskują nowe życie, odbudowują nadszarpniętą
godność, odzyskują młodość. Błyszczą. Triumfują.
Nad głową kierowcy wisi wentylator
z lat 60-tych. Linia jest tania, wnętrze się lepi od brudu. Pasażerowie, ubrani
w stroje regionalne, mówią w dariji albo w dialekcie rifeńskim. Żaden z nich –
poza kierowcą - nie zna francuskiego.
Po drodze przeglądam pożyczoną od
Tomka książkę: „Podróże” Jana Potockiego. Hrabia był pierwszym Polakiem w
Maroku i ambasada tłumaczy właśnie jego reportaż z wędrówki po egzotycznym państwie
na arabski. To będzie wydarzenie kulturalne. Jedyne w swoim rodzaju, bo mało
jest nitek, które splatają nasze kraje. Podczas uroczystości nastąpi
odsłonięcie płaskorzeźby Tomka „Comte Potocki”, która zawiśnie w archiwum
państwowym.
Przeglądam kolejne strony
opowieści. 1 lipca 1791, Polak wylądował „u ujścia dość szerokiej rzeki”. Rozejrzał
się, wyjął kajet i napisał: „Piaszczyste pobrzeże obsiedli gdzieniegdzie
rybacy; nieco dalej, bez obawy przed Akteonami, kąpie się gromada Murzynek…”
Mnóstwo miejscowych zajmowało się zbieraniem kłosów, wśród nich wiele kobiet,
ale powiedziano mi, że są bez wyjątku stare i brzydkie, gdyż młode i ładne
skierowano do przyjemniejszych zatrudnień…”
To fakt. Dorodne Rifenki,
zwłaszcza z plemienia Dziballów, do dziś zasilają tangerskie burdele, a w
stolicy Rifu aż do 1937 roku odbywały się regularne aukcje homoseksualistów z
plemion Gomara i Sehhadia… Cóż, inna kultura, inne obyczaje, inny stosunek do
seksu, inny temperament.
W kolejnym rozdziale hrabia Jan
przybywa do kaida, gdzie otrzymuje kwaterę, poczęstunek: mleko, daktyle, jajka,
kury, a królewski urzędnik pisze list do cesarza – powiadamiając o przybyciu gościa
z Polski. Dla Marokańczyków było to więc także jakieś wydarzenie, być może
nawet polityczne? Potocki nie mógł być po prostu turystą lecz dyplomatą
wypełniającym jakąś misję.
Zanim otrzymał zaproszenie do Rabatu,
zanim podobnie jak ja, wyruszył na Południe, składał wizyty, zwiedzał pałace i
ogrody, rozmawiał z połykaczami wężów, brał udział w polowaniach – zanotował,
że w okolicy grasuje sporo tygrysów i lwów, a ten kto zje mózg hieny – straci
rozum. Rif fascynował go swoją wspaniałą, okrutną, surową urodą.
Droga przez góry jest piękna i
dzika jak w XVIII wieku. Wokoło rosną dęby korkowe, lasy cedrowe, sosny i
kaktusy. W przepaściach stoi gęsta, ciężka mgła. Powyżej, na czerwonych
tarasach, w zachodzącym słońcu, błyszczą srebrne folie skrywające plantacje
marihuany. Na stokach stoją biblijni starcy z laskami w dłoniach – wpatrują się
w autobus, będący tu, na krętych górskich ścieżkach, atrakcją cywilizacyjną.
Od czasu do czasu mignie ruda
chata, przylepiona do nieba wąską stróżką dymu. Tuż obok stoi dziballijska
kobieta, w wielkim słomianym kapeluszu, oferuje ser i chleb własnego wypieku. Miejscowi
górale od wieków cieszyli się złą sławą. Życie upływało im na nieustannych
walkach. Każde plemię miało wrogów, każdy ród krwawe waśnie, każdy człowiek potencjalnego
zabójcę. Wendetty wydatnie zmniejszały liczbę ludności, mienie zamordowanych
przepadało, a chłopiec, który myślał o małżeństwie, musiał zabić rywala, żeby
dowieść, że jest mężczyzną… Dzicy i niespokojni górale zwyciężali w wojnach z
Hiszpanami i Marokańczykami. Mają swój język, odrębną kulturę, inne obyczaje i własne
plemienne tajemnice.
Zza okien autobusu widać nędzne
wioski, pełne brunatnych, stłoczonych obok siebie domków. W każdym są dwa
pokoje. W jednym się je, a w drugim cała rodzina śpi pokotem na dywanach. Nie
ma wody, kanalizacji, często i elektryczności. Ale rozbawione dzieci, które
gonią za piłką, robią wrażenie szczęśliwych. Ich radość jest jedynym skarbem
ubogiego człowieka, który nie ma przed sobą żadnych większych perspektyw.
Postój w górskim miasteczku. Dokoła
widać egzotycznie ubranych ludzi w ciężkich wełnianych płaszczach, którzy
zjechali z osad na zaimprowizowany targ. Niespiesznie rozmawiają, palą kif,
zmieszany z czarną tabaką. Patrzą w niebo, które przypomina teraz wielki, rozcięty
kawał schabu.
Są wśród nich starcy, dzieci,
smutne psy, kobiety. Mężczyzn nie ma. Uciekli do Hiszpanii. Dawniej przysyłali
do wioski kasety wideo z nagraniami dla rodzin – przemawiali na filmach z
namaszczeniem: do ojców, synów, matek, żon i córek – przemawiali, bo wszyscy byli
analfabetami. Dziś posługują się skypem, w górskich miasteczkach cyber-kafejki
robią prawdziwą furorę.
Czasem ktoś zza morza przywiezie
używane ubrania i porozwiesza je na jarmarku. Na okoliczne wioski spada wtedy cień
rozpaczy! Są to ubrania ludzi, którzy zaryzykowali przeprawę przez morze, ale
nie dopłynęli żywi do Hiszpanii. W Hansali cała wieś złożyła się na
sprowadzenie zwłok swojaka. Przedsiębiorca pogrzebowy, który chciał na transporcie
zrobić biznes życia, zrezygnował z zapłaty.
- …bo na czym można zarobić w górach? – pyta retorycznie kierowca
autobusu - Uprawiać warzywa? Zająć się
hodowlą? Gdyby nie strefa wolnocłowa
w Ceucie i marihuana wszyscy by tu już dawno wyzdychali. Kif jest wydajny, kif się sprzedaje, za kif
płaci mafia, płacą turyści, płacą ryzykanci, każdy płaci. Dlatego chociaż upraw
zakazano, w koło ciągną się hektary pól marihuany: w korytach wyschniętych
rzek, na wzgórzach, w lasach.
Na kolejnym przystanku w małym
miasteczku wchodzi do autobusu Halima – młoda, może 30-letnia, piękna dziewczyna,
pachnąca fiołkowymi perfumami, jakie wyrabia się tylko w Fezie. Siada obok, uśmiecha
się, zagaduje. Jest śmiała, zachowuje się jak Europejka. Zerkam wokół - widzę
milczące twarze mężczyzn w dżelabach i ciężkie spojrzenia okutanych kobiet,
spojrzenia, które nic nie wyrażają. Czy kryje się w nich potępienie?
Obojętność? Aprobata dla pogawędki cudzoziemca z miejscową dziewczyną? Nie
wiem. Wiem, że jestem jedynym Europejczykiem w górach.
Autobus gwałtownie przechyla się
na bok, Halima, nie zmieniając tonu, zaczyna wypytywać dokąd jadę. Żartuje,
wysyła sms-y, poprawia makijaż i udziela mi krótkich lekcji francuskiego. Może
jest marokańską feministką?
Z zakamarków pamięci wyłania się
cytat z Fatimy Mernissi: „Nowa Szacherezada prowadzi nieustające dyskusje z
mężczyznami, zarówno krewnymi, jak nieznajomymi. Nieznajomi mężczyźni, w sferze
publicznej, są dla niej współobywatelami. Nowa Szecherezada prowadzi rozmowy w
dzień i w nocy, a żaden król nie ogranicza jej wypowiedzi. Co więcej, Nowa
Szecherezada sama tworzy swoją własną przestrzeń publiczną i zaprasza
nieznajomych obywateli do dyskusji”. Czyżby Halima chciała tworzyć ze mną zręby
społeczeństwa obywatelskiego?
-
Jestem półsierotą – opowiada - wyszłam za mąż w wieku 18 lat, za 50-letniego
aptekarza z Fezu. Ale co ja wtedy wiedziałem o małżeństwie! Mąż jest obojętny, zimny,
odczuwam samotność, już sama nie wiem, co powinnam robić… Kiedy nastrajam
się na ton współczucia pyta nagle,
czy mój plecak jest wypełniony kifem. Żartuje. Dowcipkuje. - A może jesteś przemytnikiem? Wysiadam z ulgą w Ketamie. Na pożegnanie słyszę – Żakob! Ty naprawdę musisz na siebie uważać!
Dokoła ciągnie się betonowy dworzec. Jest brudno. Wszyscy palą marihuanę,
są rozgadani, uśmiechnięci, mają w oczach coś miękkiego… Podchodzę do właściciela
motoru z przyczepą, który jest tutaj taksówkarzem. - Chciałbym
zobaczyć gospodarstwo agroturystyczne. Wyciągam 100 dirhamów.
Abdullah: czterdziestoletni,
nieogolony mężczyzna w zawoju i wełnianej kurtce, podskakuje radośnie na
siodełku, bo wie, że dziś zarobi. Jedzie ostro, jak to w Maroku. Od razu pełnym
gazem, nie przejmując się kałużami i dziurami na drodze. Szosa wije się coraz
wyżej, ostrzej – ku wzgórzom otoczonym tarasami pól uprawnych. Ku kwadratowym
domkom, z płaskimi dachami. Ku kozom i osiołkom.
Po chwili otwiera metalową bramę, wjeżdża na
podwórko, macha ręką na dzieci, które kopią w piłkę wśród zielonych upraw,
przykrytych jeszcze o tej porze roku przezroczystą folią. – Proszę – mówi z satysfakcją. - Na pewno chce się pan sfotografować. Nie?
Dziwne. Wszyscy się fotografują.
Na dachu leżą poukładane w
pryzmach chude, zielone snopki. Gospodarz kładzie jeden z nich na metalowym
talerzu, wsadza do plastykowego worka i uderza kilka razy cienkim drutem. Po
chwili talerz jest pełen brunatnego, kleistego proszku, który po ugnieceniu
tworzy kulkę.
-
Nie chcesz kifu? Ani mandżunu? – Abdullahowi
wydłuża się szczęka. - Cena jest przecież
dobra – bąka. - Nie chodzi o cenę? To
może zjesz obiad, żona zrobiła kus-kus.
Siadamy na starym, wysłużonym
dywanie. Korpulentna Rifenka rozpościera obrus, stawia przed nami dwie miseczki
oliwek i wielką, gorącą michę żarcia. Biesiadnicy dostają do ręki po kawałku
placka, który zastępuje łyżkę. Jemy na sposób plemienny. Nikt się nie spieszy,
wszyscy w skupieniu sięgają do miednicy prawą ręką: żujemy kaszę, połówki jajek
na twardo, kurze mięso, chleb, oliwki.
Po obiedzie Abdullah przynosi
gitarę i śpiewa arabskie piosenki. Myślę, jak wiele w moim życiu się zmieniło i
co bym teraz robił, gdybym nadal pracował w redakcji. Czytałbym źle napisane
teksty młodych reporterów. Teksty bez głębszych myśli. Sprawozdania z imprez,
posiedzeń, opisy instytucji. Trzeba mieć wiele talentu, żeby narysować
człowieka. Żeby go w ogóle wyodrębnić z tłumu. Do pisania o ludziach, trzeba być artystą. A
artyści nie są już potrzebni. Więc może
dobrze, że mnie wyrzucili - myślę sięgając po jointa. A co będę robił? Bóg jeden
wie. Może zostanę aktorem w filmach na Saharze? A jeśli nie, to mogę pracować
fizycznie. Załapać się w jakimś hotelu? Knajpie? Po latach bezbrzeżnego smutku,
do moich myśli wkradła się nadzieja. Jeśli tak dalej pójdzie to odstawię
prozac.
Znowu jest wieczór. Daję Abdullahowi
10 euro za obiad i podwózkę do postoju grande taxi. Wiatr wzdyma szkliste,
malinowe niebo. Słońce przelewa się przez grzbiety gór i spada powoli na
rifeńskie wioski. Idzie wiosna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz