W maju dni stawały się świetliste, pełne tajemniczego blasku,
który sączył się z obłoków, przeciskał przez konary drzew ogrodowych, odbijał
od białych płaszczyzn elewacji budynków, wpadał przez okna do salonów, rozlewał
po pokojach, wywołując tańczące w powietrzu pyłki kurzu, które na co dzień
niewidoczne, odsłaniały inny, metafizyczny
wymiar życia.
Czas już wtedy zwalniał, płynął szeroko, ale meandrował i bywało,
że ktoś wpadł pomiędzy jego sploty odbywając dziwaczną i pełną przygód podróż
do przeszłości, która wciąż była w naszym mieście obecna, jak pacjent na
granicy życia podtrzymywany przez kroplówki i respiratory. Niefortunny
wędrowiec budził się potem na Plantach, albo nad Wisłą, kręcił z
niedowierzaniem głową, wracał do domu w pomieszaniu i nie próbował niczego
wyjaśniać rodzinie. Mieszkańcy nowoczesnych metropolii nazywali nas ironicznie tradycjonalistami,
a nawet wstecznikami, bo niektórzy – po obu stronach czasu - nosili meloniki,
surduty, ozdobne laski, a dorożki woziły nie tylko turystów. Także zachodzące
słońca i księżyce w pełni, które mocno nadwyrężały pordzewiałe resory. Trudno się było w tym wszystkim zorientować,
czas ma bowiem postać zewnętrzną i podszewkę – jak mawiał dziadek, który
doświadczył wielu jego rozmaitych przebiegów.
Sam nosił spodnie typu „pumpki” z podwiniętymi nogawkami,
wypełnionymi jak balony powietrzem, pikowaną kamizelkę, muszkę i angielską
marynarkę z metką Henry Poole, która pochodziła ze słynnej ulicy krawców w
sercu londyńskiego Mayfair. W przypływie dobrego humoru opowiadał czasem,
że dawniej dżentelmeni spotykali się u krawców żeby porozmawiać, zapalić cygaro
i napić się dobrego wina. - Zakłady krawiectwa miarowego pełniły rolę swego
rodzaju klubów towarzyskich – wspomniał z sentymentem - bywało że organizowano
tam nawet schadzki...
Tego dnia wszystko szło na opak. Majowe światło utworzyło w salonie zastoinę i
przybrało postać galarety. Helenka próbowała je zgarnąć do metalowej tuby odkurzacza,
niestety było tak mocno przyklejone do podłogi, że w żaden sposób nie dawało
się odessać. Babcia wiedziona intuicją otworzyła okno i z drzewa sfrunęły płaskodziobe
kaczki, które pożarły świetlistą kupę skrzeku, a potem - pełne blasku i energii
- odfrunęły w kierunku dworu Potockich.
Później skinęła na mnie dłonią, wyjęła z kieszeni fartucha
20 złotych, i powiedziała. – Jak wiesz ciotka Ginała nigdy nie ma pieniędzy, bo
wszystko wydaje na taksówki. Z powodu jej koszmarnego nałogu musisz zawieźć na Wielopole 20 złotych, bo inaczej nie
będę mogła się zobaczyć z siostrą. Włożyłem pieniądze do kieszeni spodni i
wsiadłem na mały, zielony rowerek, aby dostarczyć przesyłkę starszej pani. –
Tylko nie zgub – krzyknęła na pożegnanie.
Na Rondzie Rakowickim ustawiono właśnie niebieski saturator.
Składał się z wózka, dwóch przezroczystych baniek i czarnego ebonitowego kółka.
W jednej była woda nazywana gruźliczanką, w drugiej malinowy sok, o wspaniałej barwie
gęstej jesieni. Kółko służyło do nalewania. Pomyślałem, że jeśli zamiast 20 złotych
dostarczę ciotce 19, to nie stanie się nic złego. Sprzedawczyni pokręciła pokrętłem,
wypuściła szumiącą strugę, a potem dolała soku i ten pienisty napój przeniósł
mnie w rajską rzeczywistość.
- Bogatemu to dobrze – kolega Jacek Krzysztof wyłonił się
niespodziewanie. W dłoniach trzymał odwrócony ślimak kolarzówki. Był to
wyrośnięty, pryszczaty typ, wieczny repetent, którego wszyscy się w szkole
bali. Pomyślałem, że jeśli ciotka otrzyma 18 złotych, to też nie będzie robiła krzyku
i kupiłem mu wodę.
Jacek wypił, przeciągle beknął i powiedział – Owszem. Ale
nie dorównuje słynnemu napojowi u Buzera na Podgórzu. Ten rajski płyn, morelowy,
podawany jest w wielkich, przezroczystych kuflach. Co, nie znasz Buzera?
Szczęściem mam teraz chwilę czasu.
Mknęliśmy szybko przez miasto, ciągnąc na oponach wiosnę,
rozświetlając ulice blaskiem lusterek, wywołując pedałami ciepły powiew wiatru
- prosto w słońce, które stało już wysoko i uderzało z hukiem w twarze
przechodniów. Za mostem na Wiśle, Jacek skręcił w boczną uliczkę i zahamował
przy zielonej budzie. Wewnątrz stał dziwny typ, o długich kręconych włosach, w staroświeckiej
czapce przypominającej wielką skarpetę,
w lnianej koszuli i obszernych białych spodniach. Jego saturator był znacznie
większy od pozostałych, sok mienił się w słońcu, a kółko które wciąż obracał
lejąc napój wywoływało efekt pienienia się płynu. Sprzedawca „buzerował”, dlatego
nazywano go „Buzerem”. Pomyślałem, że jeśli dostarczę ciotce 10 złotych, to na
taksówkę akurat wystarczy i zamówiłem dwie porcje wspaniałego napoju.
Kiedy wypiłem, ogarnęła mnie senność. Jacek Krzysztof
mamrotał coś pod nosem, a sprzedawca zamarł opierając się o ladę. Czas zaczął fermentować.
Nagle znalazłem się obok atelier, w którym staroświecki fotograf wykonywał
portret. Na krzesełku siedziała chłopka z Bronowic w bajecznie kolorowym kubraku
w piękne czerwone kwiaty. Rośliny powiewały na wietrze z wentylatora i wydzielały
oszałamiający zapach.
Mistrz założył do aparatu drewnianą kasetę ze szklaną płytą, zdjął z obiektywu
przykrywkę, wykonał kółko i powiedział – Już.
– A teraz Ty młody człowieku?
– Czy 10 złotych wystarczy – zapytałem?
– Jak najbardziej.
Po chwili stałem oko w oko z artystą, który po mistrzowsku utrwalał
sylwetki zwykłych ludzi, oferując im za grosze życie wieczne. Przyjrzałem mu
się uważniej. Był to łysiejący pan z sumiastymi wąsami i zmierzwioną brodą, w
muszce, białej koszuli i surducie, a więc wydawał się jeszcze bardziej
staroświecki od mojego dziadka. Z gracją zapalił lampy i kazał przez chwilę nie
oddychać. Było to uciążliwe, ale się udało. – Wspaniale. Niech kawaler
przyjdzie po odbiór za tydzień.
Jako następny w kolejce czekał mały preclarz. Miał w
dłoniach wielki kosz obwarzanków.
Miasto za drzwiami nie przypominało Krakowa jaki znałem ze
spacerów z dziadkiem. Przed dziwnie
wybrzuszonym budynkiem Sukiennic ciągnął się targ miejski, obok stały dorożki,
a wieża ratusza sąsiadowała z budynkiem odwachu.
- Te, żyjesz, obudź się – mruknął mi do ucha Jacek
Krzysztof. Przetarłem oczy. Czas ruszył, a słońce miało już złoto-rudą poświatę:
zapalało witraże i odbijało się kopułach katedr. Przez Wisłę płynęły barki z
piaskiem, od Wawelu ciągnął metaliczny odgłos dzwonów.
- Straciłem wszystkie pieniądze, które miałem zawieźć cioci –
pożaliłem się przyjacielowi.
- Udawaj, że je zgubiłeś – doradził. - Pasa nie unikniesz,
ale przynajmniej zachowasz honor. A honor jest w życiu bardzo ważny! – dodał. –
Załóżmy, że trafisz do więzienia. Musisz uważać, żeby nie stracić twarzy! Nie
zwalaj winy na kogoś innego, na przykład dobrego kolegę… Bo wiesz, co z tobą
zrobią? Jacek wiedział. Jego ojciec był recydywistą i właśnie odsiadywał karę.
Kiedy wróciłem babcia sama się domyśliła, że banknoty wyleciały
mi z kieszeni. A ciotka Ginała w tajemniczy sposób dotarła taksówką. Była to
wielka, półokrągła pobieda, przecięta pasem szachownicy, ze srebrnym metalowym
licznikiem. Za kurs oczywiście płacił dziadek.
- Michasiu, a kim chcesz zostać jak dorośniesz – przymilała
mi się pokrywając niezręczność sytuacji.
- Pederastą – odpowiedziałem – nie wiedząc co to słowo oznacza.
Ale brzmiało poważnie i solidnie. Atmosfera w domu się rozrzedziła. Cały salon
drżał od śmiechu.
Ostatecznie pederastą nie zostałem. Trafiłem do redakcji,
gdzie przepracowałem 20 lat zanim awansowałem na kierowcę. Jako reporter brałem
udział w wystawie organizowanej przez Muzeum Krakowa w 200-lecie urodzin
Ignacego Kriegera. Na zdjęciach wielkiego fotografa z łatwością rozpoznałem
preclarza, kolorową chłopkę, pana Buzera, który przeistoczył się w rolnika z
Myślenic i… samego siebie. Staliśmy z Jackiem Krzysztofem z wiklinowymi koszami
w dłoniach. Czy mogłem o tym nie wspomnieć w recenzji?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz