czwartek, 5 marca 2020

Czerwiec (15)



Lato dotelepało się nad Białuchę czerwonym autobusem MPK z wielkimi białymi wachlarzami błotników. Przed torami zbudowano przystanek i każdy mógł teraz wygodnie dojechać na cmentarz.
W tych jasnych dniach, które prześwietlały nasz dom jak szklaną bańkę, wychodziliśmy z bratem na stare lotnisko uzbrojeni w konopne liny, kocher, manierkę i zabytkowy niemiecki bagnet. Droga ciągnęła przez Łąki Fregiego, pełne pachnących ziół i ogromnych bzyczących motyli, zielonych bodiaków, żółtych mleczy pachnących goryczką łopianów. Dalej przez osiedle szarych wojskowych bloków, stojących na baczność w karnych rzędach na placu apelowym, przez dziurę w siatce, na niekończący się betonowy pas startowy.
Z oddali widać było żelazne przeszklone konstrukcje hangarów, w których stały wraki samolotów, ciemne, metalowe szkielety, połyskujące połamanymi skrzydłami i plastikowymi szybami kokpitów. Wyglądały jak ogromne ważki spoczywające na cmentarzysku. Dalej wyrastały bunkry: zatopione w ziemi – zimne, śliskie, pachnące zgnilizną, ciemne i tajemnicze, jak największa z tajemnic.
Kiedyśmy szli ku niewielkiemu wąwozowi, gdzie do labiryntu omszałych korytarzy można się było dostać z wydrążonej w ziemi studni, usłyszałem słowa połączone z chrapliwym, ciężkim oddechem zmęczonego mężczyzny: – Walę, walę, walę. Po chwili zobaczyliśmy żołnierza bez bluzy, w czerwonym berecie, który kopulował jak kozioł na klęczącej kobiecie. Pot stróżkami spływał po jego opalonych plecach. Widzieliśmy wyraźnie, jak wkładał wielki, malinowy członek, a potem poruszał się i chrapał. – Kurwa, kurwa, kurwa…
Było gorąco. Dokoła cykały świerszcze. Kozioł nie mógł albo nie potrafił przestać. – Co oni robią? – spytałem brata półgłosem. – Pierdolą się – odpowiedział szybko. Był czerwony na twarzy.
Żołnierz wstał. Jego członek wyrzucał białe smarki. Zapiął rozporek. Wyjął flaszkę piwa Barbakan, która leżała pod kurtką i dał kobiecie „brudasa”, 500 złotych. Prostytutka ogarnęła włosy, a potem poszła w stronę przystanku autobusowego koło strzelnicy, kiwając na boki biodrami.
Żołnierz powoli wkładał bluzę. Potem podszedł i dał nam rolkę dropsów malinowych za 50 groszy. – Uczcie się chłopaki – wybuchnął krótkim, spazmatycznym śmiechem – nadejdzie wasza pora na robienie dzieci. Potem odwrócił się i poszedł w stronę koszar, paląc sporta bez filtra. Zrozumiałem, że tak wygląda miłość.
Pomogłem bratu opuścić się na linie w głąb studni, gdzie znalazł zardzewiałą artyleryjską łuskę. Wracaliśmy do domu, dźwigając złom w nastroju triumfu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz