Światło stało się nagle czerwone i całe miasto zapłonęło
przed zmierzchem – dziewiętnasta, to magiczna godzina, mury ożywają tajemniczą energią, linie
zaczynają się giąć, krzyżować, zacierać. Po chwili z oddali spada na oczy delikatna pajęczyna śmierci,
prószy miałki, granatowy śnieg, zwisa ledwie widoczna kotara mroku.
Ulice były mokre. Żółty blask latarń lizał śliskie, lśniące
kamienie, rozciągał się wzdłuż i wszerz, rozlewał dokoła, samochody jechały na długich światłach,
dorożki połyskiwały magicznymi, czerwonymi lampkami i było tak jakoś...
Nagle zobaczyłem wąskie, skośne wejście na podwórze, pełne
złomu, szkła, drutu, metalowych płaskowników, drewnianych koziołków, prastarych imadeł, a w
perspektywie umierał publicznie, bezwstydnie, rozpaczliwie, zdezelowany mały
fiat, pogięty, z wybitymi szybami, potarganą tapicerką – zdemolowany – wprasowany w ścianę. Na tablicy zobaczyłem
napis: „Naprawa wałków rozrządu” i „Prostowanie krzywek”. Szedłem w głąb, w ciemność, w
historię, w warstat, w coś dobrze znanego, zapamiętanego, przeżytego – w zapach metalu, towotu, oliwy,
pasty BHP, starych szmat, palnika acetylenowego i karbidu. Spod stóp skakały
rozzłoszczone koty. Miałczały. Fukały. Chętnie by ugryzły.
Dotarłem do rozświetlonych, drewnianych drzwi. Tuż za nimi
stał facet w szarym kombinezonie i plastikowych okularach – naprawiał wałek rozrządu lub
prostował krzywki. Patrzyłem na niego długo, zanim sięgnąłem po leicę. Nie lubię zdjęć w twardym świetle,
z góry wciąż pada czarny śnieg, coraz mocniej, szybciej, coraz go więcej. Z oddali napływa odgłos
radia, ktoś słucha starych francuskich przebojów – o miłości, rozstaniu, o czymś, co się nie
zdarzyło, choć szkoda, o nostalgii, przemijaniu... Pstryk. Czerń. I koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz