poniedziałek, 18 maja 2020

Droga do Marrakeszu

Fragment książki "Spacer po mieście szaleńców"

Szybka maczeta wieczoru tnie marcowe niebo. Sklepienie broczy śliską, malinową poświatą. Czerwień spływa powoli jak sok. Rozlewa się na zielone pagórki wypełnione trawą, niskimi krzewami, dębami korkowymi, sosnami - obramowane nagimi, szklistymi skałami - wielkimi białymi głazami.
Krętymi dróżkami od przejścia granicznego w Ceucie jadą stare, wypakowane towarem ciężarówki, wiozące zepsute rowery, garnki, sprzęt elektroniczny, ciągną pieszo objuczone góralki i bieda-handlarze na osłach. Wszyscy są  mieszkańcami górskich wiosek. Mają prawo do przepustek, czyli bezcłowych zakupów. Każdy w 7 koszulach, w 3 parach spodni, z plecakiem i siatami towaru, który jutro trafi na lokalny jarmark.
Te obrazki mają w sobie coś swojskiego… zatłoczone przejście w Medyce! Most przyjaźni w Cieszynie. Lokalne przygraniczne targi. Raje tanich produktów rozciągające się  między światem biedy i światem dobrobytu, gdzie wysłużone rzeczy, które się już bogatszym znudziły wywołują błysk pożądania w oczach biedaków – zyskują nowe życie, odbudowują nadszarpniętą godność, odzyskują młodość. Błyszczą. Triumfują.
Nad głową kierowcy wisi wentylator z lat 60-tych. Linia jest tania, wnętrze się lepi od brudu. Pasażerowie, ubrani w stroje regionalne, mówią w dariji albo w dialekcie rifeńskim. Żaden z nich – poza kierowcą - nie zna francuskiego.
Po drodze przeglądam pożyczoną od Tomka książkę: „Podróże” Jana Potockiego. Hrabia był pierwszym Polakiem w Maroku i ambasada tłumaczy właśnie jego reportaż z wędrówki po egzotycznym państwie na arabski. To będzie wydarzenie kulturalne. Jedyne w swoim rodzaju, bo mało jest nitek, które splatają nasze kraje. Podczas uroczystości nastąpi odsłonięcie płaskorzeźby Tomka „Comte Potocki”, która zawiśnie w archiwum państwowym.
Przeglądam kolejne strony opowieści. 1 lipca 1791, Polak wylądował „u ujścia dość szerokiej rzeki”. Rozejrzał się, wyjął kajet i napisał: „Piaszczyste pobrzeże obsiedli gdzieniegdzie rybacy; nieco dalej, bez obawy przed Akteonami, kąpie się gromada Murzynek…” Mnóstwo miejscowych zajmowało się zbieraniem kłosów, wśród nich wiele kobiet, ale powiedziano mi, że są bez wyjątku stare i brzydkie, gdyż młode i ładne skierowano do przyjemniejszych zatrudnień…”
To fakt. Dorodne Rifenki, zwłaszcza z plemienia Dziballów, do dziś zasilają tangerskie burdele, a w stolicy Rifu aż do 1937 roku odbywały się regularne aukcje homoseksualistów z plemion Gomara i Sehhadia… Cóż, inna kultura, inne obyczaje, inny stosunek do seksu, inny temperament.
W kolejnym rozdziale hrabia Jan przybywa do kaida, gdzie otrzymuje kwaterę, poczęstunek: mleko, daktyle, jajka, kury, a królewski urzędnik pisze list do cesarza – powiadamiając o przybyciu gościa z Polski. Dla Marokańczyków było to więc także jakieś wydarzenie, być może nawet polityczne? Potocki nie mógł być po prostu turystą lecz dyplomatą wypełniającym jakąś misję.
Zanim otrzymał zaproszenie do Rabatu, zanim podobnie jak ja, wyruszył na Południe, składał wizyty, zwiedzał pałace i ogrody, rozmawiał z połykaczami wężów, brał udział w polowaniach – zanotował, że w okolicy grasuje sporo tygrysów i lwów, a ten kto zje mózg hieny – straci rozum. Rif fascynował go swoją wspaniałą, okrutną, surową urodą.
Droga przez góry jest piękna i dzika jak w XVIII wieku. Wokoło rosną dęby korkowe, lasy cedrowe, sosny i kaktusy. W przepaściach stoi gęsta, ciężka mgła. Powyżej, na czerwonych tarasach, w zachodzącym słońcu, błyszczą srebrne folie skrywające plantacje marihuany. Na stokach stoją biblijni starcy z laskami w dłoniach – wpatrują się w autobus, będący tu, na krętych górskich ścieżkach, atrakcją cywilizacyjną.
Od czasu do czasu mignie ruda chata, przylepiona do nieba wąską stróżką dymu. Tuż obok stoi dziballijska kobieta, w wielkim słomianym kapeluszu, oferuje ser i chleb własnego wypieku. Miejscowi górale od wieków cieszyli się złą sławą. Życie upływało im na nieustannych walkach. Każde plemię miało wrogów, każdy ród  krwawe waśnie, każdy człowiek potencjalnego zabójcę. Wendetty wydatnie zmniejszały liczbę ludności, mienie zamordowanych przepadało, a chłopiec, który myślał o małżeństwie, musiał zabić rywala, żeby dowieść, że jest mężczyzną… Dzicy i niespokojni górale zwyciężali w wojnach z Hiszpanami i Marokańczykami. Mają swój język, odrębną kulturę, inne obyczaje i własne plemienne tajemnice.
Zza okien autobusu widać nędzne wioski, pełne brunatnych, stłoczonych obok siebie domków. W każdym są dwa pokoje. W jednym się je, a w drugim cała rodzina śpi pokotem na dywanach. Nie ma wody, kanalizacji, często i elektryczności. Ale rozbawione dzieci, które gonią za piłką, robią wrażenie szczęśliwych. Ich radość jest jedynym skarbem ubogiego człowieka, który nie ma przed sobą żadnych większych perspektyw.
Postój w górskim miasteczku. Dokoła widać egzotycznie ubranych ludzi w ciężkich wełnianych płaszczach, którzy zjechali z osad na zaimprowizowany targ. Niespiesznie rozmawiają, palą kif, zmieszany z czarną tabaką. Patrzą w niebo, które przypomina teraz wielki, rozcięty kawał schabu.
Są wśród nich starcy, dzieci, smutne psy, kobiety. Mężczyzn nie ma. Uciekli do Hiszpanii. Dawniej przysyłali do wioski kasety wideo z nagraniami dla rodzin – przemawiali na filmach z namaszczeniem: do ojców, synów, matek, żon i córek – przemawiali, bo wszyscy byli analfabetami. Dziś posługują się skypem, w górskich miasteczkach cyber-kafejki robią prawdziwą furorę.
Czasem ktoś zza morza przywiezie używane ubrania i porozwiesza je na jarmarku. Na okoliczne wioski spada wtedy cień rozpaczy! Są to ubrania ludzi, którzy zaryzykowali przeprawę przez morze, ale nie dopłynęli żywi do Hiszpanii. W Hansali cała wieś złożyła się na sprowadzenie zwłok swojaka. Przedsiębiorca pogrzebowy, który chciał na transporcie zrobić biznes życia, zrezygnował z zapłaty.
- …bo na czym można zarobić w górach? – pyta retorycznie kierowca autobusu - Uprawiać warzywa? Zająć się hodowlą? Gdyby nie strefa wolnocłowa w Ceucie i marihuana wszyscy by tu już dawno wyzdychali. Kif jest wydajny, kif się sprzedaje, za kif płaci mafia, płacą turyści, płacą ryzykanci, każdy płaci. Dlatego chociaż upraw zakazano, w koło ciągną się hektary pól marihuany: w korytach wyschniętych rzek, na wzgórzach, w lasach.
Na kolejnym przystanku w małym miasteczku wchodzi do autobusu Halima – młoda, może 30-letnia, piękna dziewczyna, pachnąca fiołkowymi perfumami, jakie wyrabia się tylko w Fezie. Siada obok, uśmiecha się, zagaduje. Jest śmiała, zachowuje się jak Europejka. Zerkam wokół - widzę milczące twarze mężczyzn w dżelabach i ciężkie spojrzenia okutanych kobiet, spojrzenia, które nic nie wyrażają. Czy kryje się w nich potępienie? Obojętność? Aprobata dla pogawędki cudzoziemca z miejscową dziewczyną? Nie wiem. Wiem, że jestem jedynym Europejczykiem w górach.
Autobus gwałtownie przechyla się na bok, Halima, nie zmieniając tonu, zaczyna wypytywać dokąd jadę. Żartuje, wysyła sms-y, poprawia makijaż i udziela mi krótkich lekcji francuskiego. Może jest marokańską feministką?
Z zakamarków pamięci wyłania się cytat z Fatimy Mernissi: „Nowa Szacherezada prowadzi nieustające dyskusje z mężczyznami, zarówno krewnymi, jak nieznajomymi. Nieznajomi mężczyźni, w sferze publicznej, są dla niej współobywatelami. Nowa Szecherezada prowadzi rozmowy w dzień i w nocy, a żaden król nie ogranicza jej wypowiedzi. Co więcej, Nowa Szecherezada sama tworzy swoją własną przestrzeń publiczną i zaprasza nieznajomych obywateli do dyskusji”. Czyżby Halima chciała tworzyć ze mną zręby społeczeństwa obywatelskiego?
- Jestem półsierotą – opowiada - wyszłam za mąż w wieku 18 lat, za 50-letniego aptekarza z Fezu. Ale co ja wtedy wiedziałem o małżeństwie! Mąż jest obojętny, zimny, odczuwam samotność, już sama nie wiem, co powinnam robić… Kiedy nastrajam się na ton współczucia pyta nagle, czy mój plecak jest wypełniony kifem. Żartuje. Dowcipkuje. - A może jesteś przemytnikiem? Wysiadam z ulgą w Ketamie. Na pożegnanie słyszę – Żakob! Ty naprawdę musisz na siebie uważać!
Dokoła ciągnie się betonowy dworzec. Jest brudno. Wszyscy palą marihuanę, są rozgadani, uśmiechnięci, mają w oczach coś miękkiego… Podchodzę do właściciela motoru z przyczepą, który jest tutaj taksówkarzem. - Chciałbym zobaczyć gospodarstwo agroturystyczne. Wyciągam 100 dirhamów.
Abdullah: czterdziestoletni, nieogolony mężczyzna w zawoju i wełnianej kurtce, podskakuje radośnie na siodełku, bo wie, że dziś zarobi. Jedzie ostro, jak to w Maroku. Od razu pełnym gazem, nie przejmując się kałużami i dziurami na drodze. Szosa wije się coraz wyżej, ostrzej – ku wzgórzom otoczonym tarasami pól uprawnych. Ku kwadratowym domkom, z płaskimi dachami. Ku kozom i osiołkom.
 Po chwili otwiera metalową bramę, wjeżdża na podwórko, macha ręką na dzieci, które kopią w piłkę wśród zielonych upraw, przykrytych jeszcze o tej porze roku przezroczystą folią. – Proszę – mówi z satysfakcją. - Na pewno chce się pan sfotografować. Nie? Dziwne. Wszyscy się fotografują.
Na dachu leżą poukładane w pryzmach chude, zielone snopki. Gospodarz kładzie jeden z nich na metalowym talerzu, wsadza do plastykowego worka i uderza kilka razy cienkim drutem. Po chwili talerz jest pełen brunatnego, kleistego proszku, który po ugnieceniu tworzy  kulkę.
- Nie chcesz kifu? Ani mandżunu? – Abdullahowi wydłuża się szczęka. - Cena jest przecież dobra – bąka. - Nie chodzi o cenę? To może zjesz obiad, żona zrobiła kus-kus.
Siadamy na starym, wysłużonym dywanie. Korpulentna Rifenka rozpościera obrus, stawia przed nami dwie miseczki oliwek i wielką, gorącą michę żarcia. Biesiadnicy dostają do ręki po kawałku placka, który zastępuje łyżkę. Jemy na sposób plemienny. Nikt się nie spieszy, wszyscy w skupieniu sięgają do miednicy prawą ręką: żujemy kaszę, połówki jajek na twardo, kurze mięso, chleb, oliwki.
Po obiedzie Abdullah przynosi gitarę i śpiewa arabskie piosenki. Myślę, jak wiele w moim życiu się zmieniło i co bym teraz robił, gdybym nadal pracował w redakcji. Czytałbym źle napisane teksty młodych reporterów. Teksty bez głębszych myśli. Sprawozdania z imprez, posiedzeń, opisy instytucji. Trzeba mieć wiele talentu, żeby narysować człowieka. Żeby go w ogóle wyodrębnić z tłumu. Do  pisania o ludziach, trzeba być artystą. A artyści nie są już potrzebni.  Więc może dobrze, że mnie wyrzucili - myślę sięgając po jointa. A co będę robił? Bóg jeden wie. Może zostanę aktorem w filmach na Saharze? A jeśli nie, to mogę pracować fizycznie. Załapać się w jakimś hotelu? Knajpie? Po latach bezbrzeżnego smutku, do moich myśli wkradła się nadzieja. Jeśli tak dalej pójdzie to odstawię prozac.
Znowu jest wieczór. Daję Abdullahowi 10 euro za obiad i podwózkę do postoju grande taxi. Wiatr wzdyma szkliste, malinowe niebo. Słońce przelewa się przez grzbiety gór i spada powoli na rifeńskie wioski. Idzie wiosna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz