poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Buzer


W maju dni stawały się świetliste, pełne tajemniczego blasku, który sączył się z obłoków, przeciskał przez konary drzew ogrodowych, odbijał od białych płaszczyzn elewacji budynków, wpadał przez okna do salonów, rozlewał po pokojach, wywołując tańczące w powietrzu pyłki kurzu, które na co dzień niewidoczne, odsłaniały inny, metafizyczny  wymiar  życia.
Czas już wtedy zwalniał, płynął szeroko, ale meandrował i bywało, że ktoś wpadł pomiędzy jego sploty odbywając dziwaczną i pełną przygód podróż do przeszłości, która wciąż była w naszym mieście obecna, jak pacjent na granicy życia podtrzymywany przez kroplówki i respiratory. Niefortunny wędrowiec budził się potem na Plantach, albo nad Wisłą, kręcił z niedowierzaniem głową, wracał do domu w pomieszaniu i nie próbował niczego wyjaśniać rodzinie. Mieszkańcy nowoczesnych metropolii nazywali nas ironicznie tradycjonalistami, a nawet wstecznikami, bo niektórzy – po obu stronach czasu - nosili meloniki, surduty, ozdobne laski, a dorożki woziły nie tylko turystów. Także zachodzące słońca i księżyce w pełni, które mocno nadwyrężały pordzewiałe resory.  Trudno się było w tym wszystkim zorientować, czas ma bowiem postać zewnętrzną i podszewkę – jak mawiał dziadek, który doświadczył wielu jego rozmaitych przebiegów.
Sam nosił spodnie typu „pumpki” z podwiniętymi nogawkami, wypełnionymi jak balony powietrzem, pikowaną kamizelkę, muszkę i angielską marynarkę z metką Henry Poole, która pochodziła ze słynnej ulicy krawców w sercu londyńskiego Mayfair. W przypływie dobrego humoru opowiadał czasem, że dawniej dżentelmeni spotykali się u krawców żeby porozmawiać, zapalić cygaro i napić się dobrego wina. - Zakłady krawiectwa miarowego pełniły rolę swego rodzaju klubów towarzyskich – wspomniał z sentymentem - bywało że organizowano tam nawet schadzki...
Tego dnia wszystko szło na opak. Majowe światło utworzyło w salonie zastoinę  i przybrało postać galarety. Helenka próbowała je zgarnąć do metalowej tuby odkurzacza, niestety było tak mocno przyklejone do podłogi, że w żaden sposób nie dawało się odessać. Babcia wiedziona intuicją otworzyła okno i z drzewa sfrunęły płaskodziobe kaczki, które pożarły świetlistą kupę skrzeku, a potem - pełne blasku i energii - odfrunęły w kierunku dworu Potockich.
Później skinęła na mnie dłonią, wyjęła z kieszeni fartucha 20 złotych, i powiedziała. – Jak wiesz ciotka Ginała nigdy nie ma pieniędzy, bo wszystko wydaje na taksówki. Z powodu jej koszmarnego nałogu musisz  zawieźć na Wielopole 20 złotych, bo inaczej nie będę mogła się zobaczyć z siostrą. Włożyłem pieniądze do kieszeni spodni i wsiadłem na mały, zielony rowerek, aby dostarczyć przesyłkę starszej pani. – Tylko nie zgub – krzyknęła na pożegnanie.
Na Rondzie Rakowickim ustawiono właśnie niebieski saturator. Składał się z wózka, dwóch przezroczystych baniek i czarnego ebonitowego kółka. W jednej była woda nazywana gruźliczanką,  w drugiej malinowy sok, o wspaniałej barwie gęstej jesieni. Kółko służyło do nalewania. Pomyślałem, że jeśli zamiast 20 złotych dostarczę ciotce 19, to nie stanie się nic złego. Sprzedawczyni pokręciła pokrętłem, wypuściła szumiącą strugę, a potem dolała soku i ten pienisty napój przeniósł mnie w rajską rzeczywistość.
- Bogatemu to dobrze – kolega Jacek Krzysztof wyłonił się niespodziewanie. W dłoniach trzymał odwrócony ślimak kolarzówki. Był to wyrośnięty, pryszczaty typ, wieczny repetent, którego wszyscy się w szkole bali. Pomyślałem, że jeśli ciotka otrzyma 18 złotych, to też nie będzie robiła krzyku i kupiłem mu wodę.
Jacek wypił, przeciągle beknął i powiedział – Owszem. Ale nie dorównuje słynnemu napojowi u Buzera na Podgórzu. Ten rajski płyn, morelowy, podawany jest w wielkich, przezroczystych kuflach. Co, nie znasz Buzera? Szczęściem mam teraz chwilę czasu.
Mknęliśmy szybko przez miasto, ciągnąc na oponach wiosnę, rozświetlając ulice blaskiem lusterek, wywołując pedałami ciepły powiew wiatru - prosto w słońce, które stało już wysoko i uderzało z hukiem w twarze przechodniów. Za mostem na Wiśle, Jacek skręcił w boczną uliczkę i zahamował przy zielonej budzie. Wewnątrz stał dziwny typ, o długich kręconych włosach, w staroświeckiej czapce przypominającej wielką skarpetę,  w lnianej koszuli i obszernych białych spodniach. Jego saturator był znacznie większy od pozostałych, sok mienił się w słońcu, a kółko które wciąż obracał lejąc napój wywoływało efekt pienienia się płynu. Sprzedawca „buzerował”, dlatego nazywano go „Buzerem”. Pomyślałem, że jeśli dostarczę ciotce 10 złotych, to na taksówkę akurat wystarczy i zamówiłem dwie porcje wspaniałego napoju.
Kiedy wypiłem, ogarnęła mnie senność. Jacek Krzysztof mamrotał coś pod nosem, a sprzedawca zamarł opierając się o ladę. Czas zaczął fermentować. Nagle znalazłem się obok atelier, w którym staroświecki fotograf wykonywał portret. Na krzesełku siedziała chłopka z Bronowic w bajecznie kolorowym kubraku w piękne czerwone kwiaty. Rośliny powiewały na wietrze z wentylatora i wydzielały oszałamiający zapach.
Mistrz założył do aparatu drewnianą kasetę  ze szklaną płytą, zdjął z obiektywu przykrywkę, wykonał kółko i powiedział – Już.
– A teraz Ty młody człowieku?
– Czy 10 złotych wystarczy – zapytałem?
– Jak najbardziej.
Po chwili stałem oko w oko z artystą, który po mistrzowsku utrwalał sylwetki zwykłych ludzi, oferując im za grosze życie wieczne. Przyjrzałem mu się uważniej. Był to łysiejący pan z sumiastymi wąsami i zmierzwioną brodą, w muszce, białej koszuli i surducie, a więc wydawał się jeszcze bardziej staroświecki od mojego dziadka. Z gracją zapalił lampy i kazał przez chwilę nie oddychać. Było to uciążliwe, ale się udało. – Wspaniale. Niech kawaler przyjdzie po odbiór za tydzień.
Jako następny w kolejce czekał mały preclarz. Miał w dłoniach wielki kosz obwarzanków.
Miasto za drzwiami nie przypominało Krakowa jaki znałem ze spacerów z dziadkiem.  Przed dziwnie wybrzuszonym budynkiem Sukiennic ciągnął się targ miejski, obok stały dorożki, a wieża ratusza sąsiadowała z budynkiem odwachu.
- Te, żyjesz, obudź się – mruknął mi do ucha Jacek Krzysztof. Przetarłem oczy. Czas ruszył, a słońce miało już złoto-rudą poświatę: zapalało witraże i odbijało się kopułach katedr. Przez Wisłę płynęły barki z piaskiem, od Wawelu ciągnął metaliczny odgłos dzwonów.
- Straciłem wszystkie pieniądze, które miałem zawieźć cioci – pożaliłem się przyjacielowi.
- Udawaj, że je zgubiłeś – doradził. - Pasa nie unikniesz, ale przynajmniej zachowasz honor. A honor jest w życiu bardzo ważny! – dodał. – Załóżmy, że trafisz do więzienia. Musisz uważać, żeby nie stracić twarzy! Nie zwalaj winy na kogoś innego, na przykład dobrego kolegę… Bo wiesz, co z tobą zrobią? Jacek wiedział. Jego ojciec był recydywistą i właśnie odsiadywał karę.
Kiedy wróciłem babcia sama się domyśliła, że banknoty wyleciały mi z kieszeni. A ciotka Ginała w tajemniczy sposób dotarła taksówką. Była to wielka, półokrągła pobieda, przecięta pasem szachownicy, ze srebrnym metalowym licznikiem. Za kurs oczywiście płacił dziadek.
- Michasiu, a kim chcesz zostać jak dorośniesz – przymilała mi się pokrywając niezręczność sytuacji.
- Pederastą – odpowiedziałem – nie wiedząc co to słowo oznacza. Ale brzmiało poważnie i solidnie. Atmosfera w domu się rozrzedziła. Cały salon drżał od śmiechu.
Ostatecznie pederastą nie zostałem. Trafiłem do redakcji, gdzie przepracowałem 20 lat zanim awansowałem na kierowcę. Jako reporter brałem udział w wystawie organizowanej przez Muzeum Krakowa w 200-lecie urodzin Ignacego Kriegera. Na zdjęciach wielkiego fotografa z łatwością rozpoznałem preclarza, kolorową chłopkę, pana Buzera, który przeistoczył się w rolnika z Myślenic i… samego siebie. Staliśmy z Jackiem Krzysztofem z wiklinowymi koszami w dłoniach. Czy mogłem o tym nie wspomnieć w recenzji?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz