To wszystko, o czym od pewnego czasu mówimy, zaczęło się
podczas srogiej zimy roku 1962, ale już wcześniej rozmaite znaki zwiastowały
zmiany i nadzwyczajne wydarzenia na Olszy. Wiosną w ogrodach pojawiły się
szerszenie, które dotkliwie pokąsały panią Mechową i trzeba było wzywać pogotowie.
Latem przyszło zaćmienie słońca, a jesienią na niebie rozbłysły wielkie komety,
o ogonach sięgających drzew jabłoni. Zima wybuchła znienacka. Nocą, kiedy
temperatura spadła do minus czterdziestu stopni, popękały wszystkie termometry.
Domy powlekło lśniące szkło. Stajnia hrabiego zmieniła się w wielkie igloo, a
przemarznięty Rufus zastukał kopytem do wrót dworu. Później przez wiele dni
chodził po komnatach w wełnianych nausznikach i szaliku wydzierganym przez
panią hrabinę. Asystował w posiłkach, podczas których wyjadał co najlepsze
kąski.
Najstarsi mieszkańcy ulicy nie pamiętali ani tak sążnistych
mrozów, ani tak wysokich zasp, piętrzących się pod niebo, ani tak jasnych
konstelacji gwiazd, które przypominały sznury pereł, zawieszone na piersiach
ciężkich, grudniowych nocy. Żona pana Mecha zobaczyła we śnie płonący krzyż i
zaraz rano dała na mszę świętą, bo obawiała się kary Najwyższego, która wygubi
rodzaj ludzki na naszej ulicy, za co mąż sprawił jej tęgie lanie.
Tymczasem mróz narastał. Bywało, wróbel wyleciał ze
szczeliny w murze i padał zmieniony w przezroczystą zabawkę dla dzieci. Ktoś
wylał za drzwi wiadro brudnej wody, która stężała, nim dobiegła ziemi. Drzewa
pękały z hukiem. Białucha stwardniała do dna, co potwierdził zapalony wędkarz
pan Bober, usiłujący przewiercić przerębel.
Wtedy młodzież z Olszy urządziła kulig korytem rzeki. Pędząc
z bratem na naszych małych, drewnianych saneczkach, przywiązanych sznurkiem do
wielkich paradnych sań dworskich, zauważyliśmy w okolicy mostu lodową figurę z
uniesionymi do nieba dłońmi, która przypominała przeora karmelitów ojca Odona.
On ci to był, rozmodlony tak mocno i gorąco, że kiedy wpadł w stan
kontemplacji, oderwał swą duszę od ziemskiej powłoki i nie czuł już
nadciągającego chłodu.
Natychmiast zatrzymano sanie i posłano po Banacha, który
przycwałował z kompletem łomów, kleszczy i lutlampą. Po chwili wielki błękitny
płomień ślizgał się po przezroczystym sarkofagu, który z hukiem pękł, budząc z
zamyślenia sędziwego mnicha. Ojciec Odon rozejrzał się zaskoczony, wziął
z rąk Banacha manierkę ze śliwowicą i wypił jednym haustem,
sądząc, że to woda. Potem przetarł usta rękawem habitu, powiedział: – Bardzo
dobre – i niczego nie zauważywszy, popędził do klasztoru na mszę świętą.
Tymczasem na wieży kościelnej zamarzł zegar, a lina dzwonu
stała się sztywna jak drut i bracia, szamocząc się z naturą, zapomnieli
odprawić nabożeństwo. Coś wówczas się przesiliło w przyrodzie i w ludziach. Coś
złamało. Odwieczny porządek rzeczy uległ zmianie. Niespodziewanie nadeszła
wiosna, która trwała na Olszy wiele lat. Dzieciom nie rosły stopy, więc
chodziły w tych samych butach. Nikt nie chorował, pacjenci dziadka odeszli, a
starzy ludzie przebywali w stanie rajskiego upojenia.
Wtedy nad rzeką pojawił się szaman. Właściwie zawsze tu był.
Wszyscy widzieli go przynajmniej raz w życiu, dzieci nawet częściej. Zbudował
szałas. Palił ogniska. Sypał iskry z płonących gałęzi. Hrabia twierdził, że
wzywał na pomoc słowiańskiego boga Trzygłowa. Ale nikt nie ośmielił się
zapytać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz