Limuzyna Adler Junior kosztowała 800 złotych i
pochłonęła wszystkie oszczędności zgromadzone w plastikowej skarbonce –
globusie, te z imienin i urodzin, które miały nam starczyć na wiele zabawek.
Kiedy pchaliśmy z bratem wielką, czarną limuzynę, z białą kierownicą i
połyskującą gałką biegów – patrzyła na nas cała ulica.
Auto od frontu przypominało ptaka. Z wielkimi,
rozpiętymi w górę, skrzydłami wachlarzy i małą szybką, zza której wystawał łuk
kierownicy. W bagażniku leżały dwa czterorzędowe silniki i mnóstwo części,
dzięki którym próbowaliśmy przez wiele miesięcy uruchomić samochód. Pomagał nam
sąsiad – major Karol Młot, bohater bitwy pod Dien Bien Fu, choć podobno na
wojnie w Wietnamie zajmował się tylko piciem wódki i handlował z kim popadło. Zdrapaliśmy
lakier, pokryli skorupę minią, przygotowali profile, które miały przykryć
pordzewiałą ramę. Ale silnik nie chciał zaskoczyć. – Kurwa, nic z tego nie
będzie – powiedział w końcu z żalem major, a z jego ust dało się wyczuć zapach
piwa Barbakan.
Następnego dnia wypchnęliśmy auto na ulicę i
spuścili z wału do rzeki. Był to ostatni lot niemieckiego orła, pogrzeb
młodzieńczych marzeń, ostateczny finał bezsensownej pracy. Staliśmy na brzegu źli
i nieszczęśliwi, patrząc jak samochód nabierał wody, tonąc w oślepiającym
blasku przedpołudnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz