sobota, 14 marca 2020

Wigilia


Raz do roku dziadek znów stawał się dzieckiem. Od świtu, ubrany w szare pumpki, białą koszulę, z ozdobnymi gumkami na łokciach, z wąską muszką pod szyją i małą wełnianą czapeczką na głowie, osadzał choinkę w żeliwnym trójnogu. Potem cierpliwie rozplątywał nieskończoną liczbę lampek i wołał nas do zawieszania pięknych, ręcznie malowanych baniek, które pamiętały jeszcze ubiegłe stulecie.
Tego dnia był ciepły. Pogodny. A nawet łagodny. Zapominał o swoich krwawych bataliach, placach opatrunkowych, świście kul i walce na bagnety. Tego dnia stawał się zwykłym, miłym, człowiekiem. I chociaż zawsze chcieliśmy wyjechać na święta w góry ustępowaliśmy ojcu, który ostrzegał z wyrzutem, że może to być ostatnia wigilia z seniorem rodu, który ma już 80… 90… 100... lat. Zostawaliśmy więc z litości, choć bez większej wiary, co wydawał się doceniać.
Już tydzień przed Wigilią w kuchni krzątały się kobiety.  Babcia i służąca Helena. W kolejnych dniach spieszyły z pomocą ciotka Greta, ciotka Ryfka, którą dziadek wziął na wychowanie z obozu w Płaszowie, kuzynka Asia… i inne, których nie pamiętam. W wielkich stalowych konwiach ustawionych w pralni lśniły żywe karpie, na haku w piwnicy jarzynowej kołysał się szary zając ustrzelony przez Dudusia Potockiego, w spiżarni wisiały pachnące szynki, aromatyczne kiełbasy, a czasem nawet stubarwne bażanty. Od rana robiono pasztet z dziczyzny, bigos, który na noc wstawiano do śniegu, kiszono barszcz, lepiono uszka, a  w dzień Wigilii Helenka skrobała ryby, kobiety kroiły sałatkę, babcia pilnowała tortu czekoladowego, a my oblizywaliśmy drewniane łyżki z czekoladą. Radosna krzątanina łączyła się z wyczekiwaniem na wydarzenie metafizyczne.
Najpierw musiały przelecieć komety. Na Olszy było ich wiele i każda posiadała piękny, bujny ogon – pełen światła, błyszczący na pół nieba brylantowym miałem confetti. Gwiazdy stały nisko – jasne i przejrzyste jak szlachetne kamienie. Największa była konstelacja Oriona, którą oglądaliśmy z wujkiem Jankiem przez wojskową lornetkę. Tymczasem komety pojawiały się i znikały, paradowały jak na święcie lotnictwa zmieniając szyk w powietrzu. Kiedyś, jedna z nich spadała na dach domu pana Mecha i o mały włos nie doszło do pożaru.
Wieczorem przychodzili goście. Rodzina, przyjaciele, żydzi, którzy przyjaźnili się z Ryfką i ciotką Gretą. Stali w salonie, w ciemnych garniturach i długich sukniach, opowiadali krótkie, zabawne historie. W tym czasie, jak spod ziemi, pod choinką pojawiały się stosy prezentów w pięknych, szeleszczących opakowaniach. Zawsze były wśród nich izraelskie bakalie z plastykowym harpunnikiem, które zjadaliśmy na koniec wieczerzy.
Gościem honorowym wieczoru był ksiądz Garłacz, proboszcz od św. Wojciecha, któremu gniła głowa i miał czerwone kółko na czaszce. Ksiądz najbardziej lubił czytać Scherlocka Holmesa i grać w karty. Talentów detektywa jednak nie miał, bo nie potrafił odkryć dlaczego w kościele śmierdzi kiszoną kapustą i dopiero strażacy znaleźli pod organami beczkę, którą ukisił kościelny. Ks. Garłacz kropił stół i nas wszystkich wodą święconą zapowiadając nadejście Bożej Dzieciny, o której niewieleśmy wiedzieli, tyle, że narodzona w żłobie, że przyszli pastuszkowie, że zwierzęta… Jakoś trudno było w to wszystko uwierzyć. A Helanka głośno wyrażała wątpliwość mówiąc: „Oj cemuz ten Pan Bóg tak mencył swego synka”?
Z racji wzrostu sadzano mnie na książce Medycyna Sądowa, w której odkryłem z czasem straszne rysunki i fotografie, a także opisy zboczeń seksualnych przedstawiających np. współżycie z pomnikami… Było to doświadczenie fascynujące i straszne – jak zabawa metalowymi cewnikami, lewatywą i zestawem narzędzi chirurgicznych dziadka. Kiedy walczyliśmy z bratem na skalpele mieliśmy pokrwawione twarze, po których wąskimi strużkami spływały krople krwi. Teraz już jednak siedziałem przy stole przystrojonym białym obrusem,  jodłą, pod ozdobną lampą, z której zwisał bukiet jemioły, siedziałem podparty na pięści, wsłuchany w trzask opłatków.
Gaszono światło. Przy blasku świec, osadzonych w rodowych lichtarzach babci, jedliśmy dymiący barszcz z uszkami pełnymi prawdziwków zbieranych specjalnie na Podlasiu, potem światła zapalano  i pojawiały się salaterki karpia. Dalej wspaniałe pierogi z kapustą. Kutia… A na koniec słynny czekoladowy tort, orzechy, suszone owoce…
Dziadek nieodmiennie kupował nam pod choinkę skarpetki, za co mieliśmy do niego sporo pretensji. Rodzice spisywali się lepiej. Dawali zabawki, książki. A raz nawet kolejkę piko – która wzbudziła wiele ekscytacji i zazdrości u dzieci z sąsiedztwa, choć nigdy nie udało się jej uruchomić, bo brakowało transformatora, a ojciec był zbyt leniwy, czy może nieporadny, żeby go nabyć w składnicy harcerskiej. Możliwe zresztą, że nawet gdyby kupił mityczny transformator i tak nie potrafiłby go podłączyć…
Na koniec w gwieździstą noc płynęły śpiewy. Anioły, które przytulały twarze do okien salonu uśmiechały się i machały srebrnymi skrzydłami w takt melodii, a ich wielkie błękitne oczy wyrażały radość. I było tak pięknie, że miękł również dziadek. Żartował, śmiał się, wspominał dawne czasy, kiedy wyrzucono go z gimnazjum za „brzydkie słowo wypowiedziane do spotkanej nad Sanem niewiasty”. Przez jeden dzień w ciągu roku stawał się zwykłym człowiekiem, to znaczy, że był jednak zdolny do miłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz