wtorek, 10 marca 2020

Sierpień (20)



Kiedy wieczór stroił się w róż i fiolet, a potem tężał, nabierając ciemnobłękitnej głębi i eterycznego blasku podsycanego przez spadające gwiazdy, nad dachami domów przelatywały wielkie, złote komety, które próbowaliśmy łapać siatkami na motyle. Jabłonie gęstniały od mroku. Trawy kładły się pod ciężarem rosy. Ptaki milkły. I tylko wariatka Grochowa wygłaszała szalone monologi. „Jeszcze Polska nie umarła, kiedy świnia łeb swój zżarła…”.
Grochowa miała kiedyś wesołe miasteczko, potem otworzyła salon fryzjerski, gdzie panna Ewelina strzygła połowę mieszkańców na Kennedy’ego, a drugą połowę na Bitelsów. Pewnego dnia w zakamarkach śmietnika milicja znalazła martwy płód fryzjerki. Zjechały radiowozy, śledczy rysowali kredą linie i robili pomiary w ogródku. Grochową aresztowano, ale nie za zabite dziecko tylko za jakieś inne sprawki. Wróciła zepsuta. Oszalała. Z powodu jej ataków najbardziej cierpiał sąsiad Miniek, który strasznie nienawidził Żydów. 
– Wszystkiemu winna żydokomuna – mawiał. I zwalczał ją tak, jak umiał.
Pewnego dnia na Olszy pojawił się siwobrody mężczyzna w czarnym płaszczu, nazywany przez otoczenie Mistrzem. Przyjmował za rzeką pacjentów i podobno dokonywał cudów. Uzdrowił z kamieni nerkowych panią Mokrzycką, a potem z podagry pana Webera, który podczas wojny był volksdeutschem. Po całej serii cudów sąsiedzi uprosili go, żeby dotknął także Grochowej. Delegacja długo stała przed furtką. Wreszcie, po którymś dzwonku, wariatka wybiegła, zatrzymała się na widok tłumu i wtedy stało się to, na co wszyscy czekali. Uzdrowiciel wyciągnął dłonie, a potem powiedział spokojnie:
– Otwórz.
Wariatka przekręciła duży, metalowy klucz. Mistrz przytulił ją i długo trzymał w objęciach. Coś szeptał w nieznanym języku, ale nikt nie wiedział, co oznaczały zaklęcia. Grochowa płakała. Jej ciałem wstrząsały drgawki, z ust płynęła ślina. Wtedy uzdrowiciel wyjął z kieszeni butelkę brązowego płynu i wylał jej na głowę. Oprzytomniała.
– Widzę, że pan, panie znachor, ma duży dar – zagadnął uzdrowiciela sąsiad Miniek.
– Ależ skąd – odpowiedział. – Jaki dar może mieć parchaty Żyd?
Grochowa wróciła do życia. Od tej pory wieczorami zapadała granatowa, galaretowata cisza, w której zagłębialiśmy się z radością jak w miękkie poduszki, chłonąc noc, gwiazdy, poświatę księżyca, a czasem bijące poprzez kopce kretów podziemne dźwięki z czasów Wielkiej Wojny, która przetoczyła się przez osiedle, pozostawiając straszne obrazy: koni w maskach gazowych na chrapach i skąpanych w zieleni, konających żołnierzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz