Ogródki działkowe ciągnęły się wzdłuż rzeki, aż do otoczonej
pordzewiałą siatką fabryki Wandera, wzdłuż której, jak obierki jabłek, leżały
pozostawione przez żołnierzy zastygłe prezerwatywy. Rankiem, zamiast do szkoły,
jechałem motocyklem „Sokół” wprost na działki uprawiać moto-cross – skakać w
górę i opadać aż trzeszczały amortyzatory. Maszynę zmontowaliśmy z wujem
Jankiem ze starej ramy po wypadku i silnika. Założyliśmy ręczną przekładnię
biegów, drewniane siodełko, brakowało tylko hamulca przy kierownicy i świateł,
ale motor działał jak ta lala.
Kiedym tak jechał, a wiatr i piasek uderzały mi w twarz,
zobaczyłem postać z długimi rozwianymi włosami i brodą, w białej powłóczystej
szacie. Mężczyzna stał z uniesioną dłonią i patrzył. Zatrzymałem się. Gestem
dłoni zapraszał do altanki. Wewnątrz pachniało zużytym czasem i czymś jeszcze, czymś,
co trudno precyzyjnie nazwać. Ulotnością chwili? Dziwnością zdarzeń?
Zamyśleniem?
Przy oknie stał stół, a na nim leżała księga, którą
zapisywał regularnymi znakami egzotycznego alfabetu. – Oto prawdziwa historia
zbawienia – powiedział gospodarz z uśmiechem. A potem rozlał do kieliszków
wino. Było słodkie, czerwone, z wyraźnym aromatem malin, jagód i porzeczek.
Piłem alkohol po raz pierwszy w życiu, więc trochę zawróciło mi w głowie, ale
wiedziałem, kim jest i rozumiałem, że skoro narodził się z niewiasty, skoro
całe życie spędził na ziemi, to gdzie niby miałby być na emeryturze?
– Wszyscy kłamią – opowiadał Jezus, kiedy wypił drugą
szklankę – a najgorsi są interpretatorzy, ci dopiero gadają bzdury – wybuchnął
krótkim, spazmatycznym śmiechem. – Dlatego całą prawdę zapisuję w nowej
ewangelii… Spytałem nieśmiało, czy wystąpi publicznie. – Mam już tylko jedno
zadanie – na końcu czasu – odpowiedział nerwowo – a do tej pory będę się
ukrywał.
Wizyta u Jezusa zachwyciła mnie tak bardzo, że postanowiłem
odwiedzać go w każdą niedzielę, zamiast chodzić do kościoła na nudne i
niezrozumiałe msze, które w tamtych czasach odprawiano w języku łacińskim.
Kontemplacja natury, picie czerwonego wina i rozmowy ze Zbawicielem wydawały
się dużo ciekawsze od ciemnych świątyń, gdzie śpiewano ponure pieśni.
W sobotę w okolice fabryki Wandera nadjechały dźwigi i
spychacze. Zielone działki otoczyli robotnicy, którzy mieli postawić blok dla
wojskowych. Kiedy się o tym dowiedziałem, było już za późno. Mesjasza
wyprowadzano z altany, był skrępowany kaftanem bezpieczeństwa, popychany przez pielęgniarzy
– szedł prosto do czekającej na wzgórzu karetki. Tuż obok palili papierosy
sierżant Malina i ormowiec Krzak. – Może ci Bóg dopomoże – szydzili.
Podjechałem najbliżej, jak mogłem, ale nie całkiem blisko,
bo miałem dopiero 12 lat, a motor nie miał nawet rejestracji. Jezus skierował
wzrok na altankę. Zrozumiałem. – Moje królestwo, nie jest z tego świata –
krzyknął. Ale nikt go nie słuchał, zresztą wszystko zagłuszyły buldożery.
Po uprowadzeniu Mesjasza spychacze połamały jabłonie, grusze
i śliwy, zmiażdżyły krzewy porzeczek, rozbiły altanki. Na szyby maszyn tryskał
gęsty, krwisty sok. Z wielkich betoniarek do wykopów lała się szara maź, która
pachniała śmiercią. Im bardziej cywilizacja próbowała zaprzeczyć subtelnej, duchowej
naturze wszechświata, tym wokół robiło się mroczniej. Nie wiedzieliśmy, że była
to dopiero zapowiedź…
Popołudniami uczyłem się od wujka Janka po aramejsku, żeby
odszyfrować księgę, która była kluczem poznania. Pierwsze zdania brzmiały
obiecująco: „Z moimi narodzinami było tak. Po zaślubinach rodziców, zanim
zamieszkali razem, wyszło na jaw, że mama jest w ciąży. W tamtych czasach, w
naszej kulturze, była to nielicha sprawa, bliscy musieli się odwoływać do sił
nadprzyrodzonych, interwencji aniołów itd. Józef obiecał nawet nazwać mnie
Emmanuelem, ale to głupie imię nie spodobało się mamie, więc ostatecznie
zostałem Jozuem…”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz