niedziela, 15 marca 2020

Lato katastrof


Złe rzeczy działy się tego roku na Olszy. Napawające grozą, a nawet przerażeniem.
W zagajniku koło torów kolejowych zaprowadził się Leszy. Początkowo nikt go nie widział, jednak posępna aura otaczająca serce lasku, gwałtownie zapadający mrok, szalone przeloty ptaków i nocne wycia: piski, śmiechy, budziły powszechne uczucie niepokoju. Pierwszą ofiarą ducha przyrody był pan Banach, który poszedł wyrzezać sobie w gaiku drewniane żerdki i wrócił okrwawiony, poturbowany, krzycząc – Leśny dziad, Leśny dziad…
Hrabia ostrzegał nas wszystkich, że ostatnio - z nieznanych przyczyn - las stał się czymś w rodzaju sanktuarium i nie należy do niego wchodzić: zrywać malin, poziomek, szukać pieczarek, no i w żadnym razie ścinać drzew, żeby nie drażnić Dziada. Odczytał nam też z ganku fragment uczonej księgi: „Wiele opowiadają chłopi o ich głosie, mają bowiem te duchy śpiewać bez słów, powodować zjawisko echa, krzyczeć donośnie, rżeć, śmiać się itp. Samotnym wędrowcom ukazują się niekiedy w postaci wilka, puchacza lub innego zwierzęcia; przybierają też kształt wichru (wiru powietrznego)” .
Nasz Leszy, według relacji jedynego świadka, był jednookim starcem, w kożuchu przepasanym rzemiennym pasem, z wielką poskręcaną brodą, o nienaturalnie białej twarzy. Jego pojawienie się rozpoczęło cały łańcuch zadziwiających i zagadkowych zdarzeń na Osiedlu Oficerskim.
Pewnego wieczora sąsiad Bober, który lubił spacerować w pobliżu lasku, dostał gwałtownego bólu żuchwy, tak dotkliwego, że nic nie widział, płakał wielkimi bobrzymi łzami i my dzieci, musieliśmy go zaprowadzić go do dentystki, ciotki Rity, która przyjmowała nielicznych pacjentów w swojej dworkowatej willi. Ciotka była osobą korpulentną i jak mówili „miała rękę do rwania”. Była to wielka dłoń, czerwona, wyposażona w żelazne szczypce, które przy powitaniu chowała zwykle za plecami. Uśmiechnęła się do Pana Bobra na powitanie podchodząc do niego tanecznym krokiem, poprosiła żeby otworzył usta, a kiedy to nastąpiło wdarła się cęgami w szczękę i trach… urwała ząb tuż przy nasadzie. Pan Bober o mały włos nie umarł z bólu i ze strachu, skręcił się w bok biały jak pergamin. Posłali mnie do kuchni po szklankę wody, żeby ocucić biedaka, tymczasem wuj usadowił pacjenta na starym, archaicznym fotelu z dermy, a ciotka Rita wyjęła z szafki kolekcję dłutek, jakby z warsztatu szewskiego i nucąc piosenki w przedwojennych filmów dźgała nieszczęsną żuchwę pana Bobera.
Była to scena kaźni, straszliwej tortury, przerywanej wątpliwymi popisami wokalnymi ciotki Rity. – La, la, la… łup! – La, la, la… Łup. Tymczasem wuj sprzymierzył się w zbrodniczej działalności z żoną i opasał swoimi ogromnymi ramionami pacjenta nie dając mu uciec. W pewnej chwili dłuto trafiło wreszcie w cel i ząb wyleciał na posadzkę, a za nim, fontanna zielonej ropy, która rozlała się po całym pokoju. Smród był straszny. Wujek zluzował chwyt. Ciotka przetarła czoło. Wtedy pan Bober został wystrzelony przedziwną energią z fotela wprost za okno, jak pilot  katapultujący się z samolotu. Usłyszeliśmy brzęk szkła z tłuczonej szklarni, a potem całą litanię strasznych przekleństw.
Późną nocą dziadek odwiózł pana Bobera swoim oplem olimpią do kliniki, gdzie przebywał przez kilka dni lecząc szczękę, pocięte nogi a przede wszystkim duszę, która ucierpiała wskutek szoku tak bardzo, że sąsiad w ogóle nie mógł dojść do siebie i podawano mu relanium. Podobno całymi godzinami wpatrywał się w ścianę i powtarzał, mieląc językiem: - O boze, co za jendza…. Dziadek, jako lekarz wojenny, wolał tych zdarzeń nie komentować, w końcu  Rita należała do rodziny, a że na stare lata lubiła sobie wypić, cóż zrobić? - Alkohol na polu walki zawsze wyzwalał brawurę – dowodził wuj Janek. – Jednak urwała mu pół podniebienia – żachnęła się Helenka… - W czasie okupacji Rita potrafiła rozłożyć stena w minutę – stanęła w obronie dentystki babcia, chociaż nie bardzo na temat.
Nam, dzieciom, tego złowrogiego lata także przytrafiały się straszne przygody. Najpierw brat, chcąc przepędzić Leszego z zagajnika, postanowił rozpalić przy torach wielkie ognisko, a potem podszedł i polewał po ogniu benzynę aż długi płonący język wpadł do flaszki wywołując straszną detonację. Szkło poraniło mu twarz i oko, trzeba było jechać do kliniki, skąd wrócił z obandażowaną głową. Cała winę zwalał na leśnego dziadka, który rzekomo miał wlać w ogień ropę naftową z blaszanki, ale nikt w to nie wierzył.
Wkrótce potem wybrałem się na łąki Fregiego po szczaw na ulubioną zupę Helenki. Szedłem wśród traw, ziół, ostów, łopianów i polnych kwiatów. Nad ich kielichami kołysały się opasłe, żółte pszczoły z naszej pasieki. Szedłem w słońce, zauroczony pięknem dnia, pełen radości i siły, jakie ofiarowuje tylko dzieciństwo. W pewnej chwili zobaczyłem mały dwupłatowy samolocik, który leciał nad ziemią w kierunku pasa startowego lotniska w Czyżynach. Zacząłem biec i nie zauważyłem świeżo założonego drutu kolczastego, który w jednej chwili przeciął mi twarz na pół. Przede mną stanęła czerwona ściana krwi. Czułem ból. Jakiś dziadek wziął mnie nagle za rękę i powoli zaprowadził na przystanek, skąd sąsiad Mieniek zawiózł mnie do kliniki przy ul. Kopernika. Ponieważ zabrakło znieczulenia lekarze szyli na żywca, a darłem się ponoć tak, że spłoszyłem dorożkarskie konie. Podobnie jak brat wróciłem do domu z twarzą białą od bandaży i okoliczni chłopcy śmiali się, że mam na gębie śmietanę. Sadzę, że człowiekiem, który mnie jako pierwszy ratował był Leszy z naszego zagajnika.
To jeszcze nie koniec tegorocznych nieszczęść. Pan Erazm z żółtego domu na końcu ulicy, gdzie kiedyś znaleźliśmy kenkartę z czasów drugiej wojny,  spadł z dachu i złamał nogę, krawiec Szymacha wygrał w totolotka i zapił się na śmierć, a sąsiada Mieńka odwieziono do izby wytrzeźwień. Podobno każdy z nich widział wcześniej Dziada. Było to złe lato – jak powiedziała babcia, a babcia wiedziała jak jest, bo o wszystkim mówiły jej pszczoły. W każdym razie Leszy zamieszkał u nas na stałe i dali mu radę dopiero robotnicy, którzy zrównali lasek spychaczami, ale to już inna, tragiczna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz