czwartek, 26 marca 2020

Zmierzch (28)



Zmierzch ścielił się na moście, rozlewał w poprzek rzeki, mieszał z pastelową smugą, podbitą rzadką, liliowo-różową poświatą, sennym oddechem nurtu, otulał miękko zarysy barki stojącej przy bulwarze, wydobywając czarny napis, biegnący wzdłuż burty: "Przecież wiesz, że tak…”.
Wyszedłem z Olszy. W mrok. W zmierzch. W niewyraźność kształtów. W gmatwaninę linii. W ich skomplikowaną geometrię, która rządzi się własną, wewnętrzną logiką. Ściskając starą, wojskową leicę z czasów Wielkiej Wojny, szedłem na Podgórze, do dzielnicy, która podobnie jak ojczyzna mojego dzieciństwa, uciekła w stronę minionego czasu, w stronę tandety i wsiowości; szedłem w mroku, patrząc, jak młody księżyc zahaczył o wieżę kościoła św. Józefa, jak złapany na wędkę okoń, szedłem wtapiając się w gasnącą łunę zmierzchu, w dół, w wilgoć, w czeluść, aż stanąłem w sercu mrocznego miasta, które ma w sobie coś, chociaż nie wiem co, może dziwne, kamienne domki, delikatnie wtopione w noc, kręte uliczki, które wcale się nie kończą, ujawniając tylko potencję, nadzieję, możliwość – pozostające w zawieszeniu jak pytania, podwórka pełne drewnianych komórek, okratowanych gołębników, żelaznych beczek na deszczówkę, drewnianych wózków na gumowych kołach, tego wszystkiego, co jest esencją prowincji, zmieszaną z zapachem kapuśniaku, benzyny, spalin z motocykla SHL i dymu z papierosów sport – tak zapamiętałem; więc szedłem w mrok, w bezkształt, w chaos, marcowe koty grały na dachach serenady, kontury par tuliły się po bramach i na ławkach parku Bednarskiego – swojsko było, dziarsko, w innych okolicznościach walnąłbym w jakimś barze pięćdziesiątkę, ale nie teraz, więc tylko zbiegłem w dół i stanąłem przed wielką, rozświetloną wystawą, która biła po oczach zachwytem tak prostym, jak zapach tanich perfum.
Wewnątrz było to wszystko, co wypełnia salony peryferii: porcelanowe tancerki, zgięte w rozkosznych ukłonach – po 80 złotych, telefon z „marmuru” za 4 stówki, rozdzierające, rozdęte fotele, wyściełane zielono-czerwonym kwiecistym płótnem, figurki Murzynów, psów, udawane stare zegary – blichtr, tandeta, porażka estetyczna, artystyczne nieporozumienie.
Noc robiła się gęsta jak sierść kota. Połyskiwała złotymi oczyma nadjeżdżających samochodów, pomiędzy nimi zobaczyłem nagle samotną dziewczynkę w rozwianej sukience i trzask – przyszpiliłem ją do emulsji, bo to był niewątpliwie duch Podgórza, a może nawet zwiastun wiosny. 
Szedłem w noc, przez stary, ażurowy most, trochę po omacku, z nieba sypał drobny, twardy śnieg i tylko Wenus oświetlała drogę, więc kląłem, że wszystko rozpłynęło się w czeluściach, gdy nagle, nieoczekiwanie, ni stąd, ni zowąd, zapaliły się światła na Kładce Zakochanych. Złota poświata pełzła powoli po rzece, rozlewała się, aż w końcu wydobyła z ciemności dziób barki z czerwonym napisem „I ja Ciebie też…”.
Zrobiło się bardzo zimno i wtedy zobaczyłem dwie samotne, objęte wpół dziewczyny, które narzekały, że na świecie nie ma już miłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz