Raz do roku dziadek znów stawał się dzieckiem. Od świtu,
ubrany w szare pumpki, białą koszulę, z ozdobnymi gumkami na łokciach, z wąską
muszką pod szyją i małą wełnianą czapeczką na głowie, osadzał choinkę w
żeliwnym trójnogu. Potem cierpliwie rozplątywał nieskończoną liczbę lampek i
wołał nas do zawieszania pięknych, ręcznie malowanych baniek, które pamiętały jeszcze
ubiegłe stulecie.
Tego dnia był ciepły. Pogodny. A nawet łagodny. Zapominał
o swoich krwawych bataliach, placach opatrunkowych, świście kul i walce na bagnety.
Tego dnia stawał się zwykłym, miłym, człowiekiem. I chociaż zawsze chcieliśmy
wyjechać na święta w góry ustępowaliśmy ojcu, który ostrzegał z wyrzutem, że może
to być ostatnia wigilia z seniorem rodu, który ma już 80… 90… 100... lat.
Zostawaliśmy więc z litości, choć bez większej wiary, co wydawał się doceniać.
Już tydzień przed Wigilią w kuchni krzątały się kobiety. Babcia i służąca Helena. W kolejnych dniach spieszyły
z pomocą ciotka Greta, ciotka Ryfka, którą dziadek wziął na wychowanie z obozu
w Płaszowie, kuzynka Asia… i inne, których nie pamiętam. W wielkich stalowych konwiach
ustawionych w pralni lśniły żywe karpie, na haku w piwnicy jarzynowej kołysał
się szary zając ustrzelony przez Dudusia Potockiego, w spiżarni wisiały pachnące
szynki, aromatyczne kiełbasy, a czasem nawet stubarwne bażanty. Od rana robiono
pasztet z dziczyzny, bigos, który na noc wstawiano do śniegu, kiszono barszcz,
lepiono uszka, a w dzień Wigilii Helenka
skrobała ryby, kobiety kroiły sałatkę, babcia pilnowała tortu czekoladowego, a
my oblizywaliśmy drewniane łyżki z czekoladą. Radosna krzątanina łączyła się z
wyczekiwaniem na wydarzenie metafizyczne.
Najpierw musiały przelecieć komety. Na Olszy było ich wiele
i każda posiadała piękny, bujny ogon – pełen światła, błyszczący na pół nieba
brylantowym miałem confetti. Gwiazdy stały nisko – jasne i przejrzyste jak
szlachetne kamienie. Największa była konstelacja Oriona, którą oglądaliśmy z
wujkiem Jankiem przez wojskową lornetkę. Tymczasem komety pojawiały się i
znikały, paradowały jak na święcie lotnictwa zmieniając szyk w powietrzu.
Kiedyś, jedna z nich spadała na dach domu pana Mecha i o mały włos nie doszło
do pożaru.
Wieczorem przychodzili goście. Rodzina, przyjaciele, żydzi,
którzy przyjaźnili się z Ryfką i ciotką Gretą. Stali w salonie, w ciemnych garniturach
i długich sukniach, opowiadali krótkie, zabawne historie. W tym czasie, jak
spod ziemi, pod choinką pojawiały się stosy prezentów w pięknych,
szeleszczących opakowaniach. Zawsze były wśród nich izraelskie bakalie z
plastykowym harpunnikiem, które zjadaliśmy na koniec wieczerzy.
Gościem honorowym wieczoru był ksiądz Garłacz, proboszcz od
św. Wojciecha, któremu gniła głowa i miał czerwone kółko na czaszce. Ksiądz
najbardziej lubił czytać Scherlocka Holmesa i grać w karty. Talentów detektywa
jednak nie miał, bo nie potrafił odkryć dlaczego w kościele śmierdzi kiszoną
kapustą i dopiero strażacy znaleźli pod organami beczkę, którą ukisił kościelny.
Ks. Garłacz kropił stół i nas wszystkich wodą święconą zapowiadając nadejście Bożej
Dzieciny, o której niewieleśmy wiedzieli, tyle, że narodzona w żłobie, że
przyszli pastuszkowie, że zwierzęta… Jakoś trudno było w to wszystko uwierzyć. A
Helanka głośno wyrażała wątpliwość mówiąc: „Oj cemuz ten Pan Bóg tak mencył
swego synka”?
Z racji wzrostu sadzano mnie na książce Medycyna Sądowa, w
której odkryłem z czasem straszne rysunki i fotografie, a także opisy zboczeń
seksualnych przedstawiających np. współżycie z pomnikami… Było to doświadczenie
fascynujące i straszne – jak zabawa metalowymi cewnikami, lewatywą i zestawem
narzędzi chirurgicznych dziadka. Kiedy walczyliśmy z bratem na skalpele
mieliśmy pokrwawione twarze, po których wąskimi strużkami spływały krople krwi.
Teraz już jednak siedziałem przy stole przystrojonym białym obrusem, jodłą, pod ozdobną lampą, z której zwisał
bukiet jemioły, siedziałem podparty na pięści, wsłuchany w trzask opłatków.
Gaszono światło. Przy blasku świec, osadzonych w rodowych lichtarzach
babci, jedliśmy dymiący barszcz z uszkami pełnymi prawdziwków zbieranych specjalnie
na Podlasiu, potem światła zapalano i
pojawiały się salaterki karpia. Dalej wspaniałe pierogi z kapustą. Kutia… A na
koniec słynny czekoladowy tort, orzechy, suszone owoce…
Dziadek nieodmiennie kupował nam pod choinkę skarpetki, za
co mieliśmy do niego sporo pretensji. Rodzice spisywali się lepiej. Dawali
zabawki, książki. A raz nawet kolejkę piko – która wzbudziła wiele ekscytacji i
zazdrości u dzieci z sąsiedztwa, choć nigdy nie udało się jej uruchomić, bo
brakowało transformatora, a ojciec był zbyt leniwy, czy może nieporadny, żeby
go nabyć w składnicy harcerskiej. Możliwe zresztą, że nawet gdyby kupił
mityczny transformator i tak nie potrafiłby go podłączyć…
Na koniec w gwieździstą noc płynęły śpiewy. Anioły, które
przytulały twarze do okien salonu uśmiechały się i machały srebrnymi skrzydłami
w takt melodii, a ich wielkie błękitne oczy wyrażały radość. I było tak
pięknie, że miękł również dziadek. Żartował, śmiał się, wspominał dawne czasy,
kiedy wyrzucono go z gimnazjum za „brzydkie słowo wypowiedziane do
spotkanej nad Sanem niewiasty”. Przez jeden dzień w ciągu roku stawał się zwykłym
człowiekiem, to znaczy, że był jednak zdolny do miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz