niedziela, 3 maja 2020

Rowery moich marzeń



Kiedy wyrośliśmy z bratem z tandetnych dziecięcych rowerków i drewnianych hulajnóg zostaliśmy wykluczeni z towarzystwa. Szkolni koledzy pysznili się jeżdżąc na wspaniałych trekkingach, lśniących chromami kolarzówkach, nowoczesnych składakach, a my musieliśmy płacić cukierkami za możliwość zrobienia kółka wokół szkolnego boiska. 
Posiadacze markowych rowerów, a szczególnie Bogdan Banach,  którego ojciec był w Ameryce, patrzyli na nas z wyższością i pogardą jak na osoby nie należące do ekskluzywnego klubu.
Zakup roweru był poza zasięgiem naszych oszczędności, ponieważ rodzice nie potrafili zarządzać pieniędzmi i nieustannie brali pożyczki. Codziennie chodzili po kawiarniach, wysiadywali w restauracjach, mama odbywała kosztowne podróże do Warszawy, gdzie kupowała modne stroje. Wiele lat później dowiedziałem się, że miała kochanka.
Pewnego dnia, podczas takiego wyjazdu, przypomniała sobie, że w domu jej dzieciństwa w Siedlcach, stoją na strychu dwa piękne, przedwojenne rowery – damka, z tylnym kołem obciągniętym tkaniną i kolarzówka, z przerzutką i odwróconą kierownicą. Podjęła korespondencję z właścicielami, którzy okazali się ludźmi wrażliwymi na dziecięce marzenia. Nie tylko odnaleźli, ale także umyli nasze rowery, a potem nadali je pociągiem towarowym do Krakowa.
Z ogromną dumą i radością szliśmy na dworzec, a później wracali prowadząc  dorosłe dwukołowce. Nie dało się na nich jeszcze jeździć, ponieważ miały zniszczone opony, sparciałe dętki i mechanizmy pokryte brudnym smarem, ale wszystko można przecież naprawić.
– Jutro ojciec poszuka serwisanta i wreszcie błyśniecie w szkole – triumfowała mama. – Tylko nie jeźdźcie po jezdniach! – ostrzegała babcia.
Następnego dnia ojciec był zbyt zajęty, żeby znaleźć warsztat. Po tygodniu również. W końcu kazał nam zanieść rowery na strych, gdzie spoczywały przez kilka lat wraz z zawiedzionymi nadziejami. Kiedyś spytałem, czy sam nie umiałby ich naprawić. Żachnął się. – Przecież wiesz, że nie mam zdolności manualnych, tak jak ludzie prości.
- W twojej pracy, nie ma ludzi prostych? – dociekałem.
- Z pewnością. Ale jako dyrektor nie mogę się upokorzyć prosząc  ich o pomoc.
Pod choinkę kupił nam elektryczną kolejkę enerdowską Piko. Wagony były prześliczne, szyny lśniły cudownie, brakowało tylko transformatora. Ojciec miał go dokupić w składnicy harcerskiej lecz pechowo zawsze transformatorów brakowało. Nasza kolejka nigdy nie odjechała z plastykowego peronu, z małymi trawniczkami, semaforem i figurką zawiadowcy stacji. Po kilku tygodniach wylądowała na szafie.
W szkole trzymałem się z synem recydywisty, więźnia zakładu karnego dla wielokrotnie skazanych w Brzegu – drugoroczniakiem Jackiem Krzysztofem. Byliśmy chyba tak samo samotni. Kiedy mu powiedziałem o rowerach przyszedł z zestawem kluczy, oliwiarką, pędzelkiem, naftą i srebrzanką do rafek. Rozebrał damkę, umył łańcuch, zdjął opony, wymienił dętki i… następnego dnia miałem własny rower. Jacek był chłopcem prostym. Posiadał zdolności manualne. Nauczył mnie regulować i konserwować rower. Teraz ja też byłem prosty. 
I chociaż Banach wciąż szydził, że mam drewniane rafki i przypominam wiejskiego listonosza – byłem szczęśliwy. Zdobyłem wolność. Połykałem przestrzeń. Tratowałem okoliczne łąki i płytę starego lotniska w Czyżynach. Spełniłem swoje marzenie bez udziału ojca, który codziennie udowadniał, jak bardzo jest dla mnie nieistotny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz