Podczas golenia w nagłym błysku widzę odbijającą się w
lustrze twarz ojca. Stoi w zielonej podomce, nałożonej niedbale na piżamę, której nie chciało mu
się zdjąć, z powodu postępującej depresji, a jego oczy wypełnia smutek. Przez
całe życie próbował się ukryć, wiódł życie kameleona, stawiał niekończącego się
pasjansa, aż zniknął w zakamarkach wielkiego fotela.
Strzelają drzwi i wiem, że przeszklony zegar odbija sylwetkę
dziadka. Jest zły, bo nie wszyscy domownicy chcą i potrafią kręcić się w rytm precyzyjnego
mechanizmu przykazań, który stworzył
i który powinien działać, gdyby nie to, że jest nieludzki.
To on był budowniczym rodzinnej twierdzy, którą dla potanienia kosztów wznosili więźniowie z
pobliskiego zakładu karnego. Od tej pory przeistoczyliśmy się w osadzonych.
Sroka, która przysiadła na parapecie pokoju, ma twarz babci.
Wpatruje się ciekawie, jakby chciała spytać, czy ukochany wnuczek jest szczęśliwy. A czym
jest szczęście babciu?
Czasem w zabłoconych pionierkach, z półotwartym plecakiem,
wpada wuj Janek, gra kilka pasaży na fortepianie i znika.
Mama nas nie odwiedza, obrażona za złe traktowanie.
A wielu innych, którzy chodzą po moim domu, nie poznaję. Są
wśród nich Niemcy, którzy opanowali rezydencję podczas wojny. Lokatorzy, dokwaterowani w czasach
stalinowskich. I Bóg wie, kto
jeszcze.
Rezydencji nie da się sprzedać, bo zawsze są jakieś przeszkody
prawne. Po latach zrozumiałem, że jest rodzinnym grobowcem i czeka tylko na moją śmierć. Potem
arka domu odpłynie w przestrzenie Szeolu, gdzie zamienimy się w cienie oczekujące na
ostateczne rozstrzygnięcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz