piątek, 6 marca 2020

Uprowadzenie Mesjasza (16)


Ogródki działkowe ciągnęły się wzdłuż rzeki, aż do otoczonej pordzewiałą siatką fabryki Wandera, wzdłuż której, jak obierki jabłek, leżały pozostawione przez żołnierzy zastygłe prezerwatywy. Rankiem, zamiast do szkoły, jechałem motocyklem „Sokół” wprost na działki uprawiać moto-cross – skakać w górę i opadać aż trzeszczały amortyzatory. Maszynę zmontowaliśmy z wujem Jankiem ze starej ramy po wypadku i silnika. Założyliśmy ręczną przekładnię biegów, drewniane siodełko, brakowało tylko hamulca przy kierownicy i świateł, ale motor działał jak ta lala.
Kiedym tak jechał, a wiatr i piasek uderzały mi w twarz, zobaczyłem postać z długimi rozwianymi włosami i brodą, w białej powłóczystej szacie. Mężczyzna stał z uniesioną dłonią i patrzył. Zatrzymałem się. Gestem dłoni zapraszał do altanki. Wewnątrz pachniało zużytym czasem i czymś jeszcze, czymś, co trudno precyzyjnie nazwać. Ulotnością chwili? Dziwnością zdarzeń? Zamyśleniem?
Przy oknie stał stół, a na nim leżała księga, którą zapisywał regularnymi znakami egzotycznego alfabetu. – Oto prawdziwa historia zbawienia – powiedział gospodarz z uśmiechem. A potem rozlał do kieliszków wino. Było słodkie, czerwone, z wyraźnym aromatem malin, jagód i porzeczek. Piłem alkohol po raz pierwszy w życiu, więc trochę zawróciło mi w głowie, ale wiedziałem, kim jest i rozumiałem, że skoro narodził się z niewiasty, skoro całe życie spędził na ziemi, to gdzie niby miałby być na emeryturze?
– Wszyscy kłamią – opowiadał Jezus, kiedy wypił drugą szklankę – a najgorsi są interpretatorzy, ci dopiero gadają bzdury – wybuchnął krótkim, spazmatycznym śmiechem. – Dlatego całą prawdę zapisuję w nowej ewangelii… Spytałem nieśmiało, czy wystąpi publicznie. – Mam już tylko jedno zadanie – na końcu czasu – odpowiedział nerwowo – a do tej pory będę się ukrywał.
Wizyta u Jezusa zachwyciła mnie tak bardzo, że postanowiłem odwiedzać go w każdą niedzielę, zamiast chodzić do kościoła na nudne i niezrozumiałe msze, które w tamtych czasach odprawiano w języku łacińskim. Kontemplacja natury, picie czerwonego wina i rozmowy ze Zbawicielem wydawały się dużo ciekawsze od ciemnych świątyń, gdzie śpiewano ponure pieśni.
W sobotę w okolice fabryki Wandera nadjechały dźwigi i spychacze. Zielone działki otoczyli robotnicy, którzy mieli postawić blok dla wojskowych. Kiedy się o tym dowiedziałem, było już za późno. Mesjasza wyprowadzano z altany, był skrępowany kaftanem bezpieczeństwa, popychany przez pielęgniarzy – szedł prosto do czekającej na wzgórzu karetki. Tuż obok palili papierosy sierżant Malina i ormowiec Krzak. – Może ci Bóg dopomoże – szydzili.
Podjechałem najbliżej, jak mogłem, ale nie całkiem blisko, bo miałem dopiero 12 lat, a motor nie miał nawet rejestracji. Jezus skierował wzrok na altankę. Zrozumiałem. – Moje królestwo, nie jest z tego świata – krzyknął. Ale nikt go nie słuchał, zresztą wszystko zagłuszyły buldożery.
Po uprowadzeniu Mesjasza spychacze połamały jabłonie, grusze i śliwy, zmiażdżyły krzewy porzeczek, rozbiły altanki. Na szyby maszyn tryskał gęsty, krwisty sok. Z wielkich betoniarek do wykopów lała się szara maź, która pachniała śmiercią. Im bardziej cywilizacja próbowała zaprzeczyć subtelnej, duchowej naturze wszechświata, tym wokół robiło się mroczniej. Nie wiedzieliśmy, że była to dopiero zapowiedź…
Popołudniami uczyłem się od wujka Janka po aramejsku, żeby odszyfrować księgę, która była kluczem poznania. Pierwsze zdania brzmiały obiecująco: „Z moimi narodzinami było tak. Po zaślubinach rodziców, zanim zamieszkali razem, wyszło na jaw, że mama jest w ciąży. W tamtych czasach, w naszej kulturze, była to nielicha sprawa, bliscy musieli się odwoływać do sił nadprzyrodzonych, interwencji aniołów itd. Józef obiecał nawet nazwać mnie Emmanuelem, ale to głupie imię nie spodobało się mamie, więc ostatecznie zostałem Jozuem…”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz