czwartek, 5 marca 2020

Jak zamarzł zegar (14)



To wszystko, o czym od pewnego czasu mówimy, zaczęło się podczas srogiej zimy roku 1962, ale już wcześniej rozmaite znaki zwiastowały zmiany i nadzwyczajne wydarzenia na Olszy. Wiosną w ogrodach pojawiły się szerszenie, które dotkliwie pokąsały panią Mechową i trzeba było wzywać pogotowie. Latem przyszło zaćmienie słońca, a jesienią na niebie rozbłysły wielkie komety, o ogonach sięgających drzew jabłoni. Zima wybuchła znienacka. Nocą, kiedy temperatura spadła do minus czterdziestu stopni, popękały wszystkie termometry. Domy powlekło lśniące szkło. Stajnia hrabiego zmieniła się w wielkie igloo, a przemarznięty Rufus zastukał kopytem do wrót dworu. Później przez wiele dni chodził po komnatach w wełnianych nausznikach i szaliku wydzierganym przez panią hrabinę. Asystował w posiłkach, podczas których wyjadał co najlepsze kąski.
Najstarsi mieszkańcy ulicy nie pamiętali ani tak sążnistych mrozów, ani tak wysokich zasp, piętrzących się pod niebo, ani tak jasnych konstelacji gwiazd, które przypominały sznury pereł, zawieszone na piersiach ciężkich, grudniowych nocy. Żona pana Mecha zobaczyła we śnie płonący krzyż i zaraz rano dała na mszę świętą, bo obawiała się kary Najwyższego, która wygubi rodzaj ludzki na naszej ulicy, za co mąż sprawił jej tęgie lanie. 
Tymczasem mróz narastał. Bywało, wróbel wyleciał ze szczeliny w murze i padał zmieniony w przezroczystą zabawkę dla dzieci. Ktoś wylał za drzwi wiadro brudnej wody, która stężała, nim dobiegła ziemi. Drzewa pękały z hukiem. Białucha stwardniała do dna, co potwierdził zapalony wędkarz pan Bober, usiłujący przewiercić przerębel.
Wtedy młodzież z Olszy urządziła kulig korytem rzeki. Pędząc z bratem na naszych małych, drewnianych saneczkach, przywiązanych sznurkiem do wielkich paradnych sań dworskich, zauważyliśmy w okolicy mostu lodową figurę z uniesionymi do nieba dłońmi, która przypominała przeora karmelitów ojca Odona. On ci to był, rozmodlony tak mocno i gorąco, że kiedy wpadł w stan kontemplacji, oderwał swą duszę od ziemskiej powłoki i nie czuł już nadciągającego chłodu.
Natychmiast zatrzymano sanie i posłano po Banacha, który przycwałował z kompletem łomów, kleszczy i lutlampą. Po chwili wielki błękitny płomień ślizgał się po przezroczystym sarkofagu, który z hukiem pękł, budząc z zamyślenia sędziwego mnicha. Ojciec Odon rozejrzał się zaskoczony, wziął
z rąk Banacha manierkę ze śliwowicą i wypił jednym haustem, sądząc, że to woda. Potem przetarł usta rękawem habitu, powiedział: – Bardzo dobre – i niczego nie zauważywszy, popędził do klasztoru na mszę świętą.
Tymczasem na wieży kościelnej zamarzł zegar, a lina dzwonu stała się sztywna jak drut i bracia, szamocząc się z naturą, zapomnieli odprawić nabożeństwo. Coś wówczas się przesiliło w przyrodzie i w ludziach. Coś złamało. Odwieczny porządek rzeczy uległ zmianie. Niespodziewanie nadeszła wiosna, która trwała na Olszy wiele lat. Dzieciom nie rosły stopy, więc chodziły w tych samych butach. Nikt nie chorował, pacjenci dziadka odeszli, a starzy ludzie przebywali w stanie rajskiego upojenia.
Wtedy nad rzeką pojawił się szaman. Właściwie zawsze tu był. Wszyscy widzieli go przynajmniej raz w życiu, dzieci nawet częściej. Zbudował szałas. Palił ogniska. Sypał iskry z płonących gałęzi. Hrabia twierdził, że wzywał na pomoc słowiańskiego boga Trzygłowa. Ale nikt nie ośmielił się zapytać…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz