Lato dotelepało się nad Białuchę czerwonym autobusem MPK z
wielkimi białymi wachlarzami błotników. Przed torami zbudowano przystanek i
każdy mógł teraz wygodnie dojechać na cmentarz.
W tych jasnych dniach, które prześwietlały nasz dom jak
szklaną bańkę, wychodziliśmy z bratem na stare lotnisko uzbrojeni w konopne
liny, kocher, manierkę i zabytkowy niemiecki bagnet. Droga ciągnęła przez Łąki
Fregiego, pełne pachnących ziół i ogromnych bzyczących motyli, zielonych bodiaków,
żółtych mleczy pachnących goryczką łopianów. Dalej przez osiedle szarych
wojskowych bloków, stojących na baczność w karnych rzędach na placu apelowym,
przez dziurę w siatce, na niekończący się betonowy pas startowy.
Z oddali widać było żelazne przeszklone konstrukcje
hangarów, w których stały wraki samolotów, ciemne, metalowe szkielety,
połyskujące połamanymi skrzydłami i plastikowymi szybami kokpitów. Wyglądały
jak ogromne ważki spoczywające na cmentarzysku. Dalej wyrastały bunkry:
zatopione w ziemi – zimne, śliskie, pachnące zgnilizną, ciemne i tajemnicze,
jak największa z tajemnic.
Kiedyśmy szli ku niewielkiemu wąwozowi, gdzie do labiryntu
omszałych korytarzy można się było dostać z wydrążonej w ziemi studni,
usłyszałem słowa połączone z chrapliwym, ciężkim oddechem zmęczonego mężczyzny:
– Walę, walę, walę. Po chwili zobaczyliśmy żołnierza bez bluzy, w czerwonym berecie,
który kopulował jak kozioł na klęczącej kobiecie. Pot stróżkami spływał po jego
opalonych plecach. Widzieliśmy wyraźnie, jak wkładał wielki, malinowy członek,
a potem poruszał się i chrapał. – Kurwa, kurwa, kurwa…
Było gorąco. Dokoła cykały świerszcze. Kozioł nie mógł albo
nie potrafił przestać. – Co oni robią? – spytałem brata półgłosem. – Pierdolą
się – odpowiedział szybko. Był czerwony na twarzy.
Żołnierz wstał. Jego członek wyrzucał białe smarki. Zapiął
rozporek. Wyjął flaszkę piwa Barbakan, która leżała pod kurtką i dał kobiecie
„brudasa”, 500 złotych. Prostytutka ogarnęła włosy, a potem poszła w stronę
przystanku autobusowego koło strzelnicy, kiwając na boki biodrami.
Żołnierz powoli wkładał bluzę. Potem podszedł i dał nam
rolkę dropsów malinowych za 50 groszy. – Uczcie się chłopaki – wybuchnął
krótkim, spazmatycznym śmiechem – nadejdzie wasza pora na robienie dzieci.
Potem odwrócił się i poszedł w stronę koszar, paląc sporta bez filtra.
Zrozumiałem, że tak wygląda miłość.
Pomogłem bratu opuścić się na linie w głąb studni, gdzie
znalazł zardzewiałą artyleryjską łuskę. Wracaliśmy do domu, dźwigając złom w
nastroju triumfu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz