piątek, 10 kwietnia 2020

Siódmy kalif


Miasto zamarzło. Pastelowe fasady kamienic prześwitywały przez bijącą od Wisły żółtą poświatę tajemnicy. Ze studzienek kanalizacyjnych wybuchały obłoki pary. Kraków był bezludny i kamienny. Zalodzony. Był zaklętą fortecą z Baśni tysiąca i jednej nocy. Trwał poza czasem i historią w jakiejś własnej, odrębnej, nieziemskiej narracji. Tylko frakcje ciepłego powietrza płynące z kominów nadawały obrazowi ruch i życie. Tworzyły szczególną estetykę – kojarzyły baśń z realnością.
Nagle spośród tumanów mgły wyjechała czarna, skrzypiąca karoca. Na koźle siedział wąsaty mężczyzna w kapeluszu, w głębi para: on blady, o mocnych rysach twarzy, pod krawatem, ona z porcelanową twarzą skrytą futrze – czarnooka, piękna, skądś ich wszystkich znałem…
Robiłem zdjęcia, traktując naciśnięcie migawki jako gest zamykający bezczas miasta w bezczasie obrazu, gdy nagle mój termos z herbatą odleciał uniesiony metafizycznym nastrojem i zagadkową aurą, najpierw ku Zwierzyńcowi, a potem wesoło frunął w stronę Tyńca...
Od knajpy na rogu Kominiarskiej płynął walc, poczułem zapach piwa i ogórków kwaszonych. A potem z welonu mgły wyszedł siwy starzec w czerwonym fezie, ten sam którego bez powodzenia szukałem po Marokach, Algieriach i Tunezjach, choć jak zapewniał poeta zawsze chodził ulicami tonącego w smugach ciemności miasta, kiedy prószyło mdłe światło z Wieży Mariackiej i hejnał odtrąbił północ. Był mitycznym siódmym kalifem, dzięki któremu świat wciąż istniał, a miasto przykryte pierzyną mgły mogło spać bezpiecznie. Skrzynecki podobno pił z nim wódkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz