środa, 22 kwietnia 2020

Krzyżyk z granatów


Dziadek na chybił trafił uderza kilofem w drzwi toalety. Z wysokości parteru wygląda na niższego niż jest. – Stary, niezdarny człowiek – myślę.
– Michał! Michał – woła chrapliwie.
Schodzę do przyziemia niechętnie, w przeczuciu, że stało się coś… złego. To taka chwila, kiedy nie wiadomo jeszcze Co i chciałoby się za wszelką cenę uniknąć odpowiedzi. Opóźnić upływ czasu albo po prostu uciec. Ale nie można uciec, bo To się właśnie wydarzyło.
– Zrób coś - woła. Ma szare, zmęczone oczy.
Oczekuje, że samodzielnie rozwiążę ważny problem. Czy powinien Tego oczekiwać od chłopca?
- Jest bezsilny. Słaby - myślę. Gdybym był starszy wiedziałbym, że jest przerażony.
- Trzeba wyważyć – mówię.
Wyważałem już kilka razy. Zawsze były to drzwi łazienkowe.  I zawsze po drugiej stronie czekał dramat. Zaczadzona kobieta w wannie. Przerażone dziecko. Zdesperowany starszy człowiek, który ukręcił kółko od klucza i posiusiał się z emocji. Po drugiej stronie czeka wstyd. Chwila wyzwolenia jest żenująca.
Wchodzę barkiem w drewno. Zamek trzyma mocno. W mięśniu rośnie ból. Trzeba było zdjąć drzwi z zawiasów na kilofie, albo na siekierze, ale w nerwach najprostsze rozwiązania nie przychodzą w ogóle do głowy. Wreszcie łup, futryna odpada, sypią się trociny. Wewnątrz na sedesie siedzi babcia: ma mlecznobiałą twarz, na szyi wisi krzyżyk z granatów.
Czy powinienem tutaj być?
Według niego tak. Widział setki zmarłych. Na kilku frontach Wielkiej Wojny, podczas Bitwy Warszawskiej, za okupacji…  wszyscy umierali. No i pracował jako lekarz zakładu medycyny sądowej, wciąż te zwłoki… Ale czy ja powinienem tutaj być? Według niego tak. Trzeba się hartować! Trzeba być twardym. No i przecież nie zadzwoni do ojca…
Wiele lat temu, kiedy ojciec miał 7 lat, wziął go do prosektorium, żeby zahartować. Zdarł okrycie z łóżka wypełnionego cudzą śmiercią. Ojciec wpadł w traumę, wracał do tego zdarzenia całe życie...
Dziadek milczy. Nie można się jednak zahartować.
Patrzę przez kwadratowe okienko w głąb ogrodu. Wczoraj babcia założyła klomby. Sadziła   żółtofioletowe bratki, narcyzy, kilka gatunków szałowo pięknych tulipanów. A nad główkami kwiatów wiszą pszczoły. Wiosna. Słońce. Śpiewają ptaki. Nieba z wysokości przyziemia nie widać, ale założę się, że w błękicie zakotwiczyły obłoki sztywne jak bita śmietana. Taka prawdziwa, jaką robi babcia.
- Przenieśmy ją do pokoju – mówi dziadek.
Śmierć jest ciężka. Wie o tym każdy, kto niósł na rękach dziewczynę. Ciało bez tego czegoś, co je wprawia w ruch i wywołuje uśmiech na twarzy, staje się nieporęczne, bezwładne. Ile jest kilogramów śmierci? 60? A do dźwigania tylko starzec i chłopiec.
Niesiemy babcię do pokoju. Kładziemy na łóżku. Dziadek ciężko oddycha. Mówi – Idź. Dziękuję. Zrobiłeś już wszystko. Wybucham płaczem. On zaciska szczęki. Nie padniemy sobie w ramiona.
Po południu przyjeżdżają krewni. Mama wyjmuje z szafy granatowe spodnie, czarne buty i białe koszule.  Potem mówi to, czego boimy się najbardziej. – Idźcie teraz posiedzieć przy babci.
Zawsze to samo. I po cholerę? Żeby sobie dołożyć cierpienia? Żeby wyraźniej zapamiętać śmierć najbliższej osoby? A jak w ogóle można o niej zapomnieć?
To się stale powtarza. Salon, trumna, kwiaty, nieboszczyk, czekanie. Duża, stara rodzina. Chociaż wizyta u zmarłych to absurd. Między nami a nimi stoi gęsta ściana śmierci. Martwe ciało jest puste. Zaprzecza istnieniu.  Prowokuje głupie pytania. Czyżbyśmy byli tylko chodzącymi zwłokami? Wizyta u żywych ma sens, jest gestem pocieszenia.
Siedzimy w pokoju – ja i brat. W ciszy. Nie mam odwagi podnieść oczu. Ile czasu minęło? Dopiero 10 minut? Będą nas trzymać z pół godziny. Co mamy robić? Ojciec jest ateistą. Mama indyferentna religijnie. Nikt nie mówi, że powinniśmy się modlić, więc się nie modlimy. Szkoda. Modlitwa nadałaby jakiś sens wyczekiwaniu, chociaż i tak mamy uzasadnione pretensje do Boga. Mógł zabrać tego debila Mieńka albo starego druciarza. Kogoś złego. Chama, bydlaka. A jeśli już, to dziadka, ma przecież swoje lata. Ale jak można było zabrać babcię? Kurwa! Z drugiej strony nie życzę dziadkowi żeby umarł. Śmierć o nim po prostu zapomniała. Może dlatego, że przetłumaczył Fausta, kiedy był asystentem profesora Waholtza?
Siedzimy dalej. Mija 30 minut. Zamiast smutku czujemy otępienie. Nie ma nikogo, kto by nas przytulił. Rodzice sami potrzebują wsparcia.  Są naiwni i bezradni jak dzieci. Jedyna osoba, która mogła obdarzyć nas ciepłem leży obok. Zimna. Blada. Martwa.
Uchylają się drzwi. Przyszli sąsiedzi. – Pani Stefania chciała być pochowana w stroju krakowskim – przypominają wsadzając bezceremonialnie nos w cudze sprawy.
- Jest.  
Członkowie rodziny ustawiają się w kolejce do całowania zmarłej. Nie mam siły pocałować babci. To nie wstręt, tylko strach. A może brak zgody. Bo gdybym ją (?) pocałował, to bym się pogodził. Pochylam głowę i zamykam oczy.
Pracownicy zakładu pogrzebowego przekładają ciało do trumny.
– Panowie – na raz, dwa, trzy.
Zarzucają pudło na barki. Uderzają w futrynę. Żeby nie wróciła. 
Trumna jest ciężka. Nanosiłem się tych cholernych skrzyń przez całe życie. Jak nie trumny, to wieńce. Duży wieniec strasznie nieporęczny, i te szarfy, ciągle spadają, taplają się w błocie... 
A teraz stoimy przed rodzinnym grobem. Za chwilę babcia spocznie obok tajnego radcy dworu, mecenasa, doktora, profesora – ludzi, którzy tworzyli to miasto i świecą swoimi godnościami na kilometr, choć nikt już nie wie, że istnieli.
Babcia ma tylko nazwisko. Naszą miłość. I krzyżyk z granatów. Kazała mi go wziąć sobie po śmierci na pamiątkę, ale z kim miałbym o tym mówić? Dorośli są niepoważni. Będą myśleli, że próbuję ustalić hierarchię miłości. Potraktują krzyżyk jak symbol. Weźmie go najsilniejszy. Jak zawsze, jak wszystko.
Jedno wiem. Wraz z babcią pochowaliśmy nasze dzieciństwo. I nie pocieszy nas żaden martwy przedmiot.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz