Dziadek na chybił trafił uderza kilofem w drzwi toalety. Z
wysokości parteru wygląda na niższego niż jest. – Stary, niezdarny człowiek – myślę.
– Michał! Michał – woła chrapliwie.
Schodzę do przyziemia niechętnie, w przeczuciu, że stało się
coś… złego. To taka chwila, kiedy nie wiadomo jeszcze Co i chciałoby się za
wszelką cenę uniknąć odpowiedzi. Opóźnić upływ czasu albo po prostu uciec. Ale
nie można uciec, bo To się właśnie wydarzyło.
– Zrób coś - woła. Ma szare, zmęczone oczy.
Oczekuje, że samodzielnie rozwiążę ważny problem. Czy
powinien Tego oczekiwać od chłopca?
- Jest bezsilny. Słaby - myślę. Gdybym był starszy wiedziałbym,
że jest przerażony.
- Trzeba wyważyć – mówię.
Wyważałem już kilka razy. Zawsze były to drzwi łazienkowe. I zawsze po drugiej stronie czekał dramat. Zaczadzona
kobieta w wannie. Przerażone dziecko. Zdesperowany starszy człowiek, który ukręcił
kółko od klucza i posiusiał się z emocji. Po drugiej stronie czeka wstyd. Chwila
wyzwolenia jest żenująca.
Wchodzę barkiem w drewno. Zamek trzyma mocno. W mięśniu rośnie
ból. Trzeba było zdjąć drzwi z zawiasów na kilofie, albo na siekierze, ale w
nerwach najprostsze rozwiązania nie przychodzą w ogóle do głowy. Wreszcie łup,
futryna odpada, sypią się trociny. Wewnątrz na sedesie siedzi babcia: ma
mlecznobiałą twarz, na szyi wisi krzyżyk z granatów.
Czy powinienem tutaj być?
Według niego tak. Widział setki zmarłych. Na kilku frontach
Wielkiej Wojny, podczas Bitwy Warszawskiej, za okupacji… wszyscy umierali. No i pracował jako lekarz
zakładu medycyny sądowej, wciąż te zwłoki… Ale czy ja powinienem tutaj być?
Według niego tak. Trzeba się hartować! Trzeba być twardym. No i przecież nie
zadzwoni do ojca…
Wiele lat temu, kiedy ojciec miał 7 lat, wziął go do prosektorium,
żeby zahartować. Zdarł okrycie z łóżka wypełnionego cudzą śmiercią. Ojciec wpadł
w traumę, wracał do tego zdarzenia całe życie...
Dziadek milczy. Nie można się jednak zahartować.
Patrzę przez kwadratowe okienko w głąb ogrodu. Wczoraj babcia
założyła klomby. Sadziła żółtofioletowe bratki, narcyzy, kilka gatunków
szałowo pięknych tulipanów. A nad główkami kwiatów wiszą pszczoły. Wiosna.
Słońce. Śpiewają ptaki. Nieba z wysokości przyziemia nie widać, ale założę się,
że w błękicie zakotwiczyły obłoki sztywne jak bita śmietana. Taka prawdziwa,
jaką robi babcia.
- Przenieśmy ją do pokoju – mówi dziadek.
Śmierć jest ciężka. Wie o tym każdy, kto niósł na rękach
dziewczynę. Ciało bez tego czegoś, co je wprawia w ruch i wywołuje uśmiech na
twarzy, staje się nieporęczne, bezwładne. Ile jest kilogramów śmierci? 60? A do
dźwigania tylko starzec i chłopiec.
Niesiemy babcię do pokoju. Kładziemy na łóżku. Dziadek
ciężko oddycha. Mówi – Idź. Dziękuję. Zrobiłeś już wszystko. Wybucham płaczem.
On zaciska szczęki. Nie padniemy sobie w ramiona.
Po południu przyjeżdżają krewni. Mama wyjmuje z szafy granatowe
spodnie, czarne buty i białe koszule. Potem
mówi to, czego boimy się najbardziej. – Idźcie teraz posiedzieć przy babci.
Zawsze to samo. I po cholerę? Żeby sobie dołożyć cierpienia?
Żeby wyraźniej zapamiętać śmierć najbliższej osoby? A jak w ogóle można o niej zapomnieć?
To się stale powtarza. Salon, trumna, kwiaty, nieboszczyk, czekanie.
Duża, stara rodzina. Chociaż wizyta u zmarłych to absurd. Między nami a nimi
stoi gęsta ściana śmierci. Martwe ciało jest puste. Zaprzecza istnieniu. Prowokuje głupie pytania. Czyżbyśmy byli tylko
chodzącymi zwłokami? Wizyta u żywych ma sens, jest gestem pocieszenia.
Siedzimy w pokoju – ja i brat. W ciszy. Nie mam odwagi
podnieść oczu. Ile czasu minęło? Dopiero 10 minut? Będą nas trzymać z pół
godziny. Co mamy robić? Ojciec jest ateistą. Mama indyferentna religijnie. Nikt
nie mówi, że powinniśmy się modlić, więc się nie modlimy. Szkoda. Modlitwa
nadałaby jakiś sens wyczekiwaniu, chociaż i tak mamy uzasadnione pretensje do
Boga. Mógł zabrać tego debila Mieńka albo starego druciarza. Kogoś złego. Chama,
bydlaka. A jeśli już, to dziadka, ma przecież swoje lata. Ale jak można było zabrać
babcię? Kurwa! Z drugiej strony nie życzę dziadkowi żeby umarł. Śmierć o nim po
prostu zapomniała. Może dlatego, że przetłumaczył Fausta, kiedy był asystentem
profesora Waholtza?
Siedzimy dalej. Mija 30 minut. Zamiast smutku czujemy otępienie.
Nie ma nikogo, kto by nas przytulił. Rodzice sami potrzebują wsparcia. Są naiwni i bezradni jak dzieci. Jedyna osoba,
która mogła obdarzyć nas ciepłem leży obok. Zimna. Blada. Martwa.
Uchylają się drzwi. Przyszli sąsiedzi. – Pani Stefania
chciała być pochowana w stroju krakowskim – przypominają wsadzając
bezceremonialnie nos w cudze sprawy.
- Jest.
Członkowie rodziny ustawiają się w kolejce do całowania zmarłej.
Nie mam siły pocałować babci. To nie wstręt, tylko strach. A może brak zgody.
Bo gdybym ją (?) pocałował, to bym się pogodził. Pochylam głowę i zamykam oczy.
Pracownicy zakładu pogrzebowego przekładają ciało do trumny.
– Panowie – na raz, dwa, trzy.
Zarzucają pudło na barki. Uderzają w futrynę. Żeby nie
wróciła.
Trumna jest ciężka. Nanosiłem się tych cholernych skrzyń
przez całe życie. Jak nie trumny, to wieńce. Duży wieniec strasznie nieporęczny,
i te szarfy, ciągle spadają, taplają się w błocie...
A teraz stoimy przed rodzinnym grobem. Za chwilę babcia spocznie
obok tajnego radcy dworu, mecenasa, doktora, profesora – ludzi, którzy tworzyli
to miasto i świecą swoimi godnościami na kilometr, choć nikt już nie wie, że
istnieli.
Babcia ma tylko nazwisko. Naszą miłość. I krzyżyk z granatów.
Kazała mi go wziąć sobie po śmierci na pamiątkę, ale z kim miałbym o tym mówić?
Dorośli są niepoważni. Będą myśleli, że próbuję ustalić hierarchię miłości. Potraktują
krzyżyk jak symbol. Weźmie go najsilniejszy. Jak zawsze, jak wszystko.
Jedno wiem. Wraz z babcią pochowaliśmy nasze dzieciństwo. I
nie pocieszy nas żaden martwy przedmiot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz