Wskoczyłem w życie jak w dżinsy. Ze śniadaniem – kawa i
papierosy caro - wyszedłem na balkon. W światło. W ciepło. W przejrzyste
powietrze lata, które ogarniało ludzi i rośliny delikatnym powiewem wakacji.
Pod stopami ścielił się nasz ogród, dawniej francuski, a teraz angielski, z
mocnymi akcentami parkowymi i gęstymi zacienionymi zaroślami, z altankami i
ławeczkami – 20 arów zieleni w samym centrum Krakowa.
Drzewa stały na baczność, wyprężone w ostrym świetle lipca. Lekki
wiatr kołysał delikatnie koroną lipy, gałęziami brzozy i czeremchy. Na trawnikach
świeciły klomby pełne aksamitek i czerwono-żółtych lewkonii, które konkurowały
ze stonowaną klasyczną urodą lilii, dalii i gladioli. Pod płotem rosły miodowe słoneczniki,
krwiste maki i błękitne fiołki. Wszystko to, zaplanowane w szczegółach i
rozpisane na kolejne miesiące, było dziełem babci, mistrzyni sztuki ogrodniczej,
która odeszła, ponieważ nie chciało jej się dłużej żyć, bo wszyscy wnukowie
umierali. Niepostrzeżenie, niemal niezauważalnie, dołączyła do moich młodszych kuzynów
cierpiących na tajemniczą, nieznaną chorobę. Ale ja żyłem nadal… o tym nie
myślała? Mnie mogła sobie darować?
Dziś miałem 18 urodziny. Postanowiłem je obejść wspólnie z kolegami
z nowej szkoły. Choć wypadały pod koniec w lipca, obiecywali, że przyjdą niezawodnie.
Kupiłem szampana, białe wino cinzano, zamówiłem tort i z radością czekałem na nadchodzące
chwile, które otworzą przede mną wrota dorosłości.
Rodziców już nie było. Mama studiowała w bibliotece, a
ojciec jak zawsze przesiadywał w muzeum. Zszedłem na parter. W jadalni dziadek
kończył pierwsze śniadanie w towarzystwie przybyłej z Gdańska ciotki.
– Michał, jaki ty jesteś duży! Ile masz lat? – krzyknęła wesoło.
- Właśnie dziś kończy 18 – odpowiedział dziadek.
Ciotka Cesia, kobieta o obfitych kształtach i radosnych,
błyszczących oczach, spontanicznie rzuciła mi się na szyję. Czułem bicie jej
serca i intensywny zapach perfum „Być może”, które w kiosku Ruchu kosztowały
5,50. Sięgnęła do torebki i wręczyła mi 200 złotych.
- Kup sobie coś, co ci sprawi przyjemność.
Kiedy poszła do pokoju gościnnego, dziadek wyciągnął mnie na
balkon.
– Bardzo się martwię – powiedział - myśląc o Twojej
przyszłości.
- A konkretnie?
- Obawiam się, że zostaniesz alkoholikiem i złapiesz chorobę
weneryczną. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Na policzkach miał pasma siwych
włosów.
Przez chwilę zaniemówiłem. Zastanawiałem się czy tego mi właśnie
życzył? Czy to był jego prezent na urodziny? Właściwie, czego się miałem
spodziewać?
– Dziękuję za troskę – odpowiedziałem sucho i zszedłem po
schodach do ogrodu.
Z drzew owocowych spadały nabrzmiałe, ciężkie od soku grusze,
które babcia podawała z zimnym sosem waniliowym. Białe papierówki nadawały się już
na szarlotkę. Granatowe śliwy smażyliśmy zawsze w wielkiej, okrągłej, mosiężnej
patelni, a renklody, których sok lał się po brodzie, brzoskwinie i morele -
trafiały do słoików z kompotami, otwieranych podczas świąt, rodzinnych fet i
uroczystości. Pomyślałem, że gdyby żyła babcia, kuchnia pracowałaby teraz pełną
parą, dziadek nie pozwoliłby sobie wobec
mnie na chamstwo, a ciotka i wuj, złożyliby sztywne, wymuszone życzenia.
Poszedłem na piętro. Nakryłem stół, a potem czytając „Grę w
klasy” Cortazara i słuchając Dep Purple "Come Taste the Band", czekałem na
kolegów. Oprócz chłopców, którzy mieli przyjść ze swoimi dziewczynami, zaprosiłem Asię, osiedlową gwiazdę, która nie
była piękna, ale przykuwała powszechną uwagę. Jasnowłosa, piegowata, o orzechowych
oczach, często się śmiała i chętnie przebywała wśród chłopców. Każdy z nas szukał
okazji, żeby się do niej zbliżyć, zapraszał na imieniny czy domówkę. A ponieważ
mój dom robił na wszystkich wrażenie miałem nadzieję, że oprowadzę ją po
pokojach. I kto wie jak się ten spacer skończy?
Wielki zegar w
salonie uderzył cztery razy. Cisza. O 17-ej także. Może pomyliłem datę? Podałem
złą godzinę? Zacząłem nerwowo telefonować, wszyscy do których udało mi się dodzwonić,
wciąż przebywali na wakacjach. O 19 - ej zebrałem talerzyki. Było mi wstyd
przed rodzicami, którym zapowiadałem huczne urodziny. Koledzy zapomnieli, albo
składali obietnice bez zastanowienia. Trudno. Można to w końcu zrozumieć. Byłem
głupi sądząc, że zapamiętają dzień, który ma znaczenie tylko dla mnie.
Wziąłem do kieszeni trencza flaszkę wina, 200 złotych, i
poszedłem w stronę Rakowic.
Osiedle Urzędnicze kończyło się rogatkami kolei towarowej. Zaporami
i klasyczną zieloną budką z dróżnikiem, który staojąc na baczność z chorągiewką w dłoni odbierał defiladę żelaznych pociągów. Przez Olszę jeździły
głównie rdzawo-czerwone prostokąty wypełnione węglem, cysterny i platformy
wiozące jakiś sprzęt górniczy. Początkowo z kolegą Jackiem układaliśmy na
szynach gwoździe, z których pozostawały długie, ciepłe szpadki, potem
wybuchające korki, wreszcie zaczęliśmy wskakiwać do wagonów i podróżować w
dalekie strony, leżąc na dachach i spoglądając w gwiazdy. Wracaliśmy z tych
podróży autostopem, brudni i umorusani, ale nikt nie zwracał na nas uwagi.
Minąłem przejazd kolejowy. Dalej miasto, które dotąd miało zwarty
plan architektoniczny – zupełnie się rozłaziło. Rakowice były pełne bezładnie położonych
kamienic z czerwonej cegły, zamieszkałych przez margines społeczny i szarych domków
dawnych robotników rolnych, zatrudnianych we dworze hrabiego Potockiego. Wszędzie
pachniało zupą pomidorową z ryżem lub rosołem. W klatkach stojących na
podwórkach hodowano kury i króliki. Na dachach szop trzymano gołębie pocztowe.
Mieszkańcy naprawiali motocykle, przesiadywali w ogródkach, albo pili wódkę.
Na ulicy Ciemnej, pod osiemnastką, mieszkała Stefa. Dawniej
była sklepową, ale jak mawiało się w moim domu, „zeszła na złą drogę”, chociaż
trudno powiedzieć, bo koledzy z gorszych rodzin, a tylko z takimi się zadawałem,
rozpoczynali u niej start w dorosłe życie.
Zapamiętałem że ma umalowane usta, obfity biust i zgrabne
nogi, co wystarczyło, żeby mężczyzna poczuł zainteresowanie kobietą, a chłopiec
w moim wieku – przeżył podniecenie.
Kiedy otwarły się drzwi zobaczyłam wysoką dziewczynę z
dłonią opartą na biodrze. Uśmiechnęła się figlarnie. – Masz wino, fajnie, ale To
kosztuje 200 złotych. Wyjąłem pieniądze i położyłem na stole przykrytym białą
plastykową ceratą, która udawała koronki. Całe mieszkanie było pomalowane na różowo.
Dokoła wisiały święte obrazy i makatki, wyposażone w pouczające hasła dla
gospodyń domowych, choć żadne z nich nie odnosiło się do seksu.
- Pierwszy raz będziesz to robił – Stefa raczej stwierdziła,
niż zapytała, i położyła mi dłoń na policzku. – Nie martw się, to jest
przyjemne, normalnie, bez wstydu. Z wprawą sięgnęła dłonią w głąb spodni.
Właściwie była ładna. Miała długie blond włosy, regularne
rysy, czarne oczy i gładkie, smagłe ciało. Pachniała mydłem rumiankowym i
odrobinę dymem.
…wtedy zrobiła coś zaskakującego i ugięły się pode mną nogi.
Czułem bijące od ziemi fale ciepła, które wędrowały rytmicznie ku górze
wywołując szybkie uderzenia serca. Potem ciało oderwało się od ziemi i przez
chwilę zawisło w powietrzu. Zjechało w dół, a później wędrowało w gorącym
tunelu szybko, coraz szybciej, aż spadł deszcz i wybuchło światło. Leżeliśmy
zdyszani i zmęczeni. Spojrzałem na ogromny obraz św. Józefa, który niósł w
dłoniach małego Jezusa. Uśmiechał się do nas z aprobatą.
Stefa wstała pierwsza. Nalała po szklance wina. – No, teraz
już wiesz, co do czego…
Pogłaskała mnie po głowie. – Tylko traktuj kobiety jak damy,
nie jak kurwy. Pamiętaj!
Wypiliśmy włoskie cinzano, którym zamierzałem uwodzić
Joasię. Zapaliliśmy. Nie wiedziałem o czym rozmawiać, więc zapytałem, czy
wybiera się na wakacje. – Pewnie, nad morze. Tam jest wielu nadzianych facetów.
Kiedy wracałem na
Osiedle Urzędnicze niebo było gęste od czerwieni.
Drzewa ciemniały, liście się rozmazały. W ogrodach czaiło się coś mrocznego i tajemniczego.
Między olchami stała cisza w głąb której można było wejść jak w miękką taflę
powietrza.
Przed furtką dziadek ścinał żywopłot. – Jak ci nie wstyd –
zaczął – że stary człowiek musi wykonywać za ciebie prace ogrodowe.
Popatrzyłem na niego z góry. Był malutki.
– A może byś się wreszcie odpieprzył – zaproponowałem.
W domu mama wręczyła mi prezent. Książkę pod tytułem
„Sekrety dorosłości”. Uznałem, że nie muszę jej czytać, bo rozwiązałem już wszystkie
zagadki. Ojciec chłodno podał kopertę, w której było 200 złotych. Wiedziałem na
co je przeznaczę. Teraz, zgodnie z
życzeniem dziadka, mogłem złapać syfa i się rozpić.
Przez chwilę pomyślałem o Asi. Jakaż ona była dziecinna… A
koledzy, którzy zapomnieli o urodzinach – szczeniaki. Chodzili na zbiórki w
harcerskich mundurkach, gdy my, z synem recydywisty Jackiem Krzyszytofem, zwiedzaliśmy
stare bunkry, albo penetrowali opuszczone fabryki. – Dorosłość polega na tym,
żeby liczyć tylko na siebie! –
pomyślałem.
Paliłem ostatniego tego dnia papierosa. Na niebo wypłynął wielki
srebrny okrąg. Babcia mówiła, że taki księżyc unosi się tylko nad ukraińskim stepem,
gdzie spędziła dzieciństwo i całą wczesną młodość. Lubiła nocą jeździć konno i
pływać nago w Dnieprze. Byliśmy do siebie podobni. Było nam razem dobrze. Ale
jeśli nie można mieć tego, czego się chce, trzeba mieć wspomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz