wtorek, 31 marca 2020

Żaglowiec



Wszystko wokoło znieruchomiało, stężało, zakrzepło. Hejnał zamarł. Puls miasta ustał. Zegar stanął w miejscu. Ulice pobrązowiały od spadającego błota, to nie był deszcz, ale fala tsunami, która zastygła znienacka, jak wielka kurtyna. A ja szedłem, zawieszony we mgle, mijałem most i schodziłem na bulwary, gdzie Wisła wzdęła się od wiatru jak wielki żaglowiec. W oddali widziałem holowniki otoczone gładkimi płaszczyznami wody, nad którymi unosiły się wielkie, tekturowe mewy. Cały Kraków odpływał w nieznane.

niedziela, 29 marca 2020

Mężczyzna z gołębiem


(Prawdziwa historia)

Wyszedłem na ulicę
w tchnienia tych, co przechodzili przez kamienne miasto
zabiegani w czasie teraźniejszym,
który wydawał się ciągły
aż do chwili ostatniego zaskoczenia.

Żywi pozostawali w celach mieszkań
w cieniu rozkwitającej pandemii
mimo wiosny uginającej się pod ciężarem płatków
samotnej
w zwiewnym płaszczu ptaków
i tylko Lotowie jechali na piknik
w koszyku wieźli ser, wino, bagietki
ich rowery skrzypiały wesoło.

Na przystanku tramwaju starszy człowiek bił po głowie gołębia
cisnął nim o chodnik
krzyczał przeklinał
rzucił kruche ciałko na szyny.
Skatowany gołąb umierał.

Biedny ptaszek
który zawsze umiał wrócić na czas
po wyścigu z jastrzębiem,
który spodziewał się czułego uśmiechu i okruszków chleba
niebieskoskrzydły z gałązką nadziei.
Nadjeżdżający tramwaj zmiażdżył go na strzępy.

Kat usiadł na ławce. Przetarł czoło. Zapalił.
- Chciał zabić świat – pomyślałem –
jak bezsilny Bóg Starego Testamentu.

Miasto w milczeniu czekało na cios.
Stężałe w napięciu.
Lotowie jedli jajka i popijali chablis.
W lasku bielańskim było dużo śmiechu.

Nadchodziła Wielkanoc.
Zmartwychwstanie gołębia wydawało się wyczynem nie z tej ziemi.
(Kraków, 25 marca 2020)

Warstat (29)


Światło stało się nagle czerwone i całe miasto zapłonęło przed zmierzchem – dziewiętnasta, to magiczna godzina, mury ożywają tajemniczą energią, linie zaczynają się giąć, krzyżować, zacierać. Po chwili z oddali spada na oczy delikatna pajęczyna śmierci, prószy miałki, granatowy śnieg, zwisa ledwie widoczna kotara mroku.
Ulice były mokre. Żółty blask latarń lizał śliskie, lśniące kamienie, rozciągał się wzdłuż i wszerz, rozlewał dokoła, samochody jechały na długich światłach, dorożki połyskiwały magicznymi, czerwonymi lampkami i było tak jakoś...
Nagle zobaczyłem wąskie, skośne wejście na podwórze, pełne złomu, szkła, drutu, metalowych płaskowników, drewnianych koziołków, prastarych imadeł, a w perspektywie umierał publicznie, bezwstydnie, rozpaczliwie, zdezelowany mały fiat, pogięty, z wybitymi szybami, potarganą tapicerką – zdemolowany – wprasowany w ścianę. Na tablicy zobaczyłem napis: „Naprawa wałków rozrządu” i „Prostowanie krzywek”. Szedłem w głąb, w ciemność, w historię, w warstat, w coś dobrze znanego, zapamiętanego, przeżytego – w zapach metalu, towotu, oliwy, pasty BHP, starych szmat, palnika acetylenowego i karbidu. Spod stóp skakały rozzłoszczone koty. Miałczały. Fukały. Chętnie by ugryzły.
Dotarłem do rozświetlonych, drewnianych drzwi. Tuż za nimi stał facet w szarym kombinezonie i plastikowych okularach – naprawiał wałek rozrządu lub prostował krzywki. Patrzyłem na niego długo, zanim sięgnąłem po leicę. Nie lubię zdjęć w twardym świetle, z góry wciąż pada czarny śnieg, coraz mocniej, szybciej, coraz go więcej. Z oddali napływa odgłos radia, ktoś słucha starych francuskich przebojów – o miłości, rozstaniu, o czymś, co się nie zdarzyło, choć szkoda, o nostalgii, przemijaniu... Pstryk. Czerń. I koniec.


sobota, 28 marca 2020

Dworzec w Lipsku



I
Na dworcu w Lipsku
pod dachami ze światła i metalu
w furkocie skrzydeł, w dygocie szyn, wijących się w rytm muzyki Bacha i poezji Heinego spotykam dziewczynę podobną do M…
Długa igła miękko wchodzi w serce.
(Smukłą sylwetkę spowija ciemny płaszcz  Karla Lagerfelda. Czarny kapelusz  fedora przecina gęste, złote  pukle. Kobieta  jest lekko odchylona w tył.  W dłoni trzyma różę. Jej okulary odbijają światła odjeżdżających pociągów).
Kim jestem na dworcu w Lipsku 23 grudnia 2019 o godzinie 20.
z wymiętym biletem w dłoni
na stacji przesiadkowej życia
zewnętrznie tylko podobny do Jakuba C., który ostatnio, kiedy go widziałem, krążył w płaszczu złudzeń po peronach nadziei.
 ..........................................................
Chciałem być  świetlikiem i szeptem.
budować mosty z babiego lata.
gasić ogień na skrzydłach motyli.
grać muzykę na strunach wzruszenia.
Płaci się życiem  za takie marzenia…
  
II
Na szklany dach opada złoty pył. Z głośników płynie Pasja według Mateusza.
Do kubła śmieci wkłada pysk zbłąkany pies. Żre hamburgera z majonezem… W oczach psa czai się lęk. Pies jest na dworcu auslenderem.
Idę po torach prosto w śnieg
w złoty tunel zimy.
W parę.
W mgłę.
W pustkę.
Za mało Bacha, za dużo Hessego.
III
Zimny wiatr podrywa widmowe podciągi.
Wywożą pasażerów z dawnych czasów.
Wracają z przedświątecznej wizyty w najlepszym ze światów.
Mają ciężkie, martwe spojrzenia.
Rozsypują się.
Już ich nie ma.
Dudnią tory. Składy zmiata para.
***
W poczekalni wiszą smutne oczy. Przegrane. Pozbawione złudzeń. Martwe.
Poniżej stoi stół przecięty piłą w skos: przecięte kieliszki, przecięte sztućce, przecięte serwetki, przecięte krzesła, przecięty dywan.
Serce enerdowca,  przecięte na pół, dymi rozpaczą nad murami wstydu... 

A ja? Kim jestem, gdy wypisuję na serwetkach Leipzig hbf słowa bez pokrycia?
Kupuję kiełbaskę.  Zanurzam mięso w musztardzie, mielę zębami, połykam.
Na dworcu w Lipsku wyciągam dłoń, która trafia w pustkę.

IV
Gasną światła.
Zegar powoli mieli przyszłość.
Nad przezroczystym dachem wibrują srebrne punkty.
Dziewczyna podobna do M wraca z chłopcem do miasta. Terkocą kółka, szumią paski na tablicy odjazdów. Z kościoła płynie pieśń chóralna.
Cały dworzec zastyga w letargu.
V
Nad ranem idą tłumem do kolejki s-banu.
Marszowym krokiem, pojedynczo, osobno,  samotnie,
ze słuchawkami na uszach, z workami na plecach, z szarym świtem w ustach.
Idą tworzyć tanie produkty.
Klaus Bauman zaprojektuje dziś tramwaje z tektury, które korporacja sprzeda do Turkmenii. W nagrodę otrzyma złoty zegarek IWC. I premię.
Ksiądz wraca chyłkiem na parafię. Tej nocy nie odprawił brewiarza. W dłoniach jak Komunię niesie ciepło kobiety. Grzech miłości nie jest przecież grzechem. Ksiądz będzie dzisiaj surowo spowiadał.
Senny student czyta „Uległość” Houellebecqa.
Żebrak idzie się ogrzać, bo noc w bramie chłodna.
Prostytutka przelicza drobne na kawę i wódkę.
Zawiadowca magiczną latarką prześwietla podróżnych.
Bez podświadomości – mruczy sarkastycznie.
Diagnoza?
– Depresja. Lęk i pustka.
VI
Na antypodach szaman odprawia rytuał.
W dłoni ma biały kwiat Jakruny.
Siada nagi przy ogniu. Śni wschodzącą Ziemię.
Blisko Boga, gwiazd, drzew i zwierząt.

Kasa na dworcu otwarta
ale zabrakło biletów.
Wracam z psem do hotelu, nie ma żadnej nadziei.
VII
Lepiziger Volkszeitung: „25 grudnia, o godzinie 5.30 na dworcu w Lipsku narodził się  nowy konsument…”
Opada skóra świata. Zostały neony, komórki i słuchawki na uszy.
Za trzy miesiące wybuchnie pandemia.

czwartek, 26 marca 2020

Zmierzch (28)



Zmierzch ścielił się na moście, rozlewał w poprzek rzeki, mieszał z pastelową smugą, podbitą rzadką, liliowo-różową poświatą, sennym oddechem nurtu, otulał miękko zarysy barki stojącej przy bulwarze, wydobywając czarny napis, biegnący wzdłuż burty: "Przecież wiesz, że tak…”.
Wyszedłem z Olszy. W mrok. W zmierzch. W niewyraźność kształtów. W gmatwaninę linii. W ich skomplikowaną geometrię, która rządzi się własną, wewnętrzną logiką. Ściskając starą, wojskową leicę z czasów Wielkiej Wojny, szedłem na Podgórze, do dzielnicy, która podobnie jak ojczyzna mojego dzieciństwa, uciekła w stronę minionego czasu, w stronę tandety i wsiowości; szedłem w mroku, patrząc, jak młody księżyc zahaczył o wieżę kościoła św. Józefa, jak złapany na wędkę okoń, szedłem wtapiając się w gasnącą łunę zmierzchu, w dół, w wilgoć, w czeluść, aż stanąłem w sercu mrocznego miasta, które ma w sobie coś, chociaż nie wiem co, może dziwne, kamienne domki, delikatnie wtopione w noc, kręte uliczki, które wcale się nie kończą, ujawniając tylko potencję, nadzieję, możliwość – pozostające w zawieszeniu jak pytania, podwórka pełne drewnianych komórek, okratowanych gołębników, żelaznych beczek na deszczówkę, drewnianych wózków na gumowych kołach, tego wszystkiego, co jest esencją prowincji, zmieszaną z zapachem kapuśniaku, benzyny, spalin z motocykla SHL i dymu z papierosów sport – tak zapamiętałem; więc szedłem w mrok, w bezkształt, w chaos, marcowe koty grały na dachach serenady, kontury par tuliły się po bramach i na ławkach parku Bednarskiego – swojsko było, dziarsko, w innych okolicznościach walnąłbym w jakimś barze pięćdziesiątkę, ale nie teraz, więc tylko zbiegłem w dół i stanąłem przed wielką, rozświetloną wystawą, która biła po oczach zachwytem tak prostym, jak zapach tanich perfum.
Wewnątrz było to wszystko, co wypełnia salony peryferii: porcelanowe tancerki, zgięte w rozkosznych ukłonach – po 80 złotych, telefon z „marmuru” za 4 stówki, rozdzierające, rozdęte fotele, wyściełane zielono-czerwonym kwiecistym płótnem, figurki Murzynów, psów, udawane stare zegary – blichtr, tandeta, porażka estetyczna, artystyczne nieporozumienie.
Noc robiła się gęsta jak sierść kota. Połyskiwała złotymi oczyma nadjeżdżających samochodów, pomiędzy nimi zobaczyłem nagle samotną dziewczynkę w rozwianej sukience i trzask – przyszpiliłem ją do emulsji, bo to był niewątpliwie duch Podgórza, a może nawet zwiastun wiosny. 
Szedłem w noc, przez stary, ażurowy most, trochę po omacku, z nieba sypał drobny, twardy śnieg i tylko Wenus oświetlała drogę, więc kląłem, że wszystko rozpłynęło się w czeluściach, gdy nagle, nieoczekiwanie, ni stąd, ni zowąd, zapaliły się światła na Kładce Zakochanych. Złota poświata pełzła powoli po rzece, rozlewała się, aż w końcu wydobyła z ciemności dziób barki z czerwonym napisem „I ja Ciebie też…”.
Zrobiło się bardzo zimno i wtedy zobaczyłem dwie samotne, objęte wpół dziewczyny, które narzekały, że na świecie nie ma już miłości.

środa, 25 marca 2020

Z boku



Stoję z boku
kiedy: walczycie, zdobywacie, chwytacie, pochłaniacie, pożeracie, myślicie, że macie
nagi w Lesie Znaczeń
rozglądam się za deszczowym ptakiem
drewnem pachnącym domem,
dymem, kamieniem i kością
korzennym aromatem ziemi, powrotnym wiatrem
ziarnkiem piasku, które pochłania karawany marzeń

szpieguję sójkę, co nie wybiera się za morze
kota w słońca zaskrońcach
wypytuję mrówki i pszczoły o tropy przyrody
wpatruję się w kroplę rosy
w jej migotliwe lśnienie, które otwiera labirynty zagadek
próbuję wypreparować z tęczy blady kolor nadziei.

To wszystko jest mi potrzebne - żeby zacząć.

Wieczorem siadam przy ognisku
Pana Stanisława z Warszawy
który oddał ostatni samochód na radio maryja
pijemy tanie wino
palimy marihuanę z Afryki
patrzymy w gwiazdy
liczymy świetliki.

Czasem widać  
niewyraźne poruszenia powietrza
czuć powiew ciepła  
przestrzeń faluje łagodnie
światło zakreśla miękkie kręgi
i wszystko staje się zagadkowe
hipotetyczne,  splątane,  
jak teoria nieoznaczoności
węzełek z butą  zostawiony przez rozum na progu poznania,
za którym rozciąga się przepaść Tajemnicy.
Pierwszej z wielu.

Stojąc z boku śmiało skaczę w ciemność.


wtorek, 24 marca 2020

Credo



Tym razem rzecz będzie o twórczości Josepha Beuysa, którego jedni nazywali największym artystą XX wieku, a inni szaleńcem i hochsztaplerem.
Po raz pierwszy zobaczyłem jego dzieło jako robotnik fizyczny zatrudniony na czarno w Kassel. Na co dzień robiłem skrzynki pocztowe dla Trzeciego Świata i palniki dla Bundeswehry. Ale w wolnej chwili wybrałem się do galerii sztuki współczesnej. 
W pustej sali zobaczyłem volkswagena busa, który ciągnął za sobą na linach kilkanaście sanek. Każde z nich zostały wyposażone w koc, tłuszcz i latarkę – jakby podręczny zestaw ratowniczy. Instalacja się zwiedzającym podobała, wywoływała śmiech i żarty, ale metafora była rozległa i bardzo osobista. 
Beuys podczas II wojny światowej wstąpił do Luftwaffe i bił się dzielnie na froncie wschodnim. Zestrzelono go zimą 1943 w okolicach Krymu. Obudził się po 10 dniach w namiocie nomadów, pogrążony w tłuszczu i zawinięty w koce. Tatarzy nie widzieli w nim wroga, ale żywy meteoryt. Ich proste środki medyczne okazały się cudowne, ich czary przywróciły życie strzelcowi pokładowemu z dziurą w głowie. Beuys wracając do zdrowia w plemieniu narodził się ponownie. Po powrocie do Niemiec zapoczątkował rewolucję w sztuce. Był bezkompromisowy. Wyprzedził dwie epoki.
W błysku wspomnienia przypominam sobie Kassel. Ciężarówki zwożą regularnie ociosane kamienie i zwalają je przed galerią miejską, gdzie odbywają się słynne Documenta – największy festiwal sztuki współczesnej. Kamieni jest 7 tysięcy. Hałda ma kilkadziesiąt metrów. Po placu przechadza się facet w kamizelce i kapeluszu na głowie, o ostrym, przenikliwym spojrzeniu. Joseph Beuys.
Z tygodnia na tydzień dowiaduję się o nim coraz więcej. Artysta, którego podziwiał Andy Warhol,  zamiast jak wszyscy pokazać na festiwalu rzeźbę postanowił posadzić wspólnie z mieszkańcami 7 tysięcy dębów. Na plakatach rozlepionych po całym mieście pojawiły się rysunki pokazujące drzewko w trzech stadiach rozwoju i wkopany obok głaz – który pozwalał dostrzec skalę rosnącego dzieła. Co tydzień ociosanych kamieni przed galerią miejską było coraz mniej, wreszcie znikły wszystkie. Kassel tonęło w zieleni.
Rok później, podczas kolejnego festiwalu, wpadłem na Beuysa. Tym razem siedział w boksie oklejonym fotografiami rzeźb i akcji plastycznych. Był sam. Znowu nie przywiózł żadnej pracy. Zamierzał od rana do wieczora rozmawiać o ekologii i o rewolucji.
- Co to jest sztuka współczesna? – zapytałem głupio, bo mówiąc szczerze  nic na ten temat nie wiedziałem.
- A co tu jest do rozumienia? – odpowiedział z uśmiechem. – Lubisz miód?
- Tak…
Pokazał mi na fotografiach swoją „Pompę miodu”. - Przez przezroczyste plastykowe rurki wędrują dwie tony słodkiej, bursztynowej masy – ode mnie - do ciebie. Rozumiesz? – Ale nie wszystko jest w życiu takie słodkie…
- Kim jest artysta? – spytałem.
- Ja jestem artystą, ty jesteś artystą – musimy rozszerzyć pojęcie twórczości, bo dawna sztuka po prostu umarła.
Zapaliliśmy po papierosie. – Słuchaj, czy masz czasem w sobie takie napięcie, które chciałbyś wyrazić, ale nie wiesz w jaki sposób? – zapytał patrząc mi poważnie w oczy.
- Bardzo często.
- No, to widzisz...
Joseph Beuys rozmawiał ze mną jak kolega z kolegą, a nie jak profesor (którym był) ze studentem i jego słowa głęboko we mnie zapadły. Był wizjonerem. Kimś niezwykłym. Prezentem od krymskich Tatarów dla cywilizacji europejskiej XX wieku.

I
Był rok 1943 padał śnieg
stalowy messerschmit zawisł majestatycznie ponad Krymem
jak wielki śliski ssak pochłaniający srebrne morze
rażony nagłym harpunem
strzelec pokładowy Joseph Beuys miał w uszach huk
dym płomienie
pilot już nie żył, maszyna przechyliła się na skrzydło…
Beuys skoczył w śmierć - wojna się skończyła.
II
To były sanki
drewniane sanki szczekały psy
trzaskał lód
drzewa pękały pod ciężarem mrozu
nomadzi owijali meteoryt ciała w tłuszcz i troskę
szaman mruczał zaklęcia rzucał w ogień zioła
wtedy Pan zawołał z focke-wulfa
i Beuys wstąpił do Boga
po 10 dniach zmartwychwstał
z dziurą w głowie.
Rozpoczął rewolucję…
III
Zasadził tysiące dębów
rozdawał gorzki miód słów
czułe gesty martwego królika
łagodność ziemi, ciepło tłuszczu
rozdawał siebie
każdy kto zjadł ciało Beuysa
stawał się myśliwcem.
IV
Wierzę
zawieszonym między niebem a ziemią
lecącym zielonym messerschmittem
nadziei
z wiatrem w słońce w rozwianych włosach
z ustami pełnymi śmiechu
niebieskoskrzydłym prorokom
którzy ocalają świat
przed pustką.


poniedziałek, 23 marca 2020

Mój przyjaciel, Yoric

Po obejrzeniu filmu "Cały ten zgiełk".

Stary poeta wspomina kobiety, które uwiódł na długiej drodze swej twórczości:
licealistki:  wpisami do sztambucha,
studentki: sokiem z metafor usta - usta,
nauczycielki, co „przerabiały” wiersze  tarką ciała,
zakurzone bibliotekarki pomiędzy regałami pożądania,
poetki przynoszące do oceny utwory pachnące zielenią…
czytelniczki, jak rajskie jabłonki - po targach,  jesienią,
wczasowiczki z domów pracy twórczej – senne i  znudzone,
recenzentki, które chciały głębiej,  mądrzej… aż do jąder,
reżyserki kręcące filmy o poecie - latawice,
dziennikarki z redakcji kulturalnych - nie dziewice,
aktorki czytające wiersze - ekscentryczki,
piosenkarki, skrzypaczki, wiolonczelistki…  utwór ma przecież rytm muzyczny,
wszystkie, które były gotowe rozebrać poetę z poezji, mniej i bardziej niewinne, uwiedzione i uwodzicielskie, najczęściej zamężne.
Po drodze przydarzyła się i żona, dzieci, jak kolorowe zdjęcia 
które z latami blakły nabierając sepii, czerni, bieli…
…………………………………………………………………….
– Wy macie Jego twórczość – krzyczy zrozpaczona kobieta  - a ja tylko jego!
Ludzie biją brawo. I trochą się śmieją.
Wieczór autorski nabiera rumieńców…
…………………………………………………………………….
Poeta jest zmiennokrwisty, łatwostygnący,
pożera, pisze, idzie dalej.
Pragnie kurwy, ale żeni się z kurą domową.
Narcyz z siatką na motyle. 
Motyl.
Wydrążony pień drzewa, z którego strzelają zielone gałązki…
Poeta stojący nad grobem wspomina chwile, kiedy rodziły się jego wiersze:
z napięcia w powietrzu,
z tańca brzóz, z wiosennej kałuży, z arii świerszcza, z przelotu ptaków pod zimnym płaszczem nieba szklistego jak butelka,
ze wschodu słońca, pokrytego miedzią,
z zapachu kawy, z oddechu kobiety…
……………………………………………………………………..
…z bólu, cierpienia, upokorzenia, poczucia nicości i bezradności, z  bezsiły, kiedy leżał pijany w sztok w burdelu, naćpany, śmierdzący, myślał już tylko żeby odebrać sobie życie…
…………………………………………………………………….
W tamtych czasach, kiedy brał pióro do ręki, otwierało się niebo.
Bóg wysypywał gwiazdy na mleczną kartkę, która była nieskończonością pełną tańczących aniołów i płonących galaktyk. Był dzieckiem kosmosu, unosił się w drżącym elektrycznością powietrzu, przezwyciężając prawo grawitacji, rozkwitał zielenią, albo żółcią, jak kameleon,  umiał dyrygować orkiestrą uczuć, wzruszać, bawić, a wszystko było takie świeże, odkrywcze, jak pierwszy pocałunek, podmuch majowego wiatru, zimny dotyk nieba.
Z czasem Dajmonion się zestarzał, ogłuchł na lewe ucho, zapominał, co ma suflować. Poeta - odcięty od źródła, jak huba od drzewa, z Pigmaliona przeistoczył się w nieudacznika, który nie potrafi przybić gwoździa…
Coraz bardziej drażniły jego wady i ograniczenia.
Poeta bez poezji był nie do zniesienia.
Nie miał erekcji, płacił za seks honorariami autorskimi tanim prostytutkom….
Bywało, że jeszcze zaiskrzył  jak stygnący wulkan. (Rozpamiętywał takie chwile przed zaśnięciem.) 
Ale staczał się po równi pochyłej w niszę ciszy.
Poeta podsumowuje swoje życie:
11 tomików. Przekłady na 5 języków.
Nagroda międzynarodowa. Płyną słowa...
Wywiady w telewizji, splendory i zaszczyty,
sława, czytelnicy - czy będą pomniki?
Na starość siedzi w wózku inwalidzkim. Czas zmienić pieluchę, umyć dupę. I po wszystkim!
Kim był poeta?
- Sekcja zwłok przeprowadzona w szpitalu  nie wykazała niczego szczególnego, poza ciężkim wyniszczeniem organizmu. Żadnej duszy, drugiego serca, gruczołu poezji – wyjaśnia grabarz.
Nasuwa to hipotezę, że poeta oszukiwał. Udawał kogoś, kim w rzeczywistości nie był. Przez lata woził się na żonie, dzieciach, wykorzystywał sekretarki, dziennikarki, wydawczynie…
Kolegium noblowskie nie potwierdziło jego geniuszu.
Znany profesor nazwał go twórcą… drugorzędnym.
Był pasażerem w podróży donikąd. Fajnym kolesiem. Bawidamkiem. Żartownisiem. Towarzyszem biesiady, zwanej życiem – zawsze na kredyt, na cudzy koszt. Jakoś tam będzie.
Owszem, potrafił opowiadać, a nawet skupiać uwagę, ale trzeba przyznać, że innym wychodziło lepiej. Zostawali politykami, papieżami, adwokatami… Zostawiali po sobie coś ważnego.
Poeta pozostawił długi, okaleczone dzieci i jedną metaforę, która weszła na trwałe do języka polskiego.
Teraz przez puste oczodoły ogląda cmentarz od spodu. Słucha ruchu ziemi, szumu dżżownic, odgłosu spadających liści, nie czeka na sąd, bo sąd się już odbył. Skazano go na karę główną. Wiecznego zapomnienia.
Kim był artysta?
- Znałem go... był czułym instrumentem aniołów. Słyszał szum kosmosu, mowę gwiazd, czuł bursztynowy zapach łąki, woń deszczu, widział obrazy tak wyraźnie  jak trójwymiarowe filmy, obezwładniał słowem, gestem i dotykiem. Było w nim coś szamańskiego…
Musiał zdobywać świat, uwodzić czytelników. To było jego życie.
Zwykle chodził po zielonych ścieżkach w gaju liryki. Czegoś tam szukał, czasem zgubił, ale był prawdziwy.
Inni zostali politykami, papieżami i adwokatami, ale kłamali, mataczyli, a wojskowi wywołali  konflikty. Ludzie płakali. Lała się krew. Tężała ziemia.
Poeta przez całe życie poszukiwał piękna. Tym, którzy czytali jego wiersze rosły skrzydła.
Znany krytyk nazwał go twórcą… wybitnym.
Kilka jego wierszy przejdzie do historii…
Teraz przez puste oczodoły ogląda cmentarz od spodu. Słucha ruchu ziemi, szumu dżżownic, odgłosu spadających liści i kasztanów, pogrzebowych pieśni, konduktów wiozących nieboraków nad brzeg Styksu. Nie czeka na sąd, bo sądu nie będzie.  Jedną nogą na ziemi, drugą nogą w niebie. Jak to poeta.
„…Idźże teraz do gotowalni modnej damy i powiedz jej, że chociażby się na cal grubo malowała, przecież się takiej fizjognomii doczeka...” – z drwiną mówi Hamlet wrzucając do grobu czaszkę Yorica.
– Dobranoc Książę, po tobie również niewiele zostanie – nieokreślony smutek i poezja. Czy warto było ulegać histerii?

niedziela, 22 marca 2020

Spacer po mieście szaleńców (1)


Fragment powieści


...W młodości przeżyłem wiele niemieckich historii. Po ogórkach przyszedł czas na kompoty z wiśni, winogrona, jabłka, a kiedy skończył się sezon, wynająłem w Kassel mieszkanie. Wcześniej zajmował je terrorysta z grupy Baader Meinchof drugiej generacji. Uciekał po dachach przed policją - prosto w słońce. Dostał serię zatrzymał się, wygiął, a potem zleciał z czwartego piętra na krawężnik. – Teraz nikt nie chce tu zamieszkać – wyjaśnił  mi administrator, choć czynsz wynosi tylko 120 marek.

W pokoiku na poddaszu leżał materac z pościelą. Pachniał brudem i spermą. W skrytce w łazience  znalazłem parabellum 9 mm i list do dziewczyny.  "Meine geliebte Greto, meine Zeit kommt, ich habe solche Angst, dass ich dich nicht mehr sehen werde…"
Lodówkę, kuchnię, telewizor, pralkę przydźwigałem z „wystawki” na ulicy. Wysprzątałem mieszkanie. Miałem fajne życie. Ale roboty wciąż nie było. Po tygodniu został tylko worek ziemniaków, margaryna rama, używany samochód, pistolet i list terrorysty do dziewczyny.
Przypadkowo spotkany Polak zaproponował – W sadzawce, w parku, pływają karpie. Złówmy je plastykową torbą. Pomyślałem, że mógłbym rybę po prostu zastrzelić lecz po namyśle odmówiłem. Sprzedałem auto i łyknąłem trochę gotówki, która pozwoliła przetrwać. Facet był chyba bardziej głodny. Złapali go. Poszedł siedzieć za znęcanie się nad zwierzętami... 


Pożegnanie z domem (27)



Podczas golenia w nagłym błysku widzę odbijającą się w lustrze twarz ojca. Stoi w zielonej podomce, nałożonej niedbale na piżamę, której nie chciało mu się zdjąć, z powodu postępującej depresji, a jego oczy wypełnia smutek. Przez całe życie próbował się ukryć, wiódł życie kameleona, stawiał niekończącego się pasjansa, aż zniknął w zakamarkach wielkiego fotela.
Strzelają drzwi i wiem, że przeszklony zegar odbija sylwetkę dziadka. Jest zły, bo nie wszyscy domownicy chcą i potrafią kręcić się w rytm precyzyjnego mechanizmu przykazań, który stworzył
i który powinien działać, gdyby nie to, że jest nieludzki. To on był budowniczym rodzinnej twierdzy, którą dla potanienia kosztów wznosili więźniowie z pobliskiego zakładu karnego. Od tej pory przeistoczyliśmy się w osadzonych.
Sroka, która przysiadła na parapecie pokoju, ma twarz babci. Wpatruje się ciekawie, jakby chciała spytać, czy ukochany wnuczek jest szczęśliwy. A czym jest szczęście babciu?
Czasem w zabłoconych pionierkach, z półotwartym plecakiem, wpada wuj Janek, gra kilka pasaży na fortepianie i znika.
Mama nas nie odwiedza, obrażona za złe traktowanie.
A wielu innych, którzy chodzą po moim domu, nie poznaję. Są wśród nich Niemcy, którzy opanowali rezydencję podczas wojny. Lokatorzy, dokwaterowani w czasach stalinowskich. I Bóg wie, kto
jeszcze. 
Rezydencji nie da się sprzedać, bo zawsze są jakieś przeszkody prawne. Po latach zrozumiałem, że jest rodzinnym grobowcem i czeka tylko na moją śmierć. Potem arka domu odpłynie w przestrzenie Szeolu, gdzie zamienimy się w cienie oczekujące na ostateczne rozstrzygnięcie.

sobota, 21 marca 2020

Domowe requiem (26)





Nocną szosą
wśród spadających gwiazd
pod rumianą tarczą księżyca
w zapachu ziół i traw – gęstym od pragnienia
życia
z gorącym telefonem bez nadziei…
wracam z dalekiego kursu.

Ojciec umiera
odpływa w srebrzystym balkoniku
w zielonym szlafroku i skórzanych papciach
z ulubioną białą filiżanką rosenthal sanssouci gold
za siódmą rzekę
na Atlantydę przeznaczenia.

Jego ciało leży puste jak futerał
na katafalku kanapy.
Śmierć
biała jak mleko i gęsta jak gips
tężeje.
Chłód gasi emocje jak wapno.
Zegar z kukułką, który wciąż udaje, że do czegoś służy, skrzeczy:
Dies irae!

Chciałem go tylko podciągnąć – mówi brat. – Ale się wymknął…
Z życia.
Przynosi różaniec, którego ojciec nie odmawiał i próbuje go niezdarnie wcisnąć w dłonie, póki nie zastygną. Płonie ogarek świecy: – Et lux perpetua luceat eis.
Ale to tylko kopci knot.

Jeszcze wczoraj ojciec był…
miłośnkiem France’a, cytował z pamięci wiersze Heinego, wspominał profesorów ze Lwowa, snuł plany podróży, uśmiechał się przepraszająco, kiedy trzeba było go podetrzeć.
Teraz stygnące ciało czeka na lekarkę, która przeprasza, bo po raz pierwszy będzie stwierdzała śmierć, ale zawsze coś robi się po raz pierwszy – prawda? Wkłada stetoskop tam, gdzie biło serce.
– Czas zgonu, 21.01 – mówi sucho. Wypełnia czarnym długopisem arkusz przeznaczenia. Przybija siódmą pieczęć.
Lux aeterna luceat eis.

Ciało – skazane na nieistnienie – czeka
na plastikowy worek, na nosze, na chłodnię, na trumnę, na kaplicę, na grobowiec.
Nikt do niego nie mówi
czule
Nikt go nie kocha
gorąco
Nikt go nie chce
Puste ciało przeraża
pozostawione
w krańcowej samotności
bez nadziei.

Przed chwilą, kiedy był w nim ojciec
cytowało z pamięci Owidiusza
wspominało drugą wojnę światową
snuło plany, marzenia, gestykulowało…
Teraz morduje się z nieistnieniem
próbuje coś wyjaśnić
ale nie potrafi, więc tylko bezradnie otwiera usta
przez które widać otchłań.
Czy spopielała skórka ciała była tym
co znalazła Maria Magdalena?
Czy ciało jest grobem człowieka?
Rex gloriae, libera animas omnium fidelium defunctorum de poenis inferni et de profundo lacu: libera eas de ore leonis, ne absorbeat eas tartarus, ne candant in obscurum: sed signifer sanctus Michaël repraesentet eas in lucem sanctam…

Psiakrew - powtarza brat. Wykończyło go zwykłe przeziębienie. A przecież lekarz obiecywał, że dożyje setki. Tak mówił – Serce jak dzwon, pana tato dożyje setki. Brał za wizytę stówę albo 150.
Brat czuje się winny – nie dopilnował, nie okrył, nie ogrzał… czytał gazetę, kiedy 94-letni starzec zasnął na przeciągu.
A teraz śpi snem wiekuistym.

Chcemy wierzyć, że duch ojca unosi się nad wodami
pogrążony w półśnie 
w radosnej ciemności doświadczeń
nie z tej ziemi 
ale to spekulacja
tymczasem mamy konkretne problemy:
trzeba wybrać garnitur do trumny, białą koszulę, krawat, skarpetki, czarne buty. – A gacie dawać, czy nie dawać?

– Dzień dobry… Dzień zły, jesteśmy z zakładu pogrzebowego Lutnia. Wyrazy współczucia. Posłańcy podziemi wkładają ojca do plastikowego worka, worek do białej poszwy, poszwę z ciałem na nosze, nosze do samochodu. – No, jedziemy, jedziemy, bo nam zamkną chłodnię…

Dom stoi pusty i ciemny jak grób, tymczasem przed ojcem otwiera się perspektywa życia pozagrobowego.

– Tu umierała prababcia, która pamiętała powstańców styczniowych – ożywia się brat. Potem podłączona do kroplówek ciotka. Potem babcia - w toalecie. Potem dziadek. Matka. Teraz tato. 
Zostały po nim: oprawny w skórę tomik Heinego Buch der Lieder i fotografia z papieżem. Garść wspomnień – dobrych i złych. Z prochu jesteś – w proch się obrócisz.
– Trzeba sprzedać dom – mówię głucho. Brat się złości, bo nie wyobraża sobie życia w innym miejscu.
– Daj spokój! – macha dłonią.
Zaglądam do szuflady. – Co robisz? Ojciec jeszcze niepochowany, a ty grzebiesz w rzeczach…
Piszę nekrolog:
…kiedy miał 9 lat, dziadek zabrał go do prosektorium, żeby zobaczył śmierć
i potem zawsze bał się życia.
Taki już był – przykurczony w sobie
płochliwy.
zgadzał się na wszystko, byle mieć święty spokój.
Czytał w oryginale niemieckich romantyków,
czerpał przyjemność z historii
był w AK i ORMO
wstąpił do partii i przemycał na Litwę sekretne dokumenty Kościoła:
cierpiał na typowo polskie rozdwojenie jaźni
chorował na gruźlicę,
ale przeszedł przez życie suchą stopą –
jakoś się udało
od urodzenia do emerytury
wspierał kolegów z dzieciństwa i rodaków ze Wschodu
zarządzał muzeum, oprowadzał po zabytkach Krakowa
był z nami na wakacjach w Zakopanem
a teraz przeistoczył się we wspomnienie.

Organizacja pogrzebu nie jest wcale tak oczywistą i prostą czynnością, jak mogłoby się wydawać. Do wyboru jest albo kremacja zwłok zmarłego, albo przygotowanie pogrzebu tradycyjnego – z reguły ta forma bywa częściej wybierana, głównie ze względu na panujące w społeczeństwie obyczaje. Trumna jest składana zazwyczaj w jednym z dwóch rodzajów grobów: ziemnym lub murowanym. Oferujemy trumny w rozmaitych gatunkach drewna: sosna, dąb i wiele innych (każdy typ jest wyściełany specjalnym materiałem z przygotowanymi metalowymi okuciami). Do wszystkich trumien rzeźbionych dołączony zostaje krzyż w podobnej stylistyce. Kwiaty są tradycyjnym elementem ostatniego pożegnania. Polecamy trwałe wiązanki i wieńce pogrzebowe z kwiatów sztucznych, które na długo zachowują piękny wygląd. Oferujemy również ponadczasowe kompozycje z żywych kwiatów ciętych różnych gatunków. Oprócz tradycyjnych kreacji przyjmujemy zamówienia na nietypowe wieńce i wiązanki pogrzebowe. Świadczenie przez nas usług nie zamyka się jedynie do pomocy w organizacji pogrzebu. Zakres zadań sięga znacznie dalej. Nasz pracownik zaraz przyniesie akt zgonu...
Hostias et preces tibi, Domine, laudis offerimus…

Proboszcz już zamówiony. Kościelny, organista, grabarze.
Jadą żałobnicy.
Każdy boleje nad nieuchronnością własnej śmierci.
Ojciec leży samotnie przed ołtarzem
grabarze smarują liny towotem
odbijają płytę gumowymi młotkami
Promienny Chryste, Boski Zbawicieeelu,
jedyne światło, które nie zna zmieeerzchu,
bądź dla tej duszy wiecznym odpocznieeeeniem,
pozwól oglądać chwały Twej majeeeestat.

Ojciec zjeżdża w dół
do kopalni, w której nie ma wydobycia,
czarną sztolnią piekieł.
To już naprawdę koniec.
Nasze myśli wzlatują ku niebu.
Teraz możemy mu wybaczyć.
Pora na stypę. Ciastka, kawę –
słodka biesiada.

Kuzyn wyznaje: – Splajtowałem, mam komornika na karku. Wszyscy się budzą do współczucia.
Tyle miał i stracił. Fabrykę autobusów!
O ojcu, który stracił życie, w ogóle nie mówimy.
Jego los przerasta nasze poznanie.

Dobry Panie Jezu daj Duszom zmarłych wieczny raj. Amen.
27 VIII – 7 IX 2018
Jakub Ciećkiewicz

piątek, 20 marca 2020

Lustro (25)



Sekretne przejście.
Dalej…
na gwiezdne łąki
spada tęczowy deszcz marzeń
wiatr toczy strzałki dmuchawców
rośliny upajają eliksirem zapachów
a króliki przybierają nadnaturalną postać.
Trzecie oko, oprawione w złote ramy próżności
które odbija blask szczęścia, śmiech, radość, głupie miny…
zapisuje pierwsze randki, drugie randki, trzecie randki, przygotowania do ślubu, chrzcin, komunii, matury…
obiecuje młodość
na zawsze.
II
Stoję nagi przed lustrem –
zdradzony Faust –
naprzeciw mężczyzny
który nie jest mną.
Nie ma bujnych loków
spadających puklami na ramiona
ani czerwonych ust
ani sylwetki młodego lamparta
ani błyszczącego spojrzenia daniela.
Ten łysy, brzydki facet
z podwójnym podbródkiem
obwisłym brzuchem i skurczonym członkiem
trzęsie się z zimna i strachu
bo nie wie kim jest.
Patrzy bezradnie na pomarszczoną skórę ciała
oprószoną bielą siwizny
i myśli, że nie ocali go żaden Mefisto.
Doktor czas delikatnie rozbiera z godności i rozumu
czule zakłada pampersa aparat słuchowy
sadza przed telewizorem wspomnień
zaczyna przemawiać jak do dziecka
a rozpadający się mózg, wyświetla niezrozumiałe obrazy.
III
Zapada zmierzch
ramy lustra stają się srebrne
opadają kotary zapomnienia
rzeczy wokoło mruczą jak koty.
Oglądam obrazy Otto Dixa:
splątane ciała koni i żołnierzy
upojone gazem
żółć, czerwień, jeziora krwi i limfy, flaki…
w jednym z okopów, pod stosem trupów, walczy o życie dziadek
w brązach i zieleniach
śmierć jest młoda i łatwa
jak nocny seks w przygodnej oberży.
Oglądam akty starców…
obwisłe, zdeformowane ciała kobiet i mężczyzn
bezwstydnie przytulone w odruchu rozpaczy….
Ostatnie iskierki pożądania, w fioletach i czerniach.
Ani tak, ani tak…
IV
Jest świt. Za oknem pada śnieg. Do drzwi dzwoni naprawiacz antyków, z torbą pełną chemikaliów…
V
Kiedy ostatni raz stanę przed lustrem
z głębi sceny wychyli się uszminkowany clown
o czerwonych ustach
w meloniku i czarno-białym kostiumie
zawiruje arena,
seksowne woltyżerki staną na głowach
a generał Śmierć wykona popisowe salto-mortale.
Znów będę dzieckiem z żółtym lodem pingwin na patyku
i pomyślę, że wszystko dopiero się zaczęło…

czwartek, 19 marca 2020

Pamiętnik pisany na pogorzelisku (24)


Pierwsza umarła prababcia – dama w białym czepku na głowie.
Leżąc w łóżku, wycinała z tektury figurki powstańców styczniowych. Wracali spod Kobylanki, ranni, podparci na szablach, sztucerach, okrwawieni, wchodzili prosto do naszego ogrodu…
Druga umarła ciotka Hela. Hazardzistka, zawsze z papierosem w ustach. Paliła damskie: wąskie, kobiece, w szklanej lufce z brązową watką pośrodku. Kaszlała. Rak płuc udusił ją flegmą.
Trzeci odszedł Sewerynek. Miał 7 lat. Leżał w jadalni, w sosnowej trumnie, ubrany jak do komunii, ze świecą w dłoniach. Ale na twarzy pozostał różowy.
Czwarty zmarł Józio. Miał 9 lat. Coś mu się stało w głowę.
Piąty Stefan. Wpadł pod samochód. Kilka lat leżał pod kroplówką bez świadomości, że coś go ominęło.
Szósta odeszła babcia. W toalecie. Musiałem otworzyć drzwi kilofem. W drodze do nieba towarzyszył jej porcelanowy piesek.
Wuj Janek przewrócił się na nartach, leżał w śniegu, aż dostał wylewu. Znaleźli go, odratowali, zdawało się że wracał… – Ten dom to umieralnia – wyjąkała ciotka.
Dziewiąta odeszła mama, zaraz po gosposi. Odpłynęła do nieba w ukochanym fotelu. Jej twarz była popielata jak maska. Oczy wpadnięte w głąb, wypełnione śmiercią. Śmierć matki okalecza.
Ojciec zasnął w przeciągu. Miał lat 94.
Dziadkowi biskup przepowiedział życie wieczne. A jednak…
Teraz jest cisza. Dom trwa w półistnieniu. Wiatr wyje na strychu. Tańczą okna. Zza ściany słychać kaszel brata. Historia zakończona. Wszystko przeminęło.

Bitwa (23)



Nadeszli o świcie. Judasz Mokrzycki na widok nadciągającej armii zawisł w swojej zielonej strażnicy rozpiętej na granicy światów jak złoty pająk. Groteskowy i odrażający – z językiem na brodzie. 
A jego chałat powiewał na wietrze jak biała flaga. On jeden, jako współpracownik służby bezpieczeństwa, wiedział, co nastąpi, a może sam to nawet sprowokował?
Najpierw szli piesi. W gumofilcach, w ferszalunkach, w watówkach, w czapkach uszankach ustawionych na sztorc, szli ławą, szeregiem szli przez zieleń, tratując kwiaty i kwitnące jabłonki, płosząc ptaki, wiewiórki, wielkie białe motyle, które żyły tylko w naszych ogrodach, szli zabijając myszy i szczury wodne, szli jak armia zardzewiałych robotów. Za nimi ciągnęły dźwigi, ciężarówki, koparki, ubijarki, betoniarki, młoty pneumatyczne... Zło świata skomasowane w zaciśniętej pięści. Technologia.
Słońce stało nisko, oświetlając żelastwo nacierające od strony mostu ostrym, krwistopomarańczowym lśnieniem, więc pan Banach nie zauważył nawet, gdy spychacze jak czołgi wtargnęły do jego ogrodu. Zaskoczony, cisnął w płozę buldożera flakon astrów, ale maszyna nie stanęła w płomieniach, szła dalej, aż przygwoździła go do muru. W Banachu coś chrupnęło, pękło. Puścił ustami krew i osunął się na ziemię.
Żelazne łyżki, noże i widelce pożerały ogrodzenia Mokrzyckich, Mechów. Mińków… z determinacją, planowo, metodycznie. Niszczyły altanki. Prasowały krzewy i trawniki, orały ziemię, z której jak pociski biły w niebo kamienie. Wtedy przed dom wyszedł dziadek. W mundurze przedwojennego majora, z błyszczącą szablą przy boku i ośmiostrzałowym lugerem 9 mm. Na jego piersiach połyskiwały medale za męstwo, nadane jeszcze przez cesarza Karola!
- Komitet Wojewódzki Partii będzie interweniował – krzyknął desperacko.
Wezwano inżyniera, który zawiesił działania wojenne wokół naszej willi. Tymczasem czerń dotarła już do dworu. Jaśnie pan stał na ganku, w pełnym blasku swego majestatu, a słynne arkebuzy, starannie nabite prochem, były oparte o balustradę. Hrabia uniósł w górę Pismo Święte i trwając w pozie proroka, krzyknął: – Precz, chamy!
Chamy, widząc księgę z krzyżem, a dalej wspaniale rozwiane pańskie włosy, złoty żupan, w którym mieniło się wschodzące słońce, szerokie hajdawery i kozackie buty, a wreszcie błyszczące lufy dworskiej artylerii, stanęły jak wryte. Po chwili milczenia spośród tłuszczy wyszarpnął się aktywista, cham w czapce uszance, który uniósł w górę pięść i krzyknął: – Wywłaszczamy was, spierdalajta!
Hrabia wypalił. Powietrze przesłonił niebieski dym, a potem widać było już tylko ogromne, ubłocone gnojem podeszwy robola.
Jakby na zawołanie, ze stajni wypadł Rufus. Czuł ci on zew końskich przodków spod Wiednia, Chocimia, Custozy – i tocząc pianę z pyska – rzucił się do walki. Czerń uciekała. Kopyta tratowały powietrze, wściekłe zęby kąsały prostactwo. Victoria wydawała się przesądzona...
Niestety, przebudzony z alkoholowego upojenia pan Mech, sądząc że powróciła II wojna, rzucił z okna granat na ulicę. Jeden z uciekających chamów odwrócił się wówczas i z zaskoczenia wbił
w pierś konia młot pneumatyczny. Buchnęła krew. Ogier stanął na tylnych nogach, a później padł z łoskotem. Do dworu zbliżał się niebieski żuk milicji.
Następnego dnia wszyscy uczestniczyliśmy w pogrzebie Rufusa. Spoczął w marmurowym grobowcu, przygotowanym z pietyzmem przez ukochanego pana. Hrabia, który zaledwie ogłuszył nacierającego robola wybuchem prochowym i został do czasu procesu wypuszczony, wygłosił przemówienie, w którym opiewał męstwo dziadka, ofiarę Banacha i uwięzionego przez milicję Mecha – jako zawsze gotowych do walki z hałastrą.
Ostatecznie z akcji wywłaszczania, a potem budowania bloków, ocalał tylko ogród dziadka. Czy wskutek interwencji komitetu partii? Czy przez zapomnienie? A może w związku z jego zawodowymi zasługami, o których tyle mówiły zagraniczne gazety? W każdym razie huku było tyle, że wskazówki zegara na wieży karmelitów odmarzły i Czarny Anioł przypomniał sobie o Olszy. Następnego dnia pan Miniek, rozbity psychicznie po utracie rajskiego ogrodu, podjął zakład z fryzjerem, że wypije litr wódki. Próbując ustanowić rekord – umarł... Potem śmierć zabiła jeszcze wiele osób…. A wielkie białe motyle nigdy już nie wróciły do naszego ogrodu.