Kiedy wyrośliśmy z bratem z tandetnych dziecięcych rowerków
i drewnianych hulajnóg zostaliśmy wykluczeni z towarzystwa. Szkolni koledzy
pysznili się jeżdżąc na wspaniałych trekkingach, lśniących chromami kolarzówkach,
nowoczesnych składakach, a my musieliśmy płacić cukierkami za możliwość zrobienia
kółka wokół szkolnego boiska.
Posiadacze markowych rowerów, a szczególnie Bogdan Banach, którego ojciec był w Ameryce, patrzyli na nas z wyższością i pogardą jak na osoby nie należące do ekskluzywnego klubu.
Posiadacze markowych rowerów, a szczególnie Bogdan Banach, którego ojciec był w Ameryce, patrzyli na nas z wyższością i pogardą jak na osoby nie należące do ekskluzywnego klubu.
Zakup roweru był poza zasięgiem naszych oszczędności, ponieważ
rodzice nie potrafili zarządzać pieniędzmi i nieustannie brali pożyczki. Codziennie
chodzili po kawiarniach, wysiadywali w restauracjach, mama odbywała kosztowne
podróże do Warszawy, gdzie kupowała modne stroje. Wiele lat później
dowiedziałem się, że miała kochanka.
Pewnego dnia, podczas takiego wyjazdu, przypomniała sobie,
że w domu jej dzieciństwa w Siedlcach, stoją na strychu dwa piękne,
przedwojenne rowery – damka, z tylnym kołem obciągniętym tkaniną i kolarzówka,
z przerzutką i odwróconą kierownicą. Podjęła korespondencję z właścicielami,
którzy okazali się ludźmi wrażliwymi na dziecięce marzenia. Nie tylko odnaleźli,
ale także umyli nasze rowery, a potem nadali je pociągiem towarowym do Krakowa.
Z ogromną dumą i radością szliśmy na dworzec, a później wracali
prowadząc dorosłe dwukołowce. Nie dało
się na nich jeszcze jeździć, ponieważ miały zniszczone opony, sparciałe dętki i
mechanizmy pokryte brudnym smarem, ale wszystko można przecież naprawić.
– Jutro ojciec poszuka serwisanta i wreszcie błyśniecie w
szkole – triumfowała mama. – Tylko nie jeźdźcie po jezdniach! – ostrzegała
babcia.
Następnego dnia ojciec był zbyt zajęty, żeby znaleźć warsztat.
Po tygodniu również. W końcu kazał nam zanieść rowery na strych, gdzie
spoczywały przez kilka lat wraz z zawiedzionymi nadziejami. Kiedyś spytałem,
czy sam nie umiałby ich naprawić. Żachnął się. – Przecież wiesz, że nie mam zdolności
manualnych, tak jak ludzie prości.
- W twojej pracy, nie ma ludzi prostych? – dociekałem.
- Z pewnością. Ale jako dyrektor nie mogę się upokorzyć prosząc ich o pomoc.
Pod choinkę kupił nam elektryczną kolejkę enerdowską Piko. Wagony były prześliczne,
szyny lśniły cudownie, brakowało tylko transformatora. Ojciec miał go dokupić w
składnicy harcerskiej lecz pechowo zawsze transformatorów brakowało. Nasza
kolejka nigdy nie odjechała z plastykowego peronu, z małymi trawniczkami,
semaforem i figurką zawiadowcy stacji. Po kilku tygodniach wylądowała na szafie.
W szkole trzymałem się z synem recydywisty, więźnia zakładu
karnego dla wielokrotnie skazanych w Brzegu – drugoroczniakiem Jackiem
Krzysztofem. Byliśmy chyba tak samo samotni. Kiedy mu powiedziałem o rowerach przyszedł
z zestawem kluczy, oliwiarką, pędzelkiem, naftą i srebrzanką do rafek. Rozebrał
damkę, umył łańcuch, zdjął opony, wymienił dętki i… następnego dnia miałem
własny rower. Jacek był chłopcem prostym. Posiadał zdolności manualne. Nauczył
mnie regulować i konserwować rower. Teraz ja też byłem prosty.
I chociaż Banach wciąż szydził, że mam drewniane rafki i przypominam
wiejskiego listonosza – byłem szczęśliwy. Zdobyłem wolność. Połykałem
przestrzeń. Tratowałem okoliczne łąki i płytę starego lotniska w Czyżynach. Spełniłem
swoje marzenie bez udziału ojca, który codziennie udowadniał, jak bardzo jest dla mnie nieistotny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz