środa, 17 lutego 2021

Aktualności

Długa, profesjonalna, krytyczna rozmowa w "Czytelni" Małgorzaty Szymankiewicz, w II Programie Polskiego Radia - mówią o książce "Koniec świata na mojej ulicy": Iwona Rusek i Piotr Kofta. Poniżej przycisk wejścia na stronę do posłuchania:
Wejście na stronę



czwartek, 11 lutego 2021

Z cyklu "Życie na taxi"

 

Urbanoskopia

 wjeżdżam bez znieczulenia

w płonący tunel blask neonów światła knajp

świetliste oczy prostytutek

błyszczących manekinów nocy

przemierzam rozżarzone trzewia miasta

góry plastyku papieru niedopałków szmat

latarnie świecą jak noże alfonsów

z nieba spada połyskliwy miał  confertti

perkusje trzaskających butelek rozsadzają place

jest tylko trans Taxi Taxi

 

zimny świt łapie nas na gorących uczynkach

na pobojowiskach nocy

wśród wystygłych gwiazd

uderza laską w bruk ulicy leży w rynsztoku rzyga w bramie

argonauci o bladych twarzach szukają przystani

taxi taxi

 

jem komunię z rożna

mrużę oczy

obłoki pary owijają światło

poniedziałek, 8 lutego 2021

Dzień budzi żmije konieczności

 

…już słabnie podcięty, purpura ścieka po fasadach okna mrużą oczy drzwi głośno ziewają rynnami lecą gwiazdy milczące stygną zaraz zgasną białe płowieją i znikają. W bezsennej pościeli w czarnej czapie nocy trwam nieskutecznie. Jeden baran dwa barany trzy barany... Gipsowy świt zalewa usta powili rośnie tężeje piaskiem w oczach trzaska zapałka gwiżdże czajnik ciepła struga moczu łomocą w drzwi promienie światła: imię nazwisko pójdziecie z nami… czerstwy chleb dnia: beton szarości bez czułości.

niedziela, 7 lutego 2021

Ciotka Hela

 

Strzeliła furtka. Pod domem stała żółta karetka pogotowia z niebieskim kogutem. Pielęgniarze wnosili do domu na noszach ciotkę Helę. Była opleciona przezroczystymi przewodami. Z przedramienia wystawała jej igła z wężykiem. Twarz miała popielatą i jeszcze bardziej niż zawsze pokrytą zmarszczkami - przypominała wielkiego indyka.

Po chwili żałobno-medyczny orszak znikł w czeluściach parteru.

- Ciotka ma raka płuc – powiedział drewnianym głosem dziadek. Nie wolno jej przeszkadzać.

Przez uchylone drzwi oglądaliśmy jak pielęgniarze w białych chałatach instalowali wokół łóżka  kroplówkę i rurki, które miały pomóc cierpiącej w oddychaniu.

- Ona tu przyjechała umrzeć – mówiła przez telefon martwym głosem matka. – Nie, nie ma żadnej nadziei.

Po zamordowaniu wróbla wiedziałem już czym jest śmierć. Jest chwilą, w której ogród kamienieje. Ptaki przestają śpiewać, ucisza się wiatr, a serce wypełnia ciężar wyrzutów sumienia. Nie chciałem, żeby ciotka umarła.

- Niedługo kojfnie – zauważył bezceremonialnie brat. – Grała, srała, ale miliona nie wygrała – dodał złośliwie.

Przez większość życia wszyscy się z Heli wyśmiewali. Była dziwaczką. Jeździła po mieście taksówkami. Nałogowo grała w gry liczbowe: lajkoniki, lotki, a nawet w loterię państwową, w którą nikt jeszcze przecież nie wygrał. Pod koniec miesiąca, zanim listonosz przyniósł jej emeryturę, pożyczała od babci drobne kwoty, bo nie miała na chleb. Kiedyś przeczytałem w „Przekroju” wiersz Ludwika Kerna: „Ciotka idiotka grała w totolotka…” i od tej pory nazywaliśmy ją z bratem „totoidioto”.

No, ale czy wygranie miliona zapewnia szczęście? Można się nad tym zastanawiać. Szewc Serafin, z żółtej kamienicy przy torach, trafił szóstkę a potem się rozpił i umarł pod płotem. Bo szewc w swoim prostym i monotonnym życiu nie miał żadnego marzenia. Był jałowy, pusty.  Przypominał wielkiego miśka, z którego sypały się trociny i w końcu wylądował na strychu. A ciotka chciała jechać do Sao Paulo.

Deszcz wciąż padał. Strugi wody rozmiękczały trawniki i tworzyły wielkie, bure kałuże. Białucha wystąpiła z brzegów, nabrała koloru kawy Turek. Z wielką furią toczyła wściekłe fale w kierunku fabryki Wandera. Jaś Mech, przy pomocy mojego brata, wrzucił do wody stare drzwi połączone drutem z warstwą styropianu i wskoczył na prowizoryczną tratwę, budząc podziw całej okolicy. Dziś taki spływ nazywa się raftingiem.

Po wielu dniach, kiedy wydawało się, że umierająca ciotka także odpłynęła, całkiem nieoczekiwanie usiadła i poprosiła o zupę. Przekrzykując grzmoty piorunów wciąż terkotała o starszej siostrze, która przed wojną wyemigrowała do Brazylii, wylądowała w buszu i mieszkała wśród Indian. Nie byli to co prawda prawdziwi Indianie, tacy jak Wonnetou, tylko trochę gorsi. Chodzili na golasa, z przepaskami na biodrach i wkładali sobie drewniane krążki w dolną wargę.

Jakimś cudem, dzięki listom do organizacji międzynarodowych,  Heli udało się nawiązać kontakt z siostrą i do domu przyszła paczka z Sao Paulo. Zawierała drewniane maski, płyty z dziwaczną muzyką, zdjęcia wielkiej figury Jezusa stojącej nad miastem, czekoladę, a także kopertę zawierającą 20 dolarów. To było jak wygrana w totolotka. Ciotka Hela, promieniała. I… wyraźnie wracała do zdrowia.

Z tej okazji zorganizowano odkładane od dawna imieniny. Po kuchni krzątały się kobiety, otwierano grzybki, krojono warzywa na sałatkę. A wuj Janek – zadowolony i uśmiechnięty, w klubowej granatowej marynarce – rzucił. – Myślę, że już czas otworzyć szampana.

Nad ogrodem zaświeciło słońce. Prawdziwy busz skłębionych pnączy i bluszczów rozbłysnął jak zielona latarnia. Trawy parowały. Temperatura rosła. Robiło się duszno, ciepło. A Białucha toczyła wzburzone fale jak Amazonka. I chociaż Indian brakowało, bo my mieliśmy tylko stroje kowbojów, był to jeden z piękniejszych dni mojego dzieciństwa.

Brazylijski.

Rano, kiedy przyszliśmy życzyć Ciotce Heli dobrego dnia, leżała sztywna, biała, z opuszczoną brodą i otwartymi ustami. Jej oczy uciekły w górę. Podniosłem zimną dłoń, która bezwładnie opadła na pościel. Była wypełniona śmiercią jak zabity wróbel.


sobota, 6 lutego 2021

Stare lata

 

Stare lata

jak niedołężne ptaki

spadają dziobami w zaspy śniegu

odwłoki się kurczą maleją

skrzydła wibrują ze wstydu

i z latania dwójka.

 

Stare lata

bezlistne krzewy

wysychają na wietrze  

jak badyle w niemodnych strojach

podartej bieliźnie już o siebie nie dbają

zastygają  w zapachu bezsilności

i z higieny pała.

 

Stare lata

ciągną niedołężne szkielety`

o dwóch laskach kuśtyk kuśtyk

odliczają kroplówką z portmonetki prosto na rękę

w aptece i osiedlowym zawsze brakuje…

kolejka się złości narzeka

niedostateczny z witalności.

 

Stare lata

czytają nekrologi żeby dowiedzieć się czegoś o znajomych

którzy wreszcie mają szansę zaistnieć publicznie

niektórzy po raz pierwszy

a potem już w dole o smaku betonu

słychać śpiewy płytę okrywają kwiaty

przerażonych

i świece mających nadzieję

na amen w pacierzu.

 

Drżącą dłonią bezwstydnie łuskam pestki chwil

patrzę w słońce

stare lata uśmiechają się do was

moimi ustami

wiem

mimo tylu dwój repety nie będzie

więc jeszcze popatrzę na błękitne piórka sójki

i helikopter czarnych skrzydeł mielących powietrze.

Recenzja z Odry




 

czwartek, 4 lutego 2021

Spowiedź mordercy

 


Willa na Olszy przypominała wielkie rozgałęzione drzewo.

W ciepłych miesiącach domowników budziły do życia oliwkowe drozdy – śpiewaki. Niecierpliwi artyści popisujący się od świtu skalą swoich wokalnych możliwości. Zza okien  dobiegało ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit… Później włączały się dystyngowane kosy, w czarnych frakach z pięknymi żółtymi dziobami – wykonawcy trudnych lecz radosnych arii operetkowych – tilu-tilu-tilu, tilu-tilu-tilu. Koło południa do orkiestry dołączały szare słowiki – dyskretni świadkowie spotkań zakochanych. Grali na wiele sposobów, ale najczęściej z przytupem, jak to soliści – ciu-ciu-ciu-ciu. Orkiestra kładła tło niezgrabnie. Kukały kukułki. Gruchały gołębie. Dzięcioł uderzał w korę drzewa.

Wszędzie wokół słychać było ptasie śpiewy, stukoty i szelesty. Za oknami furkotały  jaskółki budujące oazę prywatnego szczęścia na strychu. Sroczki uczyły latać młode w niewielkim modrzewiowym gaju. Na gałęziach – mniej i bardziej ukryte – siedziały rudziki, raniuszki, szczygły, grubodzioby, czasem trafił się czerwony gil, którego barwa jak granat rozsadzała ogrodową zieleń.

Zimą następowała zmiana warty. Balkon okupowały biało-czarno-oliwkowo-zielone sikorki podskakujące niecierpliwie na drobnych łapkach, do chwili aż babcia zawiesiła dla nich w karmniku różowe kostki słoniny. Małe czarne kawki i wielkie smoliste gawrony zachowywały się jak włóczędzy u wrót kuchni dla bezdomnych, gdzie wydają bezpłatne obiady - mleczny chleb pokrojony w kostkę i oblany tłuszczem. Pełną miednicę tego prostego posiłku Jadwisia wysypywała codziennie na głównej alejce ogrodu. Ptaki witały ją krakaniem i łopotem skrzydeł.

Na skórę po słoninie, przywiązaną do balustrady balkonu, zlatywał kto mógł z ptasiej czeredy: żółte jak kukurydza wilgi z czarnymi skrzydłami, pospolite kawki, o lśniących piórach farbowanych brunetek, dzięcioły z czerwonymi łebkami i dudki z rdzawymi koronami na głowach. Nasz dom zatopiony w bieli i zieleni był ich matecznikiem i azylem.

Tamtej jesieni ogród tonął w deszczu. Powietrze napięte jak płachta wielkiego żagla, trzęsło się od spadających na ziemię błyskawic. Rezydencja przypominała okręt płynący z wysiłkiem wśród niebieskawych strużek wody. Harmonie parapetów wygrywały monotonne melodie. Z dachu garażu dobiegało senne pac-pac-pac. Wzdłuż szyb okiennych, szczególnie w miejscach, gdzie odpadł kit, ciągnęły się wąskie stróżki zwieńczone przezroczystą kroplą.

W owych nudnych aż do znużenia dniach, codziennie po szkole wyruszaliśmy z bratem na poszukiwania skarbów, które kryły się w opuszczonych pokojach i zakamarkach rezydencji, nigdy do końca nie zbadanej przez mieszkańców z powodu ich notorycznej skłonności do spania. Wiedzieliśmy z opowieści dorosłych, że podczas wojny w naszej willi mieszkali Niemcy a oni lubowali się przecież w tajnych skrytkach, gdzie przechowywali diamenty, złoto, dolary, pistolety, papierośnice, gumy do żucia, a może nawet czerwone lizaki ze sklepiku pana Mokrzyckiego i trudno powiedzieć, co jeszcze.

Na pierwszy ślad skarbu wpadliśmy penetrując strych. Drewniany stopień tuż za żelaznymi drzwiami przykryto deską, pod którą leżały suche jak wiór trociny. Był to jeden z opróżnionych schowków, zapewne ten, w którym dziadek podczas okupacji przechowywał parabellum.

Pod okienkiem stały wielkie wyplatane kufry zawierające mienie posagowe ciotki. Były tam dziesiątki porcelanowych talerzy, talerzyków, sosjerek, maleńkie filiżanki rozenthala, ale także ciężkie srebrne sztućce, a pośród nich, owinięta  materiałem szpada ze złotą rękojeścią zakończona odkręcaną kulką. Mój brat chwycił broń i zadawał nią ciosy w powietrzu, a ja broniłem się używając wielkiej, srebrnej tacy.

Później, w świetle latarek, dostrzegliśmy zbudowane z desek pomieszczenie, które skrywało zbiornik na wodę, a obok niego, na półkach, w skórzanych futerałach, dwie prawdziwe czeskie wiatrówki marki slavia. Jedna większa, ciężka, łamała się z trudem, druga lekka, damska – w sam raz dla mnie. Na najwyższej półce leżały pudełka z bolcami i lotkami.

Brat pobiegł do swojego pokoju i po chwili przyniósł pinezki, a także naręcze papierowych artefektów. Były wśród nich przedwojenne rysunki pornograficzne, zdjęcia z amerykańskiego Playboya i wycinki z tygodnika „Perspektywy”, które zdecydowanie podnosiły czytelnictwo, a przy tym rozbudzały wyobraźnię chłopców. Poprzyszpilał je nerwowo do ściany. Strzelał celując w piersi i czarne wzgórki modelek. Po każdym trafieniu wołał – A masz… i śmiał się kretyńsko.

Wyjrzałem przez okienko. Podczas przerwy w deszczu ogród na chwilę odżył. Przejrzyste, jasne powietrze, omiatało mokre od łez twarze storczyków i biało-czerwonych fuksji. Delikatne, różowe kule hortensji przypominały ciężkie od wody gąbki.

Kwiaty i krzewy powoli podnosiły głowy. Trawy prostowały karki. Drzewa nabierały oddechu. Wtedy zobaczyłem wróbla. Siedział zmoknięty na gałązce świerka. Spojrzałem na niego przez muszkę i szczerbinkę. Nie poruszył się. Powoli nacisnąłem spust. Usłyszałem metaliczny trzask i w tej samej chwili ptaszek spadł na ziemię. W ogrodzie zapanowała głucha cisza. Naturalny rytm życia, który zaczynał się powoli toczyć po ulewie, jakby na moment zamarł. Ptaki rozdziawiły dzioby nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Stałem z bronią jak winowajca, morderca wróbla, który jeszcze przed chwilą cieszył się życiem, a teraz jest tylko mokrą kulką piórek.

Wybiegłem do ogrodu. Ofiara leżała na wznak, z odchyloną głową i dziobem. Miała sztywne skrzydła i  wyprostowane nóżki. Łapki  z pazurkami opadły bezwładnie. Wróbel był  cały wypełniony śmiercią.

Wstyd powoli rozchodził się po ciele – począwszy od czoła, przez klatkę piersiową, uda i stopy. Nerwowo kopałem grób ofiary. Snułem myśli, jakie ma każdy zabójca, że trzeba o wszystkim zapomnieć. Dookoła siedziały czarne ptaki. Miały zimne, wilgotne pióra. Patrzyły na mnie stalowym wzrokiem.