środa, 29 kwietnia 2020

Maria


Szedłem zamarzniętą ulicą: białą, zimną, śliską, pokrytą grubym płaszczem lodu, jak gipsem, na którym nieustanie wywracali się przechodnie, klnąc i złorzecząc zimie, lecz było tak, jakbym szedł dwiema ulicami, tą dawną, kiedy jeszcze przyjmowała Maria, kiedy na Kazimierz spływała jej sekretna siła, kiedy z daleka wyczuwałem szmer fluidów, gdy ona wyczuwała, że nadchodzę, stawiała na gazie czajnik z herbatą, a poprzez białą przestrzeń mgły posyłała mi matowy uśmiech – i z ulicą współczesną, wymuskaną szkłem i piaskowcem, ożywianą neonami, byle jaką.
W błysku wspomnienia zobaczyłem siebie, stojącego przed zalodzonym barem Kazimierz, gdzie idąc do wróżki strzelałem zwykle setkę czystej, pod zielony korek z jajkiem. Zobaczyłem wychodzącego z baru mleczarza Czesia, który po konsumpcji przetarł usta dłonią, kaszlnął, pchnął wózek i zadzwonił flaszkami o srebrnych i złotych kapslach... Widziałem węglarzy, wielkich chłopów, co nigdy nie wylewają za kołnierz. Odstawili drewniane nosidła, weszli niepewnie do środka, oparli się o bufet, a potem rumiani od wódki i uśmiechnięci stukali pięściami do okolicznych mieszkań. Widziałem  zmarzniętego kapitana barki rzecznej, który wpadł do baru na „lunetę” i „meduzę”, czyli setkę pod galaretę z nóżek. Widziałem starą prostytutkę Amelię i pana Francoisa, który grał na harmonii paryskie przeboje i śpiewał, bo podczas wojny był we Francji. Widziałem malarza Obrzydowskiego, „króla żydowskiego”, który w przypływie szaleństwa rozdawał przechodniom mandarynki. Widziałem platformy z drzewnem jadące po ulicy Krakowskiej, a nawet stare samochody na holzgas, fordy i deimlery…
Od kościoła Bonifratrów sączyła się różowo-żółta poświata mgły. Wszystko było nierealne.
Wszedłem do martwej, zdewastowanej kamienicy, śmierdzącej kocią szczyną. Tylko ona uniknęła jeszcze remontu. Wyglądała jak stare, rozgałęzione drzewo, z labiryntem konarów. Powoli wdrapałem się na trzecie piętro po skrzypiących, rozeschniętych schodach, dalej, na pamięć, galeryjką balkonu prosto do przeszklonych drzwi. Były okręcone drutem.
Przez cały czas wspominałem jasnowidzącą. Miała tylko troje uczniów: wnuczkę Czepca z „Wesela”, reżysera operowego i mnie. Bognę uczyła stawiać kabały. Józefa astrologii, a ze mną piła samogon i opowiadała historie... Podczas seansów wszędzie dokoła skakały koty, po podłodze pełzły tłuste karaluchy, odór moczu wywoływał duszności, ale to wszystko jej nie przeszkadzało. Żyła na granicy światów, jak artysta, szaman, czy profeta.
Przyjmowała nas leżąc w łóżku. Zaglądała głęboko do wnętrza, zastanawiała się, zadawała pytania, a potem kładła karty losu na mosiężnej tacy i bardzo szybko mówiła. Bywało, że kiedy wpadała w trans, osuwała się gwałtownie na poduszki i można było pomyśleć, że zmarła. „Włączała się” wtedy w inną rzeczywistość, tak jak wtyczka w kontakt. Te szokujące chwile miały miejsce szczególnie nocą, kiedy przychodzili najgorsi klienci - kryminaliści, prostytutki, przedwojenni sataniści i stara morderczyni z Podgórza. Nikt jej jednak nie okradł, ponieważ strach przed zemstą był znacznie większy od lęku przed więzieniem.
Ale pewnego dnia, kiedy byłem w szpitalu, podobno się zdematerializowała. To dobre słowo, jeśli chodzi o Marię. Jej największym wyczynem, opisywanym przez międzywojenną prasę, była dematerializacja stołu dębowego i jego ponowna materializacja w drugim pokoju. Dokonała tego sama, bez udziału medium, na co są liczne dowody w postaci zdjęć i relacji świadków. A teraz teleportowała się w jakąś inną przestrzeń.   
O dziwo, nikt tu jeszcze nie mieszkał. Zacząłem się szarpać ze zwojem, rozdzielać metalowe przewody, odkręcać węzły gordyjskie – bo wiedziałem, że muszę wejść do środka, że to, co mnie wzywa jest silniejsze i ważniejsze, od wszystkiego, co wydaje się roztropne.
Przymarznięte drzwi ustąpiły pod ciężarem barku. Z wnętrza buchnęło stęchlizną i wilgocią. Na łóżku, pośród papierowych kwiatów, leżało przezroczyste ciało astralne. Blada twarz, ogromne orzechowe oczy. Na stole leżała kartka pełna białych pocałunków.
Schodziłem po schodach wolno, pełen bólu. Czułem się tak, jakbym pozostał sam na świecie. Mgła się rozwiała. Nie było baru Kazimierz, tylko eleganckie restauracje, gdzie należało telefonicznie zarezerwować stolik, a zamiast czystej wódki podawano kolorowe drinki. Na ścianie sąsiedniej kamienicy w nowo otwartej klinice „U Maryli” zapalono neon: „Bezbolesne usuwanie podświadomości i wyrzutów sumienia, 1000 złotych”. Modne zabiegi zamawiali menedżerowie i pracownicy korporacji. Z czasem finansował je nawet Fundusz Zdrowia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz