Złe rzeczy działy się tego roku na Olszy. Napawające grozą,
a nawet przerażeniem.
W zagajniku koło torów kolejowych zaprowadził się Leszy.
Początkowo nikt go nie widział, jednak posępna aura otaczająca serce lasku,
gwałtownie zapadający mrok, szalone przeloty ptaków i nocne wycia: piski,
śmiechy, budziły powszechne uczucie niepokoju. Pierwszą ofiarą ducha przyrody był
pan Banach, który poszedł wyrzezać sobie w gaiku drewniane żerdki i wrócił
okrwawiony, poturbowany, krzycząc – Leśny dziad, Leśny dziad…
Hrabia ostrzegał nas wszystkich, że ostatnio - z nieznanych
przyczyn - las stał się czymś w rodzaju sanktuarium i nie należy do niego
wchodzić: zrywać malin, poziomek, szukać pieczarek, no i w żadnym razie ścinać
drzew, żeby nie drażnić Dziada. Odczytał nam też z ganku fragment uczonej
księgi: „Wiele opowiadają chłopi o ich
głosie, mają bowiem te duchy śpiewać bez słów, powodować zjawisko echa,
krzyczeć donośnie, rżeć, śmiać się itp. Samotnym wędrowcom ukazują się
niekiedy w postaci wilka, puchacza lub innego zwierzęcia; przybierają też
kształt wichru (wiru powietrznego)” .
Nasz Leszy, według relacji jedynego świadka, był jednookim
starcem, w kożuchu przepasanym rzemiennym pasem, z wielką poskręcaną brodą, o
nienaturalnie białej twarzy. Jego pojawienie się rozpoczęło cały łańcuch
zadziwiających i zagadkowych zdarzeń na Osiedlu Oficerskim.
Pewnego wieczora sąsiad Bober, który lubił spacerować w
pobliżu lasku, dostał gwałtownego bólu żuchwy, tak dotkliwego, że nic nie
widział, płakał wielkimi bobrzymi łzami i my dzieci, musieliśmy go zaprowadzić
go do dentystki, ciotki Rity, która przyjmowała nielicznych pacjentów w swojej
dworkowatej willi. Ciotka była osobą korpulentną i jak mówili „miała rękę do
rwania”. Była to wielka dłoń, czerwona, wyposażona w żelazne szczypce, które przy
powitaniu chowała zwykle za plecami. Uśmiechnęła się do Pana Bobra na powitanie podchodząc do
niego tanecznym krokiem, poprosiła żeby otworzył usta, a kiedy to nastąpiło
wdarła się cęgami w szczękę i trach… urwała ząb tuż przy nasadzie. Pan Bober o
mały włos nie umarł z bólu i ze strachu, skręcił się w bok biały jak pergamin.
Posłali mnie do kuchni po szklankę wody, żeby ocucić biedaka, tymczasem wuj
usadowił pacjenta na starym, archaicznym fotelu z dermy, a ciotka Rita wyjęła z
szafki kolekcję dłutek, jakby z warsztatu szewskiego i nucąc piosenki w
przedwojennych filmów dźgała nieszczęsną żuchwę pana Bobera.
Była to scena kaźni, straszliwej tortury, przerywanej
wątpliwymi popisami wokalnymi ciotki Rity. – La, la, la… łup! – La, la, la…
Łup. Tymczasem wuj sprzymierzył się w zbrodniczej działalności z żoną i opasał
swoimi ogromnymi ramionami pacjenta nie dając mu uciec. W pewnej chwili dłuto
trafiło wreszcie w cel i ząb wyleciał na posadzkę, a za nim, fontanna zielonej
ropy, która rozlała się po całym pokoju. Smród był straszny. Wujek zluzował
chwyt. Ciotka przetarła czoło. Wtedy pan Bober został wystrzelony przedziwną
energią z fotela wprost za okno, jak pilot
katapultujący się z samolotu. Usłyszeliśmy brzęk szkła z tłuczonej
szklarni, a potem całą litanię strasznych przekleństw.
Późną nocą dziadek odwiózł pana Bobera swoim oplem olimpią do
kliniki, gdzie przebywał przez kilka dni lecząc szczękę, pocięte nogi a przede
wszystkim duszę, która ucierpiała wskutek szoku tak bardzo, że sąsiad w ogóle
nie mógł dojść do siebie i podawano mu relanium. Podobno całymi godzinami wpatrywał
się w ścianę i powtarzał, mieląc językiem: - O boze, co za jendza…. Dziadek,
jako lekarz wojenny, wolał tych zdarzeń nie komentować, w końcu Rita należała do rodziny, a że na stare lata
lubiła sobie wypić, cóż zrobić? - Alkohol na polu walki zawsze wyzwalał brawurę
– dowodził wuj Janek. – Jednak urwała mu pół podniebienia – żachnęła się
Helenka… - W czasie okupacji Rita potrafiła rozłożyć stena w minutę – stanęła w
obronie dentystki babcia, chociaż nie bardzo na temat.
Nam, dzieciom, tego złowrogiego lata także przytrafiały się
straszne przygody. Najpierw brat, chcąc przepędzić Leszego z zagajnika, postanowił
rozpalić przy torach wielkie ognisko, a potem podszedł i polewał po ogniu benzynę aż
długi płonący język wpadł do flaszki wywołując straszną detonację. Szkło
poraniło mu twarz i oko, trzeba było jechać do kliniki, skąd wrócił z
obandażowaną głową. Cała winę zwalał na leśnego dziadka, który rzekomo miał wlać
w ogień ropę naftową z blaszanki, ale nikt w to nie wierzył.
Wkrótce potem wybrałem się na łąki Fregiego po szczaw na ulubioną
zupę Helenki. Szedłem wśród traw, ziół, ostów, łopianów i polnych kwiatów. Nad ich
kielichami kołysały się opasłe, żółte pszczoły z naszej pasieki. Szedłem w
słońce, zauroczony pięknem dnia, pełen radości i siły, jakie ofiarowuje tylko dzieciństwo.
W pewnej chwili zobaczyłem mały dwupłatowy samolocik, który leciał nad ziemią w
kierunku pasa startowego lotniska w Czyżynach. Zacząłem biec i nie zauważyłem świeżo
założonego drutu kolczastego, który w jednej chwili przeciął mi twarz na pół.
Przede mną stanęła czerwona ściana krwi. Czułem ból. Jakiś dziadek wziął mnie nagle
za rękę i powoli zaprowadził na przystanek, skąd sąsiad Mieniek zawiózł mnie do
kliniki przy ul. Kopernika. Ponieważ zabrakło znieczulenia lekarze szyli na
żywca, a darłem się ponoć tak, że spłoszyłem dorożkarskie konie. Podobnie jak
brat wróciłem do domu z twarzą białą od bandaży i okoliczni chłopcy śmiali się,
że mam na gębie śmietanę. Sadzę, że człowiekiem, który mnie jako pierwszy
ratował był Leszy z naszego zagajnika.
To jeszcze nie koniec tegorocznych nieszczęść. Pan Erazm z
żółtego domu na końcu ulicy, gdzie kiedyś znaleźliśmy kenkartę z czasów drugiej
wojny, spadł z dachu i złamał nogę,
krawiec Szymacha wygrał w totolotka i zapił się na śmierć, a sąsiada Mieńka odwieziono
do izby wytrzeźwień. Podobno każdy z nich widział wcześniej Dziada. Było to złe
lato – jak powiedziała babcia, a babcia wiedziała jak jest, bo o wszystkim
mówiły jej pszczoły. W każdym razie Leszy zamieszkał u nas na stałe i dali mu
radę dopiero robotnicy, którzy zrównali lasek spychaczami, ale to już inna, tragiczna
historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz