czwartek, 19 marca 2020

Bitwa (23)



Nadeszli o świcie. Judasz Mokrzycki na widok nadciągającej armii zawisł w swojej zielonej strażnicy rozpiętej na granicy światów jak złoty pająk. Groteskowy i odrażający – z językiem na brodzie. 
A jego chałat powiewał na wietrze jak biała flaga. On jeden, jako współpracownik służby bezpieczeństwa, wiedział, co nastąpi, a może sam to nawet sprowokował?
Najpierw szli piesi. W gumofilcach, w ferszalunkach, w watówkach, w czapkach uszankach ustawionych na sztorc, szli ławą, szeregiem szli przez zieleń, tratując kwiaty i kwitnące jabłonki, płosząc ptaki, wiewiórki, wielkie białe motyle, które żyły tylko w naszych ogrodach, szli zabijając myszy i szczury wodne, szli jak armia zardzewiałych robotów. Za nimi ciągnęły dźwigi, ciężarówki, koparki, ubijarki, betoniarki, młoty pneumatyczne... Zło świata skomasowane w zaciśniętej pięści. Technologia.
Słońce stało nisko, oświetlając żelastwo nacierające od strony mostu ostrym, krwistopomarańczowym lśnieniem, więc pan Banach nie zauważył nawet, gdy spychacze jak czołgi wtargnęły do jego ogrodu. Zaskoczony, cisnął w płozę buldożera flakon astrów, ale maszyna nie stanęła w płomieniach, szła dalej, aż przygwoździła go do muru. W Banachu coś chrupnęło, pękło. Puścił ustami krew i osunął się na ziemię.
Żelazne łyżki, noże i widelce pożerały ogrodzenia Mokrzyckich, Mechów. Mińków… z determinacją, planowo, metodycznie. Niszczyły altanki. Prasowały krzewy i trawniki, orały ziemię, z której jak pociski biły w niebo kamienie. Wtedy przed dom wyszedł dziadek. W mundurze przedwojennego majora, z błyszczącą szablą przy boku i ośmiostrzałowym lugerem 9 mm. Na jego piersiach połyskiwały medale za męstwo, nadane jeszcze przez cesarza Karola!
- Komitet Wojewódzki Partii będzie interweniował – krzyknął desperacko.
Wezwano inżyniera, który zawiesił działania wojenne wokół naszej willi. Tymczasem czerń dotarła już do dworu. Jaśnie pan stał na ganku, w pełnym blasku swego majestatu, a słynne arkebuzy, starannie nabite prochem, były oparte o balustradę. Hrabia uniósł w górę Pismo Święte i trwając w pozie proroka, krzyknął: – Precz, chamy!
Chamy, widząc księgę z krzyżem, a dalej wspaniale rozwiane pańskie włosy, złoty żupan, w którym mieniło się wschodzące słońce, szerokie hajdawery i kozackie buty, a wreszcie błyszczące lufy dworskiej artylerii, stanęły jak wryte. Po chwili milczenia spośród tłuszczy wyszarpnął się aktywista, cham w czapce uszance, który uniósł w górę pięść i krzyknął: – Wywłaszczamy was, spierdalajta!
Hrabia wypalił. Powietrze przesłonił niebieski dym, a potem widać było już tylko ogromne, ubłocone gnojem podeszwy robola.
Jakby na zawołanie, ze stajni wypadł Rufus. Czuł ci on zew końskich przodków spod Wiednia, Chocimia, Custozy – i tocząc pianę z pyska – rzucił się do walki. Czerń uciekała. Kopyta tratowały powietrze, wściekłe zęby kąsały prostactwo. Victoria wydawała się przesądzona...
Niestety, przebudzony z alkoholowego upojenia pan Mech, sądząc że powróciła II wojna, rzucił z okna granat na ulicę. Jeden z uciekających chamów odwrócił się wówczas i z zaskoczenia wbił
w pierś konia młot pneumatyczny. Buchnęła krew. Ogier stanął na tylnych nogach, a później padł z łoskotem. Do dworu zbliżał się niebieski żuk milicji.
Następnego dnia wszyscy uczestniczyliśmy w pogrzebie Rufusa. Spoczął w marmurowym grobowcu, przygotowanym z pietyzmem przez ukochanego pana. Hrabia, który zaledwie ogłuszył nacierającego robola wybuchem prochowym i został do czasu procesu wypuszczony, wygłosił przemówienie, w którym opiewał męstwo dziadka, ofiarę Banacha i uwięzionego przez milicję Mecha – jako zawsze gotowych do walki z hałastrą.
Ostatecznie z akcji wywłaszczania, a potem budowania bloków, ocalał tylko ogród dziadka. Czy wskutek interwencji komitetu partii? Czy przez zapomnienie? A może w związku z jego zawodowymi zasługami, o których tyle mówiły zagraniczne gazety? W każdym razie huku było tyle, że wskazówki zegara na wieży karmelitów odmarzły i Czarny Anioł przypomniał sobie o Olszy. Następnego dnia pan Miniek, rozbity psychicznie po utracie rajskiego ogrodu, podjął zakład z fryzjerem, że wypije litr wódki. Próbując ustanowić rekord – umarł... Potem śmierć zabiła jeszcze wiele osób…. A wielkie białe motyle nigdy już nie wróciły do naszego ogrodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz