Miała oczy uroczne. Wystarczyło, że przeszła po wsi, w piaszczystym
pyle poranka, kiedy krowy wyganiano na
pastwisko, ziemia głucho dudniła, dźwięczały żelazne dzwonki, wystarczyło, że zachwyciła się cielątkiem czy
byczkiem – zwierzę w nocy zdychało. Kiedy więc szła, boso, w słomkowym
kapeluszu, z koszykiem grzybów w dłoni, w miodowym słońcu przedpołudnia, chłopi
zaganiali dobytek do chlewów i obór, żegnali się nabożnie znakiem krzyża a
niektórzy spluwali za siebie. Babcia uśmiechała się wtedy tajemniczo i jakby z
wyższością.
Nikt w okolicy nie odważyłby się podnieść na nią ręki, bo zawsze
towarzyszyło jej kilka pszczół, które mieliły powietrze jak helikoptery. A
pszczoły były przecież święte.
Uroczne oczy nie zabijały psów i ptaków. Kiedyś, podczas
wichury z podniebnych topól spadło gniazdo z dwiema wystraszonymi sroczkami.
Babcia zabrała je do domu, umieściła w
klatce, a potem karmiła wstrzykując w dziobki kroplomierzem mleko, wkładając palcami
maleńkie paski mięsa i białego sera, a kiedy ptaki podrosły uczyła je latać. Stawiała
ptaszki na gałęziach, oddalała się o metr i czekała aż przyfruną, żeby jej
usiąść na ramionach. Zachwycony tymi próbami wujek Janek zmieniał się w
wielkiego ptaka, machał ramionami i tłumaczył w ptasim języku o co chodzi.
Kiedyś tak przejął się swoją rolą, że odfrunął i wrócił dopiero po tygodniu, w
dodatku pijany… Tymczasem sroczki przynosiły nam srebrne łyżeczki, a nawet
cumelek wyrwany z ust niemowlęcia.
Ludzie z Olszy garnęli się do babci, nazywając ją nabożnie
Panią Doktorową. Była żoną słynnego lekarza ale i pielęgniarką na wojnie z bolszewikami,
gdzie asystowała przy krwawych operacjach przeprowadzanych beznamiętnie przez dziadka
– doktora wszech nauk lekarskich, dowódcy pociągu sanitarnego przemieszczającego
się wzdłuż linii frontu.
Przez tę sławę pacjenci łomotali do nas od samego rana. Sąsiadka,
której wpadł do oka owad, mleczarz Józek na przepłukanie ucha, skaleczony przez
maszynę Banach, żeby założyć fachowo opatrunek i kilku innych sąsiadów z
prawdziwymi lub urojonymi dolegliwościami. Kiedy babcia kończyła praktykę
medyczną, kiedy siadaliśmy do obiadu – Helenka otwierała poczekalnię dla ciężej
chorych, których przyjmował dziadek. Nasz dom był na poły kliniką, gdzie
większość porad udzielano za Bóg zapłać.
We czwartki było jednak inaczej. We czwartki babcia świadczyła
pomoc spirytualistyczną. Stawiała karty, a jej kabała zawsze w straszliwy
sposób się sprawdzała. Ktoś miał umrzeć, stracić ojca, męża, zachorować, albo
zniknąć na dziesięciolecia. Dlatego „pacjenci medialni” przychodzili po wróżbę tylko raz. I nigdy więcej nie wracali. Jeśli przyszłość nie przynosi nadziei – niech
lepiej pozostanie okryta tajemnicą.
Babcia od dziecka miała prorocze sny. Wizje i przeczucia. Przed
wojną uczestniczyła w seansach z udziałem słynnego medium Guzika, obserwowała wirujące
stoliki i emanacje ektoplazmy, słuchała jak duchy przemawiały grobowym głosem z
głębi mogił. Potem ujawniono, co prawda, że Guzik oszukiwał, ale czy to ważne gdy chodzi o badanie spraw tajnych i niezgłębionych?
We czwartki, kiedy dziadek wychodził do szpitala, zbierało
się u nas towarzystwo metampsychiczne, które przeprowadzało eksperymenty.
Pierwszym, o którym słyszałem, była dematerializacja stołu dębowego w salonie i
jego ponowna materializacja w gabinecie, o czym wiele opowiadał wujek
Janek. - Medium o mały włos nie umarło z wysiłku! – dodawał z powagą. Kiedyś,
ukryty w połach zasłon, śledziłem trans ciotki Rity. Babcia wprowadziła ją w
stan hipnozy, trzymała za puls, a potem kazała szukać ukrytej wcześniej broszki.
W tym czasie inni uczestnicy spotkania skupiali myśli na schowanym przedmiocie.
Rita szła sztywna, wyprostowana, jakby połknęła kij. Żeby ją wybudzić, Helenka musiała
chlusnąć w twarz szklanką wody.
Tamtego dnia do drzwi naszego domu zastukała prosta, wiejska
kobieta. Była ubrana w strój wiśniowski, z koszem na plecach, w wielkiej chuście,
a zawodziła tak, że trudno było zrozumieć o co chodzi. - Napijcie się wody –
babcia zaproponowała trzeźwo. – Łoj pani, pani… zawodziła kobieta… pieniądze
ukradli…
Z zawodzeń babiny można było zrozumieć, że jej mąż przywiózł
z Ameryki fortunę – 30 tysięcy dolarów.
Schowali ten skarb, opakowany w plastikowy worek, w szopie za legarem. Po kilku dniach pakunek zniknął.
Chłop pił, a baba dała na mszę w kościele i przyszła po wsparcie do Dobrej Pani.
Babcia zadzwoniła do medium. Była to postać zwiewana, niemal
przezroczysta, w kapeluszu i opuszczonej na twarz gęstej, czarnej woalce.
Odzywała się rzadko. A czasem po prostu rozpływała w powietrzu pozostawiając
tylko mocny zapach kalii, podobny do tego, jaki sączy się z kwiaciarni przy
cmentarzu. Po wysłuchaniu sprawy wzięła obie kobiety za ręce tak, że utworzyły
koło. Po chwili koło ruszyło i zaczęło się kręcić z niezwykłą prędkością. Uniosło
się ponad ziemię i zatrzymało dopiero na wysokości sufitu. Spod woalki popłynął
matowy, automatyczny głos: W czapce, maciejówce, w niebieskiej marynarce,
niski, ma szramę na gębie… - To Krupiarz! – wykrzyknęła kobieta. Wszystkie trzy
opadły miękko na dywan. – Idźcie od razu na milicję – poradziła babcia.
Sprawa wyjaśniła się po kilku dniach, kiedy kobieta z mężem
przywieźli do nas pół cielaka z nielegalnego uboju. Pieniądze wywęszył
rzeczywiście Krupiarz. Milicji nikt nie informował, bo posiadanie waluty było w
tamtych czasach zakazane. Mężczyzna z kuzynami, uzbrojeni z kosy, noże i obrzyny
najechali gospodarstwo złodzieja i szukali tak długo, aż znaleźli. A Krupiarz
wylądował w klinice, gdzie zszywał go mój dziadek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz