(Prawdziwa historia)
Wyszedłem na ulicę
w tchnienia tych, co przechodzili przez kamienne miasto
zabiegani w czasie teraźniejszym,
który wydawał się ciągły
aż do chwili ostatniego zaskoczenia.
w tchnienia tych, co przechodzili przez kamienne miasto
zabiegani w czasie teraźniejszym,
który wydawał się ciągły
aż do chwili ostatniego zaskoczenia.
Żywi pozostawali w celach mieszkań
w cieniu rozkwitającej pandemii
mimo wiosny uginającej się pod ciężarem płatków
samotnej
w zwiewnym płaszczu ptaków
i tylko Lotowie jechali na piknik
w koszyku wieźli ser, wino, bagietki
ich rowery skrzypiały wesoło.
Na przystanku tramwaju starszy człowiek bił po głowie
gołębia
cisnął nim o chodnik
krzyczał przeklinał
rzucił kruche ciałko na szyny.
Skatowany gołąb umierał.
Biedny ptaszek
który zawsze umiał wrócić na czas
po wyścigu z jastrzębiem,
który spodziewał się czułego uśmiechu i okruszków chleba
niebieskoskrzydły z gałązką nadziei.
Nadjeżdżający tramwaj zmiażdżył go na strzępy.
Kat usiadł na ławce. Przetarł czoło. Zapalił.
- Chciał zabić świat – pomyślałem –
jak bezsilny Bóg Starego Testamentu.
Miasto w milczeniu czekało na cios.
Stężałe w napięciu.
Lotowie jedli jajka i popijali chablis.
W lasku bielańskim było dużo śmiechu.
Nadchodziła Wielkanoc.
Zmartwychwstanie gołębia wydawało się wyczynem nie z tej
ziemi.
(Kraków, 25 marca 2020)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz