Rzeźnik Miniek był ulubieńcem babci – grubym facetem, o
sprytnych oczkach zatopionych w tłuszczu i szybkich dłoniach złodzieja.
Wieczorami, kiedy księżyc zaczynał obchód po mojej ulicy i stukał do okien,
sprawdzając, czy dzieci poszły spać, Miniek zachodził po cichu do kuchni, gdzie
w obecności służącej rozbierał się z trencza, a potem z wężów pasztetówki, wielkich połci wołowego mięsa, żeberek, bladych jak opłatek kawałków schabu i
piersi kurczaków… Jadwisia kładła to wszystko na błyszczących mosiężnych
tarkach wagi, wyjmowała czarne, żeliwne odważniki, a potem myła dłonie i
płaciła czerwonymi stuzłotówkami za skradziony towar.
Pan Miniek był bardzo religijny, w piątki pościł, a podczas
procesji nosił wielki, złoty baldachim. Jednak w soboty wyciągał przed dom
stolik turystyczny, jakich używają wędkarze, stawiał przed sobą pół litra i
nalewał pierwszy kieliszek. Czasem towarzyszył mu pan Mech. Częściej sklepikarz
Mokrzycki. Rozmawiali o dawnych czasach, przed wojną, kiedy wszystko było
lepsze. I Żydzi nie mieli tyle do gadania co teraz.
Kiedy sąsiedzi wypili, przegryzając kradzioną kiełbasą i
legalnymi ogórkami kwaszonymi z kiosku pana Mokrzyckiego, kiedy odśpiewali
pieśń o ukraińskich połoninach, o których nie mieli pojęcia, niebo roiło się
już od gwiazd, planety zbliżały do ogródka wielkie twarze, które spoglądały na
ludzi z uśmiechem i odlatywały daleko od ziemi, aby przekazać innym galaktykom,
że tak szczęśliwych mieszkańców wszechświata, jeszcze nie widziały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz