W naszym domu bywali znani artyści, zapraszani przez ciotkę
Gretę na rodzinne herbatki, występujący jako jej naturalne emploi, tło, porte
parole – kobiety oryginalnej i zakochanej w sztuce, za jaką zawsze pragnęła
uchodzić.
W dniu ich przybycia od rana wprowadzała nerwowy nastrój.
Helenka sprzątała pokoje, myła miśnieńską porcelanę, piekła słynną domową
szarlotkę, omiatała miotełką niewidoczne pyłki na ścianach salonu… Na koniec
Greta kazała jej włożyć śnieżnobiały fartuch i biały wykrochmalony czepiec, a w
dłoni trzymać wielki aluminiowy czajnik. Wszystko to miało przypominać Anglię.
Jakiś zamek. Rezydencję lorda?
Zaproponowałem, że staniemy z bratem z płonącymi lichtarzami
tuż przy wejściu, ale propozycja, złożona w złej wierze, została przyjęta
szyderstwem. – Idźcie się lepiej uczyć, bo macie same pały. Nie była to prawda
– brat miał piątkę z robót ręcznych, a ja trójkę z wf-u.
Ciotka, która była niezwykle złośliwa, wspomniała
półgębkiem, że mająca nas dziś odwiedzić poetka Jagoda nie ukończyła studiów
wyższych, ale co tam, nie ma nawet matury! Prowadzi prywatny sklep ze stanikami
i majtkami.
– Niepotrzebnie się przebierałem – mruknął dziadek.
- Ale kupują tam żony najbogatszych ludzi w mieście!
Ta rekomendacja zrobiła wrażenie, bo pieniądze cieniono u
nas ponad talent i ponad znaczenie społeczne.
Poetka Jagoda zajechała przed dom żółtym volkswagenem
garbusem, a następnie miękko i z uśmiechem wyskoczyła na asfalt. Wyglądała jak…
ogromna borówka. Okrągła, z krótkimi rączkami i nóżkami, które nie wiadomo jak
dźwigały pulchną pozostałość. W gruncie rzeczy była osobą komiczną i chyba
nawet zamierzała za taką uchodzić. Złożyła na policzku ciotki konwencjonalny
pocałunek, a potem rzuciła się na zaskoczoną Helenkę, aż trzeba ją było odciągać,
bo pomyliła panią ze służącą.
Po pierwszym faux pas nastąpiły kolejne. – A co to za
dziwaczny czepek? – zagaiła Jagoda. – Chyba z minionego stulecia. A czajnik?
Gaz wam nawalił? – w duchu rechotałem, bo artystka podzielała wszystkie moje
oceny. Pretensjonalne przedstawienie miało jej zaimponować, tymczasem
rozśmieszyło.
Po chwili wuj Janek wprowadził dziadka, opierającego się na
czarnej lasce ze złotą rączką. –
- Oto senior rodu – powiedziała uroczyście i nie bez dumy
ciotka – mój 100 letni ojciec!
Poetka Jagoda skoczyła jak sprężyna, zarzuciła dziadkowi
krótkie rączki na szyję, ucałowała go i krzyknęła – Ależ miły dziadunio!
Senior rodu o mały włos nie zapadł się pod ziemię.
Żeby ratować sytuację wuj usiadł do fortepianu marki Steinway
i gał coś na kształt Schumana, ale choć był muzykalny, nie miał słuchu
dynamicznego i strasznie głośno uderzał w klawisze. Poetka złapała się za
głowę wołając ze śmiechem – Ale u was harmider!
- Janek – krzyknęła Greta z naganą w głosie – przestań, bo
mnie boli głowa.
Jagoda ze wszystkiego kpiła więc utwierdzałam się w
przekonaniu, że powinienem w przyszłości także zostać poetą. Zdjąć mieszczańską
obrożę, zrzucić łańcuch konwenansu, a krewnym, biorącym udział w teatrzyku form
– codziennie grać na nosie. Nad procesem pisania się wówczas nie zastanawiałem.
Wierzyłem, że postawa buntu sama wyzwoli odpowiednie narzędzia.
Kiedy po godzinnej udręce picia angielskiej herbatki i
jedzenia „wyjątkowej doprawdy” szarlotki poetka zebrała się do wyjścia, ze sztucznym
uśmiechem na twarzy, miałem pewność, że następnego dnia powie znajomym. – Byłam
u Zamordowskich, cóż za komiczni ludzie, służącej, która śmierdzi potem
(Helenka nigdy się nie kąpała, bo i gdzie? W łazience państwa nie wypadało, a
własnej nie miała.) wkładają biały czepek na głowę, każą gościom zwiedzać
żywego stulatka, a potem wygrywają na prawdziwym Steinway’u fałszywe melodie. –
Koszmar!
A ciotka Greta rzuci mimochodem w pracy – Odwiedziła nas
poetka Jagoda, cóż to za dziwna postać!
Ale wtedy stało się coś zaskakującego.
Zaskrzypiały schody i w przedpokoju pojawiła się babcia
ubrana na biało, pachnąca szarym mydłem, prześwietlona światłem, z osą – matką
w dłoni. Tuż za nią w karnym szyku, powoli i majestatycznie, sunęły osy
robotnice otoczone przez osy kamikadze gotowe użądlić każdego, kto stanie na
drodze. Babcia szła drobnymi kroczkami, a dywan owadów układał się za nią jak
żywy płaszcz królowej. Wyszła przez taras do ogrodu i delikatnie posadziła
matkę w dziupli jabłoni. Robotnice od razu rzuciły się do budowania gniazda.
Poetka Jagoda stała jak wryta. Wyjaśniłem jej, że babcia
rozumie mowę pszczół, a ponieważ dzikie osy zagnieździły się na strychu
przekonała je do przeprowadzki. – Nic nadzwyczajnego – dodała wydymając wargi
Greta – nie wiedząc jak zareagować i czy zdarzenie to nie jest przypadkiem
kompromitujące.
- Magiczny dom – krzyknęła poetka. - Stuletni dziadek,
babcia, która rozumie mowę owadów i gospodyni w czepku z XVIII wieku…. Potem
napisała powieść „Plaster miodu” i nasza rezydencja przeszła do historii.
Kiedy czytaliśmy wstęp, dowiedzieliśmy się, że poetka Jagoda
naprawdę nazywa się: hrabina Anna von Lebotzky, do szkół nie chodziła, bo miała
wybornych nauczycieli domowych, a ponieważ nie mogła już znieść rodzinnych
sztywniaków, otworzyła sklep z bielizną.
- Stoczyła się do roli handlarki! Jej poezje, to zwykłe
głupotki – musieli mówić krewni.
Pomyślałem, że gdyby nawet dostała Nobla, powiedzieliby: – I
komóż to dzisiaj dają najwyższe nagrody!
Wiedziałem, że tak jest, bo wychowałem się w świecie, który
kochał artystów i nimi pogardzał, a moim jedynym marzeniem było, aby go
opuścić. Niestety, rozumiałem już, że łańcuchy i kagańce, które nam
założono w dzieciństwie są niewidzialne i bardzo
ciężko będzie je rozpiłować. Dlatego pozostałem w
rezydencji Zamordystów i teraz, gdy wszyscy umarli – zaczynam o nich pisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz