Pan Cuchalt był kelnerem w restauracji „Ermitaż” i chociaż
jeździł lśniącą, białą syrenką 104, która nam się szalenie podobała, nikt go na
Olszy nie szanował. – Waluciarz, złodziej, alfons – mówili sąsiedzi, spluwając
przed lub za siebie, zależnie od nawyków. Przed było podobno niebezpiecznie, bo
w razie przeciwnego wiatru plwocina mogła zmienić kierunek i osiąść w sposób
niezamierzony na twarzy jakiejś kobiety, co się podobno wiele razy zdarzyło,
jak twierdził zwolennik plucia w tył – pan Miniek.
Cuchalt był wolnomyślicielem, ateistą oraz bezbożnikiem. W
największe święta kościelne leżał demonstracyjnie w hamaku z „Trybuną Ludu” w
dłoniach, kołysał się wśród rajskich jabłoni, śpiewał chamskie piosenki,
zamiast iść do klasztoru i pokutować za grzechy albo jak większość mieszkańców pozorować
przynajmniej ból głowy. Skąd on się w ogóle wziął na Olszy?
W maju ruszała tradycyjna procesja do kapliczki nad
Białuchą. Na czele szedł ojciec Odon w brązowym habicie i czarnych sandałach na
bose stopy. Dyszał i sapał, intonując „Zróbcie mu miejsce”, lecz jego słaby
dyszkant szybko podchwytywały alty, basy i soprany – a potem na całe błonia
rozlewała się cudowna muzyka barokowych pieśni.
Świątobliwy starzec niósł w dłoniach lśniącą, złotą
monstrancję, oprawioną w brylanty, która mieniła się w słońcu, poświadczając
żywą obecność Najwyższego. Nad jego siwą głową majestatycznie falował baldachim
dźwigany przez Mińka, Mecha, Mokrzyckiego i Banacha – cztery filary osiedlowej wiary.
Kołyszący się na wietrze złoty namiot wyglądał jak wszechświat z hinduskich
rycin poruszający się na barkach czterech słoni. Wyrażał cały, ubogi świat
naszego ducha.
Dalej postępował hrabia w paradnym czarnym surducie,
obszytym białymi haftami, z atłasowym, srebrnym fularem pod szyją. Pół kroku za
nim damy w staroświeckich sukniach, starsze w czepkach, młodsze w kapeluszach.
Wśród nich dziadek w austriackim mundurze – domowy lekarz, który znał najintymniejsze
tajemnice dworu. Tak szli. Godnie. Spokojnie. Pod rudym słońcem. Po mokrej
ścieżce, wśród pachnących ziół, wchłaniając intensywny zapach rzeki.
Kaplica stała w miejscu, gdzie 200 lat temu jeden z przodków
hrabiego – Duduś Potocki – o mały włos nie utonął jak książę Poniatowski w
nurcie Elstery, choć może z bardziej przyziemnego powodu. Podobno wracając z
uczty, spadł po prostu z konia. Dla upamiętnienia tego wydarzenia kazał wznieść
obelisk, który ozdobił napisem: „Na pamiątkę, że Pan pana z topieli wybawił,
pan Panu tę kapliczkę z wdzięczności postawił”.
Kiedy procesja zbliżała się do rzeki – a był to dzień
świąteczny – Cuchalt demonstracyjnie kopał łopatą w ogródku i pokrzykiwał: – Burżuazyjne
przeżytki, opium dla mas… – Prostak – spointował hrabia, niewiele sobie robiąc
z opinii kelnera, a przeor mruknął, że jeszcze go wezwie w godzinie śmierci.
Potem stawaliśmy kołem przed kaplicą, gdzie karmelita
wygłaszał kazanie: – Przebieg naszej procesji ma znaczenie teologiczne,
ponieważ przypomina, że tu na ziemi jesteśmy tylko pielgrzymami, że nasze życie
ma określony początek i koniec. Idąc modlimy się, czyli wielbimy, dziękujemy,
przepraszamy i prosimy. Różne rodzaje modlitw odnoszą się do różnych sytuacji w
naszym życiu, gdzie jest miejsce na radość i łzy, sukcesy i porażki…
– Opium dla ludu – przerywał mu Cuchalt, który dla
wzmocnienia głosu składał dłonie w trąbkę!
Czasem przemówił hrabia, przypominając krótko cudowne
ocalenie pradziadka Dudusia, które wynikało jedynie z działania sił
nadprzyrodzonych, tak bardzo był wówczas nieprzytomny i oszołomiony. Dodawał
też garść refleksji, z których w głowie utkwiła mi jedna: „Życie jest
rzeczywistością dynamiczną, domagającą się nieustannego ruchu, ciągłego marszu,
który zatrzymuje śmierć…”.
Kelner – aktywista w klubie ateistów – także myślał o
śmierci. Pewnego dnia kupił trumnę i przykazał żonie, żeby w razie nagłej i
niespodziewanej zadzwoniła do komitetu dzielnicowego partii, bo jego zwłoki
zostaną uroczyście wystawione w kinie „Dom Żołnierza”. Odda im hołd nie tylko
klub, nie tylko jednostka ORMO, ale także pierwszy sekretarz oraz
przewodniczący Dzielnicowej Rady Narodowej. Kiedy zmarł, a zdarzyło się to
nagle, w komitecie wszyscy byli prośbą zaskoczeni i skonsternowani. Zdjęty
litością Banach odpalił półciężarowego żuka i załadował trumnę na pakę.
Sąsiedzi przyszli na
cmentarz pieszo. Nie było mszy, księdza, ostatniego
pożegnania. Grabarze splunęli w dłonie i spuścili na linach dębową trumnę do
mogiły, zasypali ziemią i odeszli. Dziadek wzniósł w górę dłoń, jakby chciał
się przeżegnać, ale ją opuścił i powiedział: – Jak pies.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz