poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Pan Oramus


Z powodu rosnącej bezczelności i nałogowej skłonności do wagarowania, ojciec postanowił mnie oddać na naukę do ślusarza. – Pan Oramus zrobi z ciebie człowieka! – powiedział twardo. Po czym jak zawsze po powrocie z pracy poszedł spać.
To prawda. Większość czasu spędzałem z synem recydywisty Jackiem Krzysztofem łapiąc rybki w Białusze, konstruując długie szklane lufki do plucia na lekcjach, a potem składając prawdziwy motocykl, co zajęło nam kilka tygodni. Z ramy po wypadku i silnika kupionego na Tandecie, stworzyliśmy prawdziwy pojazd, pod okiem sąsiada - majora Karola Biernata, niedocenionego bohatera walk pod Dien Bien Fu. Choć nasz motor nie miał siodełka a jedynie drewnianą deseczkę, był przedmiotem powszechnej zazdrości kolegów. Kiedy szli rano do szkoły, przejeżdżaliśmy bezczelnie przed budynkiem, w obłokach błękitnego dymu, oddalając się w kierunku dawnego lotniska w Czyżynach. Niestety, na świadectwie miałem same - naciągnięte do granic możliwości - trójki.  A nauczyciele marzyli, żeby się mnie pozbyć.
– Nie chcesz się uczyć, to pójdziesz do pracy. Zaczniesz terminować w czerwcu. Po wakacjach zapiszę cię do szkoły zawodowej – powiedział surowo ojciec po obejrzeniu wyników. Brat już chodził do zasadniczej mechanicznej, ze specjalnością tokarz. Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby ktoś w domu się nami zajmował, pilnował, pomagał odrabiać lekcje, ale rodzice czuli się powołani do wznioślejszych zadań i wracali dopiero nocami. Nie wiem właściwie, dlaczego mieli dzieci?
Rodzicom się nie wybacza. Jak mogli zaprowadzić chłopca, który nie rozstaje się z aparatem fotograficznym, do zakładu metaloplastycznego? Gdyby posłali mnie do atelier pani Garżyńskiej, wszystko potoczyłby się inaczej. Poznałbym tajniki zawodu, który mnie fascynował, któremu mógłbym się bez reszty poświęcić, ale w domu nikt o tym w ogóle nie myślał.
Zakład Pana Oramusa mieścił się przy ulicy Rakowickiej – powyżej cmentarza. Była to wielka, przeszklona hala, stojąca w tym samym miejscu, w którym 300 lat wcześniej pradziad właściciela założył kuźnię. Od tamtych czasów pracowania zdobyła renomę i reputację pierwszej w stołecznym królewskim mieście. Kolejni Oramusowie pobierali nauki w Paryżu i Londynie, przywozili z podróży techniczne nowinki, kuli przepiękne kraty, które Wisłą spławiali do Gdańska… aż przyszły czasy komuny, upadku, wyczerpania. Pan inżynier Lotar Oramus miał już tylko dwóch czeladników – Lupę i Jurasa, jednego rzemieślnika tuż przed wyzwoleniem - Wieśka, a teraz szukał ucznia.
– Michał jest pozbawiony zdolności manualnych – ojciec przedstawił mnie właścicielowi. – W dodatku to leń, który nikogo nie słucha. W razie wagarów, proszę od razu do mnie dzwonić.
Rzemieślnik zrozumiał, że mój pobyt w pracowni ma być formą kary, a ponieważ był  człowiekiem mądrym i dobrotliwym więc tylko bąknął - Nie tacy, tego...
Zakład pachniał metalem, naftą i acetylenem. Hale wypełniały staroświeckie maszyny pochodzące z  XVIII i XIX stulecia. Ogromne przecinarki, prasy, kowadła, młoty. Były też tokarki, wiertarki i piły mechaniczne… Wszystkie te urządzenia robiły wrażenie. Jeszcze większe sprawiali czeladnicy – wielkie, wąsate, milkliwe  chłopy w żółtych kombinezonach, palący połówki sportów w szklanych lufkach. Codziennie rano czyściłem dla nich piec kowalski, wyjmując z popielnika wielkie żużle. Potem paliłem w kuźni. A kiedy ogień płonął, przekręcałem manetkę z tlenem i wówczas płomień wesoło buchał w górę. Układałem na stanowiskach młotki i pilniki. Czyściłem lichtarze, lampy, kraty. Sprzątałem, polewając wcześniej podłogę wodą z lewatywy…
Pracownia wykonywała przedmioty zbytku dla bogatych mieszczan, przedmioty sakralne dla kościoła i rzeźby dla Akademii Sztuk Pięknych. To właśnie wtedy zaprzyjaźniłem się z artystami, którzy mieli dystans do świata, lubili się śmiać, a mnie, chłopca, traktowali z sympatią i cierpliwie wyjaśniali własne projekty.
Pewnego dnia Pan Oramus kazał mi się umyć, przebrać i pojechaliśmy na Wzgórze Wawelskie. W budynku naprzeciw katedry kilku księży prowadziło zaciętą dyskusję.
– Zastanawiamy się nad wykonaniem kopii „Włóczni św. Maurycego” – powiedział starszy, siwy, bardzo chudy kapłan. - Żaden zakład nie potrafi nam udzielić odpowiednich gwarancji.
Inżynier wręczył mi kluczyki do auta – Michał przynieś z bagażnika papier i sznurek.
Kiedy wróciłem, bezceremonialnie zapakował relikwię, jak zwykły kawałek metalu, włożył pod pachę i wyszedł, zostawiając księży w stanie głębokiej konfuzji.
Jednak inny dzień zapamiętałem szczególnie. Rano do pracowni przyjechał artysta Wielopolski, żeby wspólnie z nami zmontować tabernakulum. Po południu miał je oglądać sam kardynał. Dzieło przygotowywaliśmy od miesiąca. Jedni robili mosiężne winogrona, inni rajską jabłoń w miedzi, węża, pierwszych rodziców, Marię i Jezusa, owcę z chorągiewką. Ja wszystko czyściłem i układałem na stole. Wreszcie pojawił się projektant. Potężny facet, o wielkich czarnych oczach, długim nosie i ogromnych dłoniach. Mistrz Oramus, pan Wielopolski, czeladnik Juras, czeladnik Lupa, Wiesiu i ja podjęliśmy pracę nad montażem. Palniki acetylenowe, obcęgi, szczypce i małe młoteczki sprawnie łączyły wszystkie elementy. Na koniec szef sięgnął po telefon i zadzwonił do kardynała. – Eminencjo – można już przyjechać.  
Dostojnik dotarł staroświeckim samochodem marki warszawa. Był w zwykłej czarnej sutannie ze srebrnym krzyżem na piersiach. Uśmiechnął się i pobłogosławił warsztat znakiem krzyża. Autor ściągnął płótno, którym przykryliśmy tabernakulum. Przez okna wpadało słońce i mosiądz, miedź oraz aluminium zaświeciły w półmroku tajemniczo. Staliśmy zachwyceni własnym dziełem, które było prawdziwym dziełem sztuki. Artysta Wielopolski otworzył drzwiczki i nagle wszyscy zbaranieli. Wewnątrz stał żywy anioł. Miał 10 centymetrów.
Kardynał zaniemówił, a potem spojrzał na rzeźbiarza z wyrazem wzruszenia. W tej samej chwili wysłannik niebios wyfrunął z pracowni przez otwarte okienko, pozostawiając za sobą niewyraźną smugę.
– Te mihi post annos hos omnes… -  wymamrotał ksiądz drżącym głosem.
- Oremus – dodał zdezorientowany pan Oramus.
Według mnie nie stało się nic dziwnego. Na Olszy przeloty aniołów były codziennością. Często widywaliśmy ich przylepione do okien twarze, albo zbieraliśmy w ogrodzie włosy, które świeciły w ciemnościach. Więc co do zasady wszystko odbyło się normalne.
Lecz kiedy ważni ludzie poszli do biura, żeby omówić sprawy finansowe, postanowiłem, że od września będę się uczył w liceum. Mogąc zostać rzemieślnikiem albo artystą wybrałem to drugie, choć w pracowni wszyscy byli dla mnie dobrzy i nikt nigdy nie podnosił głosu. Serdecznie żegnałem się z czeladnikami i szefem, który nauczył mnie, że trzeba się narobić, jeśli się chce zachwycić innych ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz