środa, 11 marca 2020

Jesień (22)



Ciemne noce, ponure poranki, deszczowe dni, wieczorami do ogródka spadają mokre, gasnące kawałki gwiazd. Zazwyczaj, jeśli nie jest za zimno, zbieramy je do worków i składamy w piwnicy. To dzięki nim nasz dom wciąż jeszcze trwa – na przekór wichurze, porywającej wszystko wokół – ukorzeniony, zakotwiczony, obciążony balastem.
Pocieszamy się, że nie jesteśmy bezradni. Zapalamy ogniki papierosów, ogrzewamy dłonie. Przytupujemy! Wciąż powtarzamy te same rytualne gesty, które mają nas chronić przed wichurą, a kiedy mimowolnie serce ogarnie lęk, zaczynamy wyć i wówczas wychodzi na wierzch cała nasza atawistyczna natura.
Teraz wszystko jest w brązach, zieleniach i szarościach. Do tego mgła, która sunąc przed siebie, magicznie zaokrągla kształty – powoli ogarnia ogrodowe drzewa. Wlewa się oknami do domu, ściele nisko przy podłodze, pełznąc po schodach ku górze. Wszystko milknie. Zakneblowane ptaki siedzą w ciszy na czarnych gałęziach, znikając w białej poświacie. Zakneblowani ludzie siwieją. 
Łapiemy światło. Chwytamy mizerny, wątły promyk i okręcamy szczelnie wokół nadgarstków. Teraz można się już na nim zawiesić, żeby nie powiedzieć – oprzeć. Światło powoli przenika do naszych
serc. Wędruje w krwiobiegu. Rozchodzi się razem z ciepłem. Pyk, pyk, pyk… rośnie słupek serotoniny, depresja broni się jeszcze przez chwilę, gdzieś w głębi umysłu, ale potem spada kamieniem do żołądka, a my już wiemy, że damy radę!
Światło wyciąga nas z domu na ulicę, do kawiarni, gdzie właśnie przywieziono nowe czerwone wino. Pierwszy nos, drugi nos, trzeci nos, czwarty nos – pijemy, krople gładko spływają do żołądka i zatapiają depresję jak marzannę. Alkohol uderza w górę, paruje do mózgu, rozświetla neurony. Wnętrze jaśnieje jak neon. Światło stabilizuje się. Rozszczepia. Mięknie. I my też miękniemy, przy drugim kieliszku, myśląc już o cytrynowej tarcie, która, jak zawsze, świetnie się udała. Zewsząd bucha światło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz