Ciemne
noce, ponure poranki, deszczowe dni, wieczorami do ogródka spadają mokre,
gasnące kawałki
gwiazd. Zazwyczaj, jeśli nie jest za zimno, zbieramy je do worków i składamy w
piwnicy. To dzięki
nim nasz dom wciąż jeszcze trwa – na przekór wichurze, porywającej wszystko
wokół – ukorzeniony, zakotwiczony, obciążony balastem.
Pocieszamy
się, że nie jesteśmy bezradni. Zapalamy ogniki papierosów, ogrzewamy dłonie.
Przytupujemy! Wciąż powtarzamy te same rytualne gesty, które mają nas chronić
przed wichurą, a kiedy mimowolnie serce ogarnie lęk, zaczynamy wyć i wówczas
wychodzi na wierzch cała nasza atawistyczna natura.
Teraz
wszystko jest w brązach, zieleniach i szarościach. Do tego mgła, która sunąc
przed siebie, magicznie
zaokrągla kształty – powoli ogarnia ogrodowe drzewa. Wlewa się oknami do domu,
ściele nisko
przy podłodze, pełznąc po schodach ku górze. Wszystko milknie. Zakneblowane
ptaki siedzą w
ciszy na czarnych gałęziach, znikając w białej poświacie. Zakneblowani ludzie
siwieją.
Łapiemy
światło. Chwytamy mizerny, wątły promyk i okręcamy szczelnie wokół nadgarstków.
Teraz można
się już na nim zawiesić, żeby nie powiedzieć – oprzeć. Światło powoli przenika
do naszych
serc.
Wędruje w krwiobiegu. Rozchodzi się razem z ciepłem. Pyk, pyk, pyk… rośnie słupek
serotoniny, depresja
broni się jeszcze przez chwilę, gdzieś w głębi umysłu, ale potem spada
kamieniem do żołądka, a my już wiemy, że damy radę!
Światło
wyciąga nas z domu na ulicę, do kawiarni, gdzie właśnie przywieziono nowe
czerwone wino.
Pierwszy nos, drugi nos, trzeci nos, czwarty nos – pijemy, krople gładko
spływają do żołądka i zatapiają depresję jak marzannę. Alkohol uderza w górę,
paruje do mózgu, rozświetla neurony. Wnętrze jaśnieje jak neon. Światło
stabilizuje się. Rozszczepia. Mięknie. I my też miękniemy, przy drugim
kieliszku, myśląc już o cytrynowej tarcie, która, jak zawsze, świetnie się
udała. Zewsząd bucha światło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz