Tuż nad rzeką, jak rogatka przy naszej ulicy, wyrastał żółty "dworek" pana Banacha. Banach był rzemieślnikiem i… złodziejem. Za dnia, w
czarnych okularach ślepca i skórzanych nagolennikach spawacza sypał wokoło naręczami
iskier. Nocami wyprawiał się do miasta na włam, albo wędrował z drewnianym
wózkiem na budowę pobliskiego domu, skąd wracał obładowany cegłami. Dzięki temu
w ciągu kilku miesięcy wystawił pięterko.
Kiedy miałem 5 albo 7 lat zamknąłem się w łazience. Babcia waliła
pięściami w drzwi i wołała: – Tylko nie wyrzucaj klucza! Zawołano Banacha.
Szarpał się z zamkiem, używając pordzewiałych wytrychów. Po chwili nastąpił huk
i buchnął dym, z którego wyłoniła się nieogolona twarz rzemieślnika.
Banach wyciągnął naprzód żylastą rękę i krzyknął: – Co
zrobiłeś, gówniarzu! Wyglądał jak wyliniały wilk z paszczą popsutych zębów. Z
jego ust wydobywał się acetylen. W rzeczywistości był robotem zesłanym na
Ziemię przez inną, znacznie doskonalszą cywilizację, ale się popsuł!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz