Willa na Olszy przypominała
wielkie rozgałęzione drzewo.
W ciepłych
miesiącach domowników budziły do życia oliwkowe drozdy – śpiewaki. Niecierpliwi
artyści popisujący się od świtu skalą swoich wokalnych możliwości. Zza
okien dobiegało ci-ci-ci – śrwit,
ci-ci-ci – śrwit, ci-ci-ci – śrwit… Później włączały się dystyngowane kosy, w
czarnych frakach z pięknymi żółtymi dziobami – wykonawcy trudnych lecz
radosnych arii operetkowych – tilu-tilu-tilu, tilu-tilu-tilu. Koło południa do
orkiestry dołączały szare słowiki – dyskretni świadkowie spotkań zakochanych. Grali
na wiele sposobów, ale najczęściej z przytupem, jak to soliści –
ciu-ciu-ciu-ciu. Orkiestra kładła tło niezgrabnie. Kukały kukułki. Gruchały
gołębie. Dzięcioł uderzał w korę drzewa.
Wszędzie wokół słychać
było ptasie śpiewy, stukoty i szelesty. Za oknami furkotały jaskółki budujące oazę prywatnego szczęścia
na strychu. Sroczki uczyły latać młode w niewielkim modrzewiowym gaju. Na
gałęziach – mniej i bardziej ukryte – siedziały rudziki, raniuszki, szczygły,
grubodzioby, czasem trafił się czerwony gil, którego barwa jak granat rozsadzała
ogrodową zieleń.
Zimą
następowała zmiana warty. Balkon okupowały biało-czarno-oliwkowo-zielone
sikorki podskakujące niecierpliwie na drobnych łapkach, do chwili aż babcia
zawiesiła dla nich w karmniku różowe kostki słoniny. Małe czarne kawki i
wielkie smoliste gawrony zachowywały się jak włóczędzy u wrót kuchni dla bezdomnych,
gdzie wydają bezpłatne obiady - mleczny chleb pokrojony w kostkę i oblany
tłuszczem. Pełną miednicę tego prostego posiłku Jadwisia wysypywała codziennie
na głównej alejce ogrodu. Ptaki witały ją krakaniem i łopotem skrzydeł.
Na skórę po
słoninie, przywiązaną do balustrady balkonu, zlatywał kto mógł z ptasiej czeredy:
żółte jak kukurydza wilgi z czarnymi skrzydłami, pospolite kawki, o lśniących
piórach farbowanych brunetek, dzięcioły z czerwonymi łebkami i dudki z rdzawymi
koronami na głowach. Nasz dom zatopiony w bieli i zieleni był ich matecznikiem
i azylem.
Tamtej jesieni
ogród tonął w deszczu. Powietrze napięte jak płachta wielkiego żagla, trzęsło
się od spadających na ziemię błyskawic. Rezydencja przypominała okręt płynący z
wysiłkiem wśród niebieskawych strużek wody. Harmonie parapetów wygrywały
monotonne melodie. Z dachu garażu dobiegało senne pac-pac-pac. Wzdłuż szyb
okiennych, szczególnie w miejscach, gdzie odpadł kit, ciągnęły się wąskie stróżki
zwieńczone przezroczystą kroplą.
W owych nudnych
aż do znużenia dniach, codziennie po szkole wyruszaliśmy z bratem na
poszukiwania skarbów, które kryły się w opuszczonych pokojach i zakamarkach rezydencji,
nigdy do końca nie zbadanej przez mieszkańców z powodu ich notorycznej
skłonności do spania. Wiedzieliśmy z opowieści dorosłych, że podczas wojny w naszej
willi mieszkali Niemcy a oni lubowali się przecież w tajnych skrytkach, gdzie
przechowywali diamenty, złoto, dolary, pistolety, papierośnice, gumy do żucia,
a może nawet czerwone lizaki ze sklepiku pana Mokrzyckiego i trudno powiedzieć,
co jeszcze.
Na pierwszy
ślad skarbu wpadliśmy penetrując strych. Drewniany stopień tuż za żelaznymi
drzwiami przykryto deską, pod którą leżały suche jak wiór trociny. Był to jeden
z opróżnionych schowków, zapewne ten, w którym dziadek podczas okupacji
przechowywał parabellum.
Pod okienkiem
stały wielkie wyplatane kufry zawierające mienie posagowe ciotki. Były tam
dziesiątki porcelanowych talerzy, talerzyków, sosjerek, maleńkie filiżanki
rozenthala, ale także ciężkie srebrne sztućce, a pośród nich, owinięta materiałem szpada ze złotą rękojeścią
zakończona odkręcaną kulką. Mój brat chwycił broń i zadawał nią ciosy w
powietrzu, a ja broniłem się używając wielkiej, srebrnej tacy.
Później, w
świetle latarek, dostrzegliśmy zbudowane z desek pomieszczenie, które skrywało
zbiornik na wodę, a obok niego, na półkach, w skórzanych futerałach, dwie
prawdziwe czeskie wiatrówki marki slavia.
Jedna większa, ciężka, łamała się z trudem, druga lekka, damska – w sam raz dla
mnie. Na najwyższej półce leżały pudełka z bolcami i lotkami.
Brat pobiegł do
swojego pokoju i po chwili przyniósł pinezki, a także naręcze papierowych
artefektów. Były wśród nich przedwojenne rysunki pornograficzne, zdjęcia z
amerykańskiego Playboya i wycinki z tygodnika „Perspektywy”, które zdecydowanie
podnosiły czytelnictwo, a przy tym rozbudzały wyobraźnię chłopców.
Poprzyszpilał je nerwowo do ściany. Strzelał celując w piersi i czarne wzgórki
modelek. Po każdym trafieniu wołał – A masz… i śmiał się kretyńsko.
Wyjrzałem przez
okienko. Podczas przerwy w deszczu ogród na chwilę odżył. Przejrzyste, jasne
powietrze, omiatało mokre od łez twarze storczyków i biało-czerwonych fuksji.
Delikatne, różowe kule hortensji przypominały ciężkie od wody gąbki.
Kwiaty i krzewy
powoli podnosiły głowy. Trawy prostowały karki. Drzewa nabierały oddechu. Wtedy
zobaczyłem wróbla. Siedział zmoknięty na gałązce świerka. Spojrzałem na niego
przez muszkę i szczerbinkę. Nie poruszył się. Powoli nacisnąłem spust.
Usłyszałem metaliczny trzask i w tej samej chwili ptaszek spadł na ziemię. W
ogrodzie zapanowała głucha cisza. Naturalny rytm życia, który zaczynał się
powoli toczyć po ulewie, jakby na moment zamarł. Ptaki rozdziawiły dzioby nie
mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Stałem z bronią jak winowajca, morderca
wróbla, który jeszcze przed chwilą cieszył się życiem, a teraz jest tylko mokrą
kulką piórek.
Wybiegłem do
ogrodu. Ofiara leżała na wznak, z odchyloną głową i dziobem. Miała sztywne
skrzydła i wyprostowane nóżki. Łapki z pazurkami opadły bezwładnie. Wróbel
był cały wypełniony śmiercią.
Wstyd powoli
rozchodził się po ciele – począwszy od czoła, przez klatkę piersiową, uda i
stopy. Nerwowo kopałem grób ofiary. Snułem myśli, jakie ma każdy zabójca, że
trzeba o wszystkim zapomnieć. Dookoła siedziały czarne ptaki. Miały zimne,
wilgotne pióra. Patrzyły na mnie stalowym wzrokiem.