Zmierzch
ścielił się na moście, rozlewał w poprzek rzeki, mieszał z pastelową smugą,
podbitą rzadką,
liliowo-różową poświatą, sennym oddechem nurtu, otulał miękko zarysy barki
stojącej przy bulwarze,
wydobywając czarny napis, biegnący wzdłuż burty: "Przecież wiesz, że tak…”.
Wyszedłem
z Olszy. W mrok. W zmierzch. W niewyraźność kształtów. W gmatwaninę linii. W
ich skomplikowaną
geometrię, która rządzi się własną, wewnętrzną logiką. Ściskając starą,
wojskową leicę z czasów Wielkiej Wojny, szedłem na Podgórze, do dzielnicy,
która podobnie jak ojczyzna mojego dzieciństwa, uciekła w stronę minionego
czasu, w stronę tandety i wsiowości; szedłem w mroku, patrząc, jak młody
księżyc zahaczył o wieżę kościoła św. Józefa, jak złapany na wędkę okoń,
szedłem wtapiając się w gasnącą łunę zmierzchu, w dół, w wilgoć, w czeluść, aż
stanąłem w sercu mrocznego miasta, które ma w sobie coś, chociaż nie wiem co,
może dziwne, kamienne domki, delikatnie wtopione w noc, kręte uliczki, które
wcale się nie kończą, ujawniając tylko potencję, nadzieję, możliwość –
pozostające w zawieszeniu jak pytania, podwórka pełne drewnianych komórek,
okratowanych gołębników, żelaznych beczek na deszczówkę, drewnianych wózków na
gumowych kołach, tego wszystkiego, co jest esencją prowincji, zmieszaną z
zapachem kapuśniaku, benzyny, spalin z motocykla SHL i dymu z papierosów sport
– tak zapamiętałem; więc szedłem w mrok, w bezkształt, w chaos, marcowe koty
grały na dachach serenady, kontury par tuliły się po bramach i na ławkach parku
Bednarskiego – swojsko było, dziarsko, w innych okolicznościach walnąłbym w
jakimś barze pięćdziesiątkę, ale nie teraz, więc tylko zbiegłem w dół i
stanąłem przed wielką, rozświetloną wystawą, która biła po oczach zachwytem tak
prostym, jak zapach tanich perfum.
Wewnątrz
było to wszystko, co wypełnia salony peryferii: porcelanowe tancerki, zgięte w
rozkosznych ukłonach – po 80 złotych, telefon z „marmuru” za 4 stówki,
rozdzierające, rozdęte fotele, wyściełane
zielono-czerwonym kwiecistym płótnem, figurki Murzynów, psów, udawane stare
zegary –
blichtr, tandeta, porażka estetyczna, artystyczne nieporozumienie.
Noc
robiła się gęsta jak sierść kota. Połyskiwała złotymi oczyma nadjeżdżających
samochodów, pomiędzy
nimi zobaczyłem nagle samotną dziewczynkę w rozwianej sukience i trzask –
przyszpiliłem ją
do emulsji, bo to był niewątpliwie duch Podgórza, a może nawet zwiastun wiosny.
Szedłem w
noc, przez stary, ażurowy most, trochę po omacku, z nieba sypał drobny, twardy
śnieg i tylko Wenus oświetlała drogę, więc kląłem, że wszystko rozpłynęło się w
czeluściach, gdy nagle, nieoczekiwanie, ni stąd, ni zowąd, zapaliły się światła
na Kładce Zakochanych. Złota poświata pełzła powoli po rzece, rozlewała się, aż
w końcu wydobyła z ciemności dziób barki z czerwonym napisem „I ja Ciebie
też…”.
Zrobiło
się bardzo zimno i wtedy zobaczyłem dwie samotne, objęte wpół dziewczyny, które
narzekały, że na świecie nie ma już miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz