Z powodu rosnącej bezczelności i nałogowej skłonności do
wagarowania, ojciec postanowił mnie oddać na naukę do ślusarza. – Pan Oramus
zrobi z ciebie człowieka! – powiedział twardo. Po czym jak zawsze po powrocie z
pracy poszedł spać.
To prawda. Większość czasu spędzałem z synem recydywisty Jackiem
Krzysztofem łapiąc rybki w Białusze, konstruując długie szklane lufki do plucia
na lekcjach, a potem składając prawdziwy motocykl, co zajęło nam kilka tygodni.
Z ramy po wypadku i silnika kupionego na Tandecie, stworzyliśmy prawdziwy
pojazd, pod okiem sąsiada - majora Karola Biernata, niedocenionego bohatera
walk pod Dien Bien Fu. Choć nasz motor nie miał siodełka a jedynie drewnianą
deseczkę, był przedmiotem powszechnej zazdrości kolegów. Kiedy szli rano do
szkoły, przejeżdżaliśmy bezczelnie przed budynkiem, w obłokach błękitnego dymu,
oddalając się w kierunku dawnego lotniska w Czyżynach. Niestety, na świadectwie
miałem same - naciągnięte do granic możliwości - trójki. A nauczyciele marzyli, żeby się mnie pozbyć.
– Nie chcesz się uczyć, to pójdziesz do pracy. Zaczniesz
terminować w czerwcu. Po wakacjach zapiszę cię do szkoły zawodowej – powiedział
surowo ojciec po obejrzeniu wyników. Brat już chodził do zasadniczej mechanicznej,
ze specjalnością tokarz. Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby ktoś w domu
się nami zajmował, pilnował, pomagał odrabiać lekcje, ale rodzice czuli się powołani
do wznioślejszych zadań i wracali dopiero nocami. Nie wiem właściwie, dlaczego
mieli dzieci?
Rodzicom się nie wybacza. Jak mogli zaprowadzić chłopca,
który nie rozstaje się z aparatem fotograficznym, do zakładu metaloplastycznego?
Gdyby posłali mnie do atelier pani Garżyńskiej, wszystko potoczyłby się inaczej.
Poznałbym tajniki zawodu, który mnie fascynował, któremu mógłbym się bez reszty
poświęcić, ale w domu nikt o tym w ogóle nie myślał.
Zakład Pana Oramusa mieścił się przy ulicy Rakowickiej –
powyżej cmentarza. Była to wielka, przeszklona hala, stojąca w tym samym
miejscu, w którym 300 lat wcześniej pradziad właściciela założył kuźnię. Od
tamtych czasów pracowania zdobyła renomę i reputację pierwszej w stołecznym królewskim
mieście. Kolejni Oramusowie pobierali nauki w Paryżu i Londynie, przywozili z
podróży techniczne nowinki, kuli przepiękne kraty, które Wisłą spławiali do
Gdańska… aż przyszły czasy komuny, upadku, wyczerpania. Pan inżynier Lotar Oramus
miał już tylko dwóch czeladników – Lupę i Jurasa, jednego rzemieślnika tuż
przed wyzwoleniem - Wieśka, a teraz szukał ucznia.
– Michał jest pozbawiony zdolności manualnych – ojciec przedstawił
mnie właścicielowi. – W dodatku to leń, który nikogo nie słucha. W razie
wagarów, proszę od razu do mnie dzwonić.
Rzemieślnik zrozumiał, że mój pobyt w pracowni ma być formą
kary, a ponieważ był człowiekiem mądrym
i dobrotliwym więc tylko bąknął - Nie tacy, tego...
Zakład pachniał metalem, naftą i acetylenem. Hale wypełniały
staroświeckie maszyny pochodzące z XVIII
i XIX stulecia. Ogromne przecinarki, prasy, kowadła, młoty. Były też tokarki,
wiertarki i piły mechaniczne… Wszystkie te urządzenia robiły wrażenie. Jeszcze
większe sprawiali czeladnicy – wielkie, wąsate, milkliwe chłopy w żółtych kombinezonach, palący
połówki sportów w szklanych lufkach. Codziennie rano czyściłem dla nich piec
kowalski, wyjmując z popielnika wielkie żużle. Potem paliłem w kuźni. A kiedy
ogień płonął, przekręcałem manetkę z tlenem i wówczas płomień wesoło buchał w
górę. Układałem na stanowiskach młotki i pilniki. Czyściłem lichtarze, lampy, kraty.
Sprzątałem, polewając wcześniej podłogę wodą z lewatywy…
Pracownia wykonywała przedmioty zbytku dla bogatych
mieszczan, przedmioty sakralne dla kościoła i rzeźby dla Akademii Sztuk Pięknych.
To właśnie wtedy zaprzyjaźniłem się z artystami, którzy mieli dystans do
świata, lubili się śmiać, a mnie, chłopca, traktowali z sympatią i cierpliwie
wyjaśniali własne projekty.
Pewnego dnia Pan Oramus kazał mi się umyć, przebrać i
pojechaliśmy na Wzgórze Wawelskie. W budynku naprzeciw katedry kilku księży
prowadziło zaciętą dyskusję.
– Zastanawiamy się nad wykonaniem kopii „Włóczni św.
Maurycego” – powiedział starszy, siwy, bardzo chudy kapłan. - Żaden zakład nie
potrafi nam udzielić odpowiednich gwarancji.
Inżynier wręczył mi kluczyki do auta – Michał przynieś z
bagażnika papier i sznurek.
Kiedy wróciłem, bezceremonialnie zapakował relikwię, jak zwykły
kawałek metalu, włożył pod pachę i wyszedł, zostawiając księży w stanie
głębokiej konfuzji.
Jednak inny dzień zapamiętałem szczególnie. Rano do pracowni
przyjechał artysta Wielopolski, żeby wspólnie z nami zmontować tabernakulum. Po
południu miał je oglądać sam kardynał. Dzieło przygotowywaliśmy od miesiąca. Jedni
robili mosiężne winogrona, inni rajską jabłoń w miedzi, węża, pierwszych
rodziców, Marię i Jezusa, owcę z chorągiewką. Ja wszystko czyściłem i układałem
na stole. Wreszcie pojawił się projektant. Potężny facet, o wielkich czarnych
oczach, długim nosie i ogromnych dłoniach. Mistrz Oramus, pan Wielopolski,
czeladnik Juras, czeladnik Lupa, Wiesiu i ja podjęliśmy pracę nad montażem.
Palniki acetylenowe, obcęgi, szczypce i małe młoteczki sprawnie łączyły wszystkie
elementy. Na koniec szef sięgnął po telefon i zadzwonił do kardynała. –
Eminencjo – można już przyjechać.
Dostojnik dotarł staroświeckim samochodem marki warszawa. Był
w zwykłej czarnej sutannie ze srebrnym krzyżem na piersiach. Uśmiechnął się i pobłogosławił
warsztat znakiem krzyża. Autor ściągnął płótno, którym przykryliśmy tabernakulum.
Przez okna wpadało słońce i mosiądz, miedź oraz aluminium zaświeciły w półmroku
tajemniczo. Staliśmy zachwyceni własnym dziełem, które było prawdziwym dziełem
sztuki. Artysta Wielopolski otworzył drzwiczki i nagle wszyscy zbaranieli.
Wewnątrz stał żywy anioł. Miał 10 centymetrów.
Kardynał zaniemówił, a potem spojrzał na rzeźbiarza z
wyrazem wzruszenia. W tej samej chwili wysłannik niebios wyfrunął z pracowni
przez otwarte okienko, pozostawiając za sobą niewyraźną smugę.
– Te mihi post annos hos omnes… - wymamrotał ksiądz drżącym głosem.
- Oremus – dodał zdezorientowany pan Oramus.
Według mnie nie stało się nic dziwnego. Na Olszy przeloty aniołów
były codziennością. Często widywaliśmy ich przylepione do okien twarze, albo
zbieraliśmy w ogrodzie włosy, które świeciły w ciemnościach. Więc co do zasady wszystko
odbyło się normalne.
Lecz kiedy ważni ludzie poszli do biura, żeby omówić sprawy
finansowe, postanowiłem, że od września będę się uczył w liceum. Mogąc zostać rzemieślnikiem
albo artystą wybrałem to drugie, choć w pracowni wszyscy byli dla mnie dobrzy i
nikt nigdy nie podnosił głosu. Serdecznie żegnałem się z czeladnikami i szefem,
który nauczył mnie, że trzeba się narobić, jeśli się chce zachwycić innych ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz