Kiedy wieczór stroił się w róż i fiolet, a potem tężał,
nabierając ciemnobłękitnej głębi i eterycznego blasku podsycanego przez spadające gwiazdy, nad dachami
domów przelatywały wielkie, złote komety, które próbowaliśmy łapać siatkami na motyle.
Jabłonie gęstniały od mroku. Trawy kładły się pod ciężarem rosy. Ptaki milkły. I tylko wariatka
Grochowa wygłaszała szalone monologi. „Jeszcze Polska nie umarła, kiedy świnia łeb swój zżarła…”.
Grochowa miała kiedyś wesołe miasteczko, potem otworzyła
salon fryzjerski, gdzie panna Ewelina strzygła połowę mieszkańców na Kennedy’ego, a drugą połowę
na Bitelsów. Pewnego dnia w zakamarkach śmietnika milicja znalazła martwy płód
fryzjerki. Zjechały radiowozy, śledczy rysowali kredą linie i robili pomiary w
ogródku. Grochową aresztowano, ale nie za zabite dziecko tylko za jakieś inne sprawki.
Wróciła zepsuta. Oszalała. Z powodu jej ataków najbardziej cierpiał sąsiad
Miniek, który strasznie nienawidził Żydów.
– Wszystkiemu winna żydokomuna – mawiał. I zwalczał ją tak, jak umiał.
– Wszystkiemu winna żydokomuna – mawiał. I zwalczał ją tak, jak umiał.
Pewnego dnia na Olszy pojawił się siwobrody mężczyzna w
czarnym płaszczu, nazywany przez otoczenie Mistrzem. Przyjmował za rzeką pacjentów i podobno
dokonywał cudów. Uzdrowił z kamieni nerkowych panią Mokrzycką, a potem z
podagry pana Webera, który podczas wojny był volksdeutschem. Po całej serii
cudów sąsiedzi uprosili go, żeby dotknął także Grochowej. Delegacja długo stała
przed furtką. Wreszcie, po którymś dzwonku, wariatka wybiegła, zatrzymała się
na widok tłumu i wtedy stało się to, na co wszyscy czekali. Uzdrowiciel
wyciągnął dłonie, a potem powiedział spokojnie:
– Otwórz.
Wariatka przekręciła duży, metalowy klucz. Mistrz przytulił
ją i długo trzymał w objęciach. Coś szeptał w nieznanym języku, ale nikt nie wiedział, co
oznaczały zaklęcia. Grochowa płakała. Jej ciałem wstrząsały drgawki, z ust płynęła ślina. Wtedy
uzdrowiciel wyjął z kieszeni butelkę brązowego płynu i wylał jej na głowę. Oprzytomniała.
– Widzę, że pan, panie znachor, ma duży dar – zagadnął
uzdrowiciela sąsiad Miniek.
– Ależ skąd – odpowiedział. – Jaki dar może mieć parchaty
Żyd?
Grochowa wróciła do życia. Od tej pory wieczorami zapadała
granatowa, galaretowata cisza, w której zagłębialiśmy się z radością jak w miękkie
poduszki, chłonąc noc, gwiazdy, poświatę księżyca, a czasem bijące poprzez kopce kretów podziemne dźwięki z
czasów Wielkiej Wojny, która przetoczyła się przez osiedle, pozostawiając straszne obrazy: koni w
maskach gazowych na chrapach i skąpanych w zieleni, konających żołnierzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz