środa, 11 marca 2020

Wolnomyśliciel (21)


Pan Cuchalt był kelnerem w restauracji „Ermitaż” i chociaż jeździł lśniącą, białą syrenką 104, która nam się szalenie podobała, nikt go na Olszy nie szanował. – Waluciarz, złodziej, alfons – mówili sąsiedzi, spluwając przed lub za siebie, zależnie od nawyków. Przed było podobno niebezpiecznie, bo w razie przeciwnego wiatru plwocina mogła zmienić kierunek i osiąść w sposób niezamierzony na twarzy jakiejś kobiety, co się podobno wiele razy zdarzyło, jak twierdził zwolennik plucia w tył – pan Miniek.
Cuchalt był wolnomyślicielem, ateistą oraz bezbożnikiem. W największe święta kościelne leżał demonstracyjnie w hamaku z „Trybuną Ludu” w dłoniach, kołysał się wśród rajskich jabłoni, śpiewał chamskie piosenki, zamiast iść do klasztoru i pokutować za grzechy albo jak większość mieszkańców pozorować przynajmniej ból głowy. Skąd on się w ogóle wziął na Olszy?
W maju ruszała tradycyjna procesja do kapliczki nad Białuchą. Na czele szedł ojciec Odon w brązowym habicie i czarnych sandałach na bose stopy. Dyszał i sapał, intonując „Zróbcie mu miejsce”, lecz jego słaby dyszkant szybko podchwytywały alty, basy i soprany – a potem na całe błonia rozlewała się cudowna muzyka barokowych pieśni.
Świątobliwy starzec niósł w dłoniach lśniącą, złotą monstrancję, oprawioną w brylanty, która mieniła się w słońcu, poświadczając żywą obecność Najwyższego. Nad jego siwą głową majestatycznie falował baldachim dźwigany przez Mińka, Mecha, Mokrzyckiego i Banacha – cztery filary osiedlowej wiary. Kołyszący się na wietrze złoty namiot wyglądał jak wszechświat z hinduskich rycin poruszający się na barkach czterech słoni. Wyrażał cały, ubogi świat naszego ducha.
Dalej postępował hrabia w paradnym czarnym surducie, obszytym białymi haftami, z atłasowym, srebrnym fularem pod szyją. Pół kroku za nim damy w staroświeckich sukniach, starsze w czepkach, młodsze w kapeluszach. Wśród nich dziadek w austriackim mundurze – domowy lekarz, który znał najintymniejsze tajemnice dworu. Tak szli. Godnie. Spokojnie. Pod rudym słońcem. Po mokrej ścieżce, wśród pachnących ziół, wchłaniając intensywny zapach rzeki.
Kaplica stała w miejscu, gdzie 200 lat temu jeden z przodków hrabiego – Duduś Potocki – o mały włos nie utonął jak książę Poniatowski w nurcie Elstery, choć może z bardziej przyziemnego powodu. Podobno wracając z uczty, spadł po prostu z konia. Dla upamiętnienia tego wydarzenia kazał wznieść obelisk, który ozdobił napisem: „Na pamiątkę, że Pan pana z topieli wybawił, pan Panu tę kapliczkę z wdzięczności postawił”.
Kiedy procesja zbliżała się do rzeki – a był to dzień świąteczny – Cuchalt demonstracyjnie kopał łopatą w ogródku i pokrzykiwał: – Burżuazyjne przeżytki, opium dla mas… – Prostak – spointował hrabia, niewiele sobie robiąc z opinii kelnera, a przeor mruknął, że jeszcze go wezwie w godzinie śmierci.
Potem stawaliśmy kołem przed kaplicą, gdzie karmelita wygłaszał kazanie: – Przebieg naszej procesji ma znaczenie teologiczne, ponieważ przypomina, że tu na ziemi jesteśmy tylko pielgrzymami, że nasze życie ma określony początek i koniec. Idąc modlimy się, czyli wielbimy, dziękujemy, przepraszamy i prosimy. Różne rodzaje modlitw odnoszą się do różnych sytuacji w naszym życiu, gdzie jest miejsce na radość i łzy, sukcesy i porażki…
– Opium dla ludu – przerywał mu Cuchalt, który dla wzmocnienia głosu składał dłonie w trąbkę!
Czasem przemówił hrabia, przypominając krótko cudowne ocalenie pradziadka Dudusia, które wynikało jedynie z działania sił nadprzyrodzonych, tak bardzo był wówczas nieprzytomny i oszołomiony. Dodawał też garść refleksji, z których w głowie utkwiła mi jedna: „Życie jest rzeczywistością dynamiczną, domagającą się nieustannego ruchu, ciągłego marszu, który zatrzymuje śmierć…”.
Kelner – aktywista w klubie ateistów – także myślał o śmierci. Pewnego dnia kupił trumnę i przykazał żonie, żeby w razie nagłej i niespodziewanej zadzwoniła do komitetu dzielnicowego partii, bo jego zwłoki zostaną uroczyście wystawione w kinie „Dom Żołnierza”. Odda im hołd nie tylko klub, nie tylko jednostka ORMO, ale także pierwszy sekretarz oraz przewodniczący Dzielnicowej Rady Narodowej. Kiedy zmarł, a zdarzyło się to nagle, w komitecie wszyscy byli prośbą zaskoczeni i skonsternowani. Zdjęty litością Banach odpalił półciężarowego żuka i załadował trumnę na pakę. Sąsiedzi przyszli na
cmentarz pieszo. Nie było mszy, księdza, ostatniego pożegnania. Grabarze splunęli w dłonie i spuścili na linach dębową trumnę do mogiły, zasypali ziemią i odeszli. Dziadek wzniósł w górę dłoń, jakby chciał się przeżegnać, ale ją opuścił i powiedział: – Jak pies.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz