czwartek, 4 lutego 2021

Spowiedź mordercy

 


Willa na Olszy przypominała wielkie rozgałęzione drzewo.

W ciepłych miesiącach domowników budziły do życia oliwkowe drozdy – śpiewaki. Niecierpliwi artyści popisujący się od świtu skalą swoich wokalnych możliwości. Zza okien  dobiegało ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit… Później włączały się dystyngowane kosy, w czarnych frakach z pięknymi żółtymi dziobami – wykonawcy trudnych lecz radosnych arii operetkowych – tilu-tilu-tilu, tilu-tilu-tilu. Koło południa do orkiestry dołączały szare słowiki – dyskretni świadkowie spotkań zakochanych. Grali na wiele sposobów, ale najczęściej z przytupem, jak to soliści – ciu-ciu-ciu-ciu. Orkiestra kładła tło niezgrabnie. Kukały kukułki. Gruchały gołębie. Dzięcioł uderzał w korę drzewa.

Wszędzie wokół słychać było ptasie śpiewy, stukoty i szelesty. Za oknami furkotały  jaskółki budujące oazę prywatnego szczęścia na strychu. Sroczki uczyły latać młode w niewielkim modrzewiowym gaju. Na gałęziach – mniej i bardziej ukryte – siedziały rudziki, raniuszki, szczygły, grubodzioby, czasem trafił się czerwony gil, którego barwa jak granat rozsadzała ogrodową zieleń.

Zimą następowała zmiana warty. Balkon okupowały biało-czarno-oliwkowo-zielone sikorki podskakujące niecierpliwie na drobnych łapkach, do chwili aż babcia zawiesiła dla nich w karmniku różowe kostki słoniny. Małe czarne kawki i wielkie smoliste gawrony zachowywały się jak włóczędzy u wrót kuchni dla bezdomnych, gdzie wydają bezpłatne obiady - mleczny chleb pokrojony w kostkę i oblany tłuszczem. Pełną miednicę tego prostego posiłku Jadwisia wysypywała codziennie na głównej alejce ogrodu. Ptaki witały ją krakaniem i łopotem skrzydeł.

Na skórę po słoninie, przywiązaną do balustrady balkonu, zlatywał kto mógł z ptasiej czeredy: żółte jak kukurydza wilgi z czarnymi skrzydłami, pospolite kawki, o lśniących piórach farbowanych brunetek, dzięcioły z czerwonymi łebkami i dudki z rdzawymi koronami na głowach. Nasz dom zatopiony w bieli i zieleni był ich matecznikiem i azylem.

Tamtej jesieni ogród tonął w deszczu. Powietrze napięte jak płachta wielkiego żagla, trzęsło się od spadających na ziemię błyskawic. Rezydencja przypominała okręt płynący z wysiłkiem wśród niebieskawych strużek wody. Harmonie parapetów wygrywały monotonne melodie. Z dachu garażu dobiegało senne pac-pac-pac. Wzdłuż szyb okiennych, szczególnie w miejscach, gdzie odpadł kit, ciągnęły się wąskie stróżki zwieńczone przezroczystą kroplą.

W owych nudnych aż do znużenia dniach, codziennie po szkole wyruszaliśmy z bratem na poszukiwania skarbów, które kryły się w opuszczonych pokojach i zakamarkach rezydencji, nigdy do końca nie zbadanej przez mieszkańców z powodu ich notorycznej skłonności do spania. Wiedzieliśmy z opowieści dorosłych, że podczas wojny w naszej willi mieszkali Niemcy a oni lubowali się przecież w tajnych skrytkach, gdzie przechowywali diamenty, złoto, dolary, pistolety, papierośnice, gumy do żucia, a może nawet czerwone lizaki ze sklepiku pana Mokrzyckiego i trudno powiedzieć, co jeszcze.

Na pierwszy ślad skarbu wpadliśmy penetrując strych. Drewniany stopień tuż za żelaznymi drzwiami przykryto deską, pod którą leżały suche jak wiór trociny. Był to jeden z opróżnionych schowków, zapewne ten, w którym dziadek podczas okupacji przechowywał parabellum.

Pod okienkiem stały wielkie wyplatane kufry zawierające mienie posagowe ciotki. Były tam dziesiątki porcelanowych talerzy, talerzyków, sosjerek, maleńkie filiżanki rozenthala, ale także ciężkie srebrne sztućce, a pośród nich, owinięta  materiałem szpada ze złotą rękojeścią zakończona odkręcaną kulką. Mój brat chwycił broń i zadawał nią ciosy w powietrzu, a ja broniłem się używając wielkiej, srebrnej tacy.

Później, w świetle latarek, dostrzegliśmy zbudowane z desek pomieszczenie, które skrywało zbiornik na wodę, a obok niego, na półkach, w skórzanych futerałach, dwie prawdziwe czeskie wiatrówki marki slavia. Jedna większa, ciężka, łamała się z trudem, druga lekka, damska – w sam raz dla mnie. Na najwyższej półce leżały pudełka z bolcami i lotkami.

Brat pobiegł do swojego pokoju i po chwili przyniósł pinezki, a także naręcze papierowych artefektów. Były wśród nich przedwojenne rysunki pornograficzne, zdjęcia z amerykańskiego Playboya i wycinki z tygodnika „Perspektywy”, które zdecydowanie podnosiły czytelnictwo, a przy tym rozbudzały wyobraźnię chłopców. Poprzyszpilał je nerwowo do ściany. Strzelał celując w piersi i czarne wzgórki modelek. Po każdym trafieniu wołał – A masz… i śmiał się kretyńsko.

Wyjrzałem przez okienko. Podczas przerwy w deszczu ogród na chwilę odżył. Przejrzyste, jasne powietrze, omiatało mokre od łez twarze storczyków i biało-czerwonych fuksji. Delikatne, różowe kule hortensji przypominały ciężkie od wody gąbki.

Kwiaty i krzewy powoli podnosiły głowy. Trawy prostowały karki. Drzewa nabierały oddechu. Wtedy zobaczyłem wróbla. Siedział zmoknięty na gałązce świerka. Spojrzałem na niego przez muszkę i szczerbinkę. Nie poruszył się. Powoli nacisnąłem spust. Usłyszałem metaliczny trzask i w tej samej chwili ptaszek spadł na ziemię. W ogrodzie zapanowała głucha cisza. Naturalny rytm życia, który zaczynał się powoli toczyć po ulewie, jakby na moment zamarł. Ptaki rozdziawiły dzioby nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Stałem z bronią jak winowajca, morderca wróbla, który jeszcze przed chwilą cieszył się życiem, a teraz jest tylko mokrą kulką piórek.

Wybiegłem do ogrodu. Ofiara leżała na wznak, z odchyloną głową i dziobem. Miała sztywne skrzydła i  wyprostowane nóżki. Łapki  z pazurkami opadły bezwładnie. Wróbel był  cały wypełniony śmiercią.

Wstyd powoli rozchodził się po ciele – począwszy od czoła, przez klatkę piersiową, uda i stopy. Nerwowo kopałem grób ofiary. Snułem myśli, jakie ma każdy zabójca, że trzeba o wszystkim zapomnieć. Dookoła siedziały czarne ptaki. Miały zimne, wilgotne pióra. Patrzyły na mnie stalowym wzrokiem.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz