W niedzielę – powaleni intensywnym zapachem bzów, białych
kiści czeremchy, fioletowych storczyków i oszałamiającej kremową czerwienią
rajskiej jabłonki gotujących się od świtu w porannej mgle, podgrzewanej przez
skośne, pomarańczowe słońce – domownicy, łapiąc się wymownie za głowy, wręczali
nam drobne kwoty „na tacę”, aby odegnać wyrzuty sumienia z powodu braku woli
oraz hartu ducha, które wymagały udania się na mszę do klasztoru.
Wybieraliśmy się tedy z bratem do kiosku za torami, składu
dziecięcych atrakcji. Kupowaliśmy, z wielkiej pryzmy towarów, co popadło:
pomarańczowe helikoptery z plastiku, lusterka z wizerunkami gwiazd filmowych,
tandetne trąbki, gwizdki, organki, cymbały, nie mówiąc o czekoladowych
trójkątnych andrutach, waflach i ciepłych lodach. A potem, zamiast do
czcigodnej świątyni karmelitów bosych, gdzie każde dziecko musiało przez
godzinę stać w osobnym białym kwadraciku i słuchać natchnionych wywodów
przeora, wybieraliśmy się na wycieczki po okolicy, poznając niezwykłych ludzi i
uczestnicząc w zaskakujących wydarzeniach.
Pewnego dnia forsowaliśmy chaszcze otaczające dwór hrabiego.
Odrapani i brudni szliśmy przez polanę, na której stał mały kolorowy domek. Drzwi i
okiennice były pomalowane olejną farbą jak obrazy w muzeum, a z drugiej strony
budynku, obok studni, stał czarny ciężarowy ford T, o który oparta była
sięgająca niebios drabina. Pokrywały ją barwne, papierowe kwiaty. – Wejdź na
górę – usłyszeliśmy głos z wysokości. Siedział tam długowłosy, brodaty
mężczyzna z sokołem na ramieniu i czarną książką w dłoni.
Brat został na dole, a ja wspinałem się szczebel po
szczeblu, wśród kwitnących pnączy, tymczasem głos dobiegający z nieba
perorował: „Ziemię, na której stoisz, oddaję wam i waszemu potomstwu. A
potomstwo wasze będzie tak liczne jak proch ziemi, wy zaś rozprzestrzenicie się
na zachód i na wschód, na północ i na południe; wszystkie plemiona ziemi
otrzymają błogosławieństwo przez was i przez waszych potomków…” Kiedy się
zbliżyłem do brodacza, który wyglądał jak prorok, i podając mu rękę
powiedziałem: – Jakub – wybuchnął niepohamowanym śmiechem, a potem dokończył: –
Jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz. Sokół, z kapturkiem
na głowie, dziobał go nieustannie w policzek.
Deklaracja przyjaźni bardzo mnie poruszyła. Zacząłem
fotografować drabinę, brodacza i poskręcane kwiaty aparatem „Druh”, który
kupiliśmy w kiosku. Mężczyzna był w siódmym niebie. – Nazywaj mnie Michałem
Aniołem – prosił uroczyście, a potem wyjaśnił, że to, co robimy, jest nazywane w
sztuce happeningiem. Kiedy zdjął sokołowi czapeczkę i puścił go w niebo,
zrobiłem pamiątkowy portret. – Widzisz, teraz ty też jesteś artystą. Sztukę
trzeba udokumentować...
Michał Anioł był pierwszym człowiekiem, który rozmawiał z
nami poważnie. Pierwszym, który czytał na głos dorosłe książki. Jeśli ich nawet
nie rozumiałem, to nie znaczy, że były bez znaczenia, wprost przeciwnie,
brzmiały jak fantastyczne, tajemnicze zaklęcia, które wyprzedzając poznanie,
dają prawdziwy przedsmak filozofii.
W ciągu kilku miesięcy dokumentowałem jego prace.
Obandażowane konary drzew, pomalowane czerwoną farbą, ogromne proporce, które
nasączył naftą i podpalił, a nawet rzeźbę brzemiennego mężczyzny, który był w
ciąży, albo siał ziarno. – Co to oznacza? – spytałem. – Nieważne – odpowiedział.
– Sztuka z ideologią jest do dupy.
Zdarzało się, że Anioła odwiedzały dziewczyny anielskiej
urody, które detalicznie rozbierał na płótnach. Wyglądały jak wspaniałe trofea
myśliwskie, obnażone, piękne, bezwstydne i pociągające…Zrozumiałem, że też chcę
zostać artystą. Czy mogło być coś wspanialszego niż praca dla ludzi, którzy urodzili
się bez wyobraźni i wszystko musieli przeliczać na pieniądze?
Michał Anioł znikł bez pożegnania. Jego chata, a w
rzeczywistości domek myśliwski hrabiego, stała pusta. Drzwi były otwarte. Prace
wyparowały. Drabina powędrowała do stodoły. Służąca z dworu myła podłogę wodą z
szarym mydłem. Potem zabrała się za drzwi i okiennice, na których widniały bezcenne
obrazy. Czułem gorycz i zawód, że mój przyjaciel nie dotrzymał słowa.
Przygniatający, obezwładniający smutek, bo przez całe lata nie miałem z kim
poważnie rozmawiać i wiedziałem, że tak już pozostanie. Domownicy przeważnie
spali, a nauczyciele nie mieli nic do powiedzenia.
Po pewnym czasie w przywiezionym przez ciotkę „Paris
Matchu”, zobaczyłem Michała Anioła. Przykręcił do rzeźb koła i w otoczeniu
dziewczyn wędrował po Avenue des Champs-Élysées. Dokumentacja fotograficzna
była znakomita. Jedno ze zdjęć z przeszłości to był mój portret z sokołem. Ciotka
wyjaśniła, że Anioł zrobił światową karierę, bo „wybrał wolność” po drugiej
stronie „żelaznej kurtyny”. Nic mi te słowa nie mówiły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz