piątek, 8 maja 2020

Urodziny


Wskoczyłem w życie jak w dżinsy. Ze śniadaniem – kawa i papierosy caro - wyszedłem na balkon. W światło. W ciepło. W przejrzyste powietrze lata, które ogarniało ludzi i rośliny delikatnym powiewem wakacji. Pod stopami ścielił się nasz ogród, dawniej francuski, a teraz angielski, z mocnymi akcentami parkowymi i gęstymi zacienionymi zaroślami, z altankami i ławeczkami – 20 arów zieleni w samym centrum Krakowa.
Drzewa stały na baczność, wyprężone w ostrym świetle lipca. Lekki wiatr kołysał delikatnie koroną lipy, gałęziami brzozy i czeremchy. Na trawnikach świeciły klomby pełne aksamitek i czerwono-żółtych lewkonii, które konkurowały ze stonowaną klasyczną urodą lilii, dalii i gladioli. Pod płotem rosły miodowe słoneczniki, krwiste maki i błękitne fiołki. Wszystko to, zaplanowane w szczegółach i rozpisane na kolejne miesiące, było dziełem babci, mistrzyni sztuki ogrodniczej, która odeszła, ponieważ nie chciało jej się dłużej żyć, bo wszyscy wnukowie umierali. Niepostrzeżenie, niemal niezauważalnie, dołączyła do moich młodszych kuzynów cierpiących na tajemniczą, nieznaną chorobę. Ale ja żyłem nadal… o tym nie myślała? Mnie mogła sobie darować?
Dziś miałem 18 urodziny. Postanowiłem je obejść wspólnie z kolegami z nowej szkoły. Choć wypadały pod koniec w lipca, obiecywali, że przyjdą niezawodnie. Kupiłem szampana, białe wino cinzano, zamówiłem tort i z radością czekałem na nadchodzące chwile, które otworzą przede mną wrota dorosłości.
Rodziców już nie było. Mama studiowała w bibliotece, a ojciec jak zawsze przesiadywał w muzeum. Zszedłem na parter. W jadalni dziadek kończył pierwsze śniadanie w towarzystwie przybyłej z Gdańska ciotki.
– Michał, jaki ty jesteś duży! Ile masz lat? – krzyknęła wesoło.
- Właśnie dziś kończy 18 – odpowiedział dziadek.
Ciotka Cesia, kobieta o obfitych kształtach i radosnych, błyszczących oczach, spontanicznie rzuciła mi się na szyję. Czułem bicie jej serca i intensywny zapach perfum „Być może”, które w kiosku Ruchu kosztowały 5,50. Sięgnęła do torebki i wręczyła mi 200 złotych.
- Kup sobie coś, co ci sprawi przyjemność.
Kiedy poszła do pokoju gościnnego, dziadek wyciągnął mnie na balkon.
– Bardzo się martwię – powiedział - myśląc o Twojej przyszłości.
- A konkretnie?
- Obawiam się, że zostaniesz alkoholikiem i złapiesz chorobę weneryczną. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Na policzkach miał pasma siwych włosów.
Przez chwilę zaniemówiłem. Zastanawiałem się czy tego mi właśnie życzył? Czy to był jego prezent na urodziny? Właściwie, czego się miałem spodziewać?
– Dziękuję za troskę – odpowiedziałem sucho i zszedłem po schodach do ogrodu.
Z drzew owocowych spadały nabrzmiałe, ciężkie od soku grusze, które babcia podawała z zimnym sosem waniliowym. Białe papierówki nadawały się już na szarlotkę. Granatowe śliwy smażyliśmy zawsze w wielkiej, okrągłej, mosiężnej patelni, a renklody, których sok lał się po brodzie, brzoskwinie i morele - trafiały do słoików z kompotami, otwieranych podczas świąt, rodzinnych fet i uroczystości. Pomyślałem, że gdyby żyła babcia, kuchnia pracowałaby teraz pełną parą,  dziadek nie pozwoliłby sobie wobec mnie na chamstwo, a ciotka i wuj, złożyliby sztywne, wymuszone życzenia.
Poszedłem na piętro. Nakryłem stół, a potem czytając „Grę w klasy” Cortazara i słuchając Dep Purple "Come Taste the Band", czekałem na kolegów. Oprócz chłopców, którzy mieli przyjść ze swoimi dziewczynami,  zaprosiłem Asię, osiedlową gwiazdę, która nie była piękna, ale przykuwała powszechną uwagę. Jasnowłosa, piegowata, o orzechowych oczach, często się śmiała i chętnie przebywała wśród chłopców. Każdy z nas szukał okazji, żeby się do niej zbliżyć, zapraszał na imieniny czy domówkę. A ponieważ mój dom robił na wszystkich wrażenie miałem nadzieję, że oprowadzę ją po pokojach. I kto wie jak się ten spacer skończy?
 Wielki zegar w salonie uderzył cztery razy. Cisza. O 17-ej także. Może pomyliłem datę? Podałem złą godzinę? Zacząłem nerwowo telefonować, wszyscy do których udało mi się dodzwonić, wciąż przebywali na wakacjach. O 19 - ej zebrałem talerzyki. Było mi wstyd przed rodzicami, którym zapowiadałem huczne urodziny. Koledzy zapomnieli, albo składali obietnice bez zastanowienia. Trudno. Można to w końcu zrozumieć. Byłem głupi sądząc, że zapamiętają dzień, który ma znaczenie tylko dla mnie.
Wziąłem do kieszeni trencza flaszkę wina, 200 złotych, i poszedłem w stronę Rakowic.
Osiedle Urzędnicze kończyło się rogatkami kolei towarowej. Zaporami i klasyczną zieloną budką z dróżnikiem, który staojąc na baczność z chorągiewką w dłoni odbierał defiladę żelaznych pociągów. Przez Olszę jeździły głównie rdzawo-czerwone prostokąty wypełnione węglem, cysterny i platformy wiozące jakiś sprzęt górniczy. Początkowo z kolegą Jackiem układaliśmy na szynach gwoździe, z których pozostawały długie, ciepłe szpadki, potem wybuchające korki, wreszcie zaczęliśmy wskakiwać do wagonów i podróżować w dalekie strony, leżąc na dachach i spoglądając w gwiazdy. Wracaliśmy z tych podróży autostopem, brudni i umorusani, ale nikt nie zwracał na nas uwagi.
Minąłem przejazd kolejowy. Dalej miasto, które dotąd miało zwarty plan architektoniczny – zupełnie się rozłaziło. Rakowice były pełne bezładnie położonych kamienic z czerwonej cegły, zamieszkałych przez margines społeczny i szarych domków dawnych robotników rolnych, zatrudnianych we dworze hrabiego Potockiego. Wszędzie pachniało zupą pomidorową z ryżem lub rosołem. W klatkach stojących na podwórkach hodowano kury i króliki. Na dachach szop trzymano gołębie pocztowe. Mieszkańcy naprawiali motocykle, przesiadywali w ogródkach, albo pili wódkę.
Na ulicy Ciemnej, pod osiemnastką, mieszkała Stefa. Dawniej była sklepową, ale jak mawiało się w moim domu, „zeszła na złą drogę”, chociaż trudno powiedzieć, bo koledzy z gorszych rodzin, a tylko z takimi się zadawałem, rozpoczynali u niej start w dorosłe życie.
Zapamiętałem że ma umalowane usta, obfity biust i zgrabne nogi, co wystarczyło, żeby mężczyzna poczuł zainteresowanie kobietą, a chłopiec w moim wieku – przeżył podniecenie.
Kiedy otwarły się drzwi zobaczyłam wysoką dziewczynę z dłonią opartą na biodrze. Uśmiechnęła się figlarnie. – Masz wino, fajnie, ale To kosztuje 200 złotych. Wyjąłem pieniądze i położyłem na stole przykrytym białą plastykową ceratą, która udawała koronki. Całe mieszkanie było pomalowane na różowo. Dokoła wisiały święte obrazy i makatki, wyposażone w pouczające hasła dla gospodyń domowych, choć żadne z nich nie odnosiło się do seksu.
- Pierwszy raz będziesz to robił – Stefa raczej stwierdziła, niż zapytała, i położyła mi dłoń na policzku. – Nie martw się, to jest przyjemne, normalnie, bez wstydu. Z wprawą sięgnęła dłonią w głąb spodni.
Właściwie była ładna. Miała długie blond włosy, regularne rysy, czarne oczy i gładkie, smagłe ciało. Pachniała mydłem rumiankowym i odrobinę dymem.
…wtedy zrobiła coś zaskakującego i ugięły się pode mną nogi. Czułem bijące od ziemi fale ciepła, które wędrowały rytmicznie ku górze wywołując szybkie uderzenia serca. Potem ciało oderwało się od ziemi i przez chwilę zawisło w powietrzu. Zjechało w dół, a później wędrowało w gorącym tunelu szybko, coraz szybciej, aż spadł deszcz i wybuchło światło. Leżeliśmy zdyszani i zmęczeni. Spojrzałem na ogromny obraz św. Józefa, który niósł w dłoniach małego Jezusa. Uśmiechał się do nas z aprobatą.
Stefa wstała pierwsza. Nalała po szklance wina. – No, teraz już wiesz, co do czego…
Pogłaskała mnie po głowie. – Tylko traktuj kobiety jak damy, nie jak kurwy. Pamiętaj!
Wypiliśmy włoskie cinzano, którym zamierzałem uwodzić Joasię. Zapaliliśmy. Nie wiedziałem o czym rozmawiać, więc zapytałem, czy wybiera się na wakacje. – Pewnie, nad morze. Tam jest wielu nadzianych facetów.
Kiedy wracałem  na Osiedle Urzędnicze  niebo było gęste od czerwieni. Drzewa ciemniały, liście się rozmazały. W ogrodach czaiło się coś mrocznego i tajemniczego. Między olchami stała cisza w głąb której można było wejść jak w miękką taflę powietrza.
Przed furtką dziadek ścinał żywopłot. – Jak ci nie wstyd – zaczął – że stary człowiek musi wykonywać za ciebie prace ogrodowe.
Popatrzyłem na niego z góry. Był malutki.
– A może byś się wreszcie odpieprzył – zaproponowałem.
W domu mama wręczyła mi prezent. Książkę pod tytułem „Sekrety dorosłości”. Uznałem, że nie muszę jej czytać, bo rozwiązałem już wszystkie zagadki. Ojciec chłodno podał kopertę, w której było 200 złotych. Wiedziałem na co je przeznaczę.  Teraz, zgodnie z życzeniem dziadka, mogłem złapać syfa i się rozpić.
Przez chwilę pomyślałem o Asi. Jakaż ona była dziecinna… A koledzy, którzy zapomnieli o urodzinach – szczeniaki. Chodzili na zbiórki w harcerskich mundurkach, gdy my, z synem recydywisty Jackiem Krzyszytofem, zwiedzaliśmy stare bunkry, albo penetrowali opuszczone fabryki. – Dorosłość polega na tym, żeby liczyć tylko  na siebie! – pomyślałem.
Paliłem ostatniego tego dnia papierosa. Na niebo wypłynął wielki srebrny okrąg. Babcia mówiła, że taki księżyc unosi się tylko nad ukraińskim stepem, gdzie spędziła dzieciństwo i całą wczesną młodość. Lubiła nocą jeździć konno i pływać nago w Dnieprze. Byliśmy do siebie podobni. Było nam razem dobrze. Ale jeśli nie można mieć tego, czego się chce, trzeba mieć wspomnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz