niedziela, 5 kwietnia 2020

W poszukiwaniu imaginoskopu


Mróz srebrzył tory kolejowe, usztywnił zwrotnice, powlekł przekładnie, postawił na baczność drzewa, które przybrały postać zamarzniętych wartowników, wyprężonych jak gwardia przed pałacem zimy, a potem, jakby znudzony figlami i zabawami z nocą, zaczął malować pędzlem twarz księżyca: w subtelne liście, wybujałe osty, parzące skrzypy, rozłożyste łopiany.
Zamarzłe gwiazdy świeciły ostro jak klingi sztyletów, cudownie ukwadratowiona konstelacja Oriona pulsowała wśród mgławic lutowego nieba, wężowym ruchem spadały komety – kiedy szedłem...
Szedłem wzdłuż torów, trzymając w ręce sztywny od mrozu kawałek płótna, dar sędziwego pana Edwina – mistycznego Żyda, który jako dziecko spędzał wiele czasu w pracowni nauczyciela rysunków. Ten strzęp blejtramu, relikwia po Mistrzu, był mi wskazówką. Był kompasem. Był tajnym planem. Zapisem drogi wiodącej do imaginoskopu, który zapodział się w okolicach dworca podczas wojny. Podobno chcieli go wywieźć Niemcy i wykorzystać do robienia broni.
 – Daję szkic Tobie – powiedział drżącym od wzruszenia głosem – bo sam nigdy nie miałem odwagi zstąpić tak głęboko – w tak samotne, mroczne i straceńcze miejsce.
Droga wiodła do starej, opuszczonej lokomotywowni. Ciemna hala, pęknięta na pół pod ciężarem śniegu, wybrzuszała się na boki ponuro, ledwie liźnięta światłem księżyca. Wokoło stały kanciaste wraki weteranów szyn – wagony, drezyny, parowozy, zatopione w letargu, niepotrzebne. Pomiędzy nimi, w samym centrum zajezdni, z trudem znalazłem metalową płytę, pokrytą szklistym dywanem lśniących od lodu kamieni. Sięgnąłem po łom i podważyłem żelazny prostokąt... Buchnęło!
Z otwartej czeluści strzelił gorący oddech ziemi. Zapaliłem świeczkę i zstępowałem powoli, po zardzewiałych klamrach – ześlizgując się metr po metrze w głąb ciemności. Miałem wrażenie, jakbym schodził do źródeł czasu i niepamięci, widziałem intensywne obrazy dzieciństwa: babkę – wróżącą z kart, ojca, który zamienił się w świerszcza, wuja grającego na fortepianie szaleńcze akordy; przez chwilę widziałem także tajemniczą księgę, która była początkiem wszechzaklęć i alternatywą wszechrzeczy. Wokoło pachniało korzennie. Żelaziście. Czuć było trzewia ziemi. Kiedy szedłem...
Korytarz zamykały małe, żelazne drzwiczki. Szarpnąłem za uchwyt i stanąłem oko w oko z opalizującą kolorami kostką. Był to magiczny projektor wyświetlający obrazy zdarzeń, które nigdy nie miały miejsca, choć przecież mogły. Były więc alternatywą, podszewką, inną drogą…
Na zewnątrz blado świecił szklany księżyc. Wracałem pomiędzy straszydłami wagonów, wielkimi osiami, kołami, wypukłościami starych kotłów – wszystkim, co kiedyś przenosiło człowieka ku przyszłości, a dziś było niepotrzebnym złomem. Zastanawiałem się, czy szlachetna praktyka imaginoskopii, kogoś jeszcze zainteresuje. Może Michała Nizabitowskiego, który czule wpatruje się w strugi czasu, malarza Gromadę,  co śni barwy, Agatę Wawryszczuk fotografującą świat, który rozciąga się poza cienką powłoką zdarzeń? Czy ja wiem? A może my wszyscy należymy do odchodzącego gatunku, dawno minionej formacji, prastarego plemienia, które imaginowanie uznawało za najwyższą wartość, coś na kształt religii, magii, rytuału? Z oddali widziałem sylwetki ludzi bez podświadomości, którzy codziennie oglądali takie same historie na wielkich, plastikowych monitorach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz