piątek, 17 kwietnia 2020

Pies spod ciemnej gwiazdy


Świt był mroźny, twardy, nieprzystępny. Suche powietrze, zamknięte w wielkich, brudnych taflach, spadało bezszelestnie z dachów kamienic. Wędrowałem przez Rynek w stertach śmieci porzuconych przez nocnych balowiczów, w resztkach jedzenia, w papierach, w trzasku plastikowych kubków, pękających miękko pod ciężarem obcasów. Nagle, w okolicach Bramy Floriańskiej zobaczyłem bezpańskiego kundla, który tak łapczywie żarł hamburgera z białym sosem, że nawet mnie nie zauważył. To był psi żebrak, wieczny tułacz, poszukiwacz szczęścia, wolny kloszard. Ale to mógł być również Duch miasta, nie jestem pewien, trudno orzec, bo Duch ujawnia się w różnych miejscach, w piwnicy, na wieży, w gabinecie redaktora naczelnego… chociaż nie każdemu.
Widział go Stanisław Wyspiański, kiedy stał na Plantach w blasku sodowych latarni drżąc pod ciężarem obrazów, które przetwarzały się w słowa, drżąc jak listek na wietrze, była późna jesień, padał lodowaty deszcz, który wielkimi kroplami wpadał za koszule, niebo uginało się pod ciężarem gwiazd, a złote komety przelatywały z cichym pomrukiem jak bombowce. Chyba go wtenczas fotografowałem?
Czułem zmęczenie po nieprzespanej nocy. Myśli miały strukturę mgły. Płynęły układając się w mleczne frakcje jedna nad drugą. Lekkie. Miękkie jak kawałki ciasta zwanego buchtą, które dawniej powszechnie sprzedawano w krakowskich cukierniach. W środku była marmolada. Wyspiański na pewno lubił ciasto z marmoladą.
Ukląkłem. Złożyłem się. Wiedziałem, że muszę objąć obiektywem Bramę Floriańską i psa, dołożyć światła a potem... fotografować w zielono-brązowiejących duotonach. Nacisnąłem. Trzask. Znalazłem się na pograniczu czasu. Pomiędzy fakturą a podszewką. W pułapce. Moja misja wreszcie się wyjaśniała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz