Fragment książki: "Spacer po mieście szaleńców"
Najpierw widać stojące we mgle pagórki: zielone wysepki,
otoczone szarymi strumieniami brzasku, potem skaliste góry, porośnięte
tyralierami rzadkich, strzelistych sosen, później żółtoliliowe łąki, pełne
białych ptaków, wreszcie surowe, szkarłatne wzgórza Atlasu, z przylepionymi do
skał kamiennymi wioskami. Postój wypada na przełęczy. Pada śnieg.
Górale zganiają na targ przemoknięte osiołki. Piją miętową herbatę, palą
marihuanę, oglądają zwierzęta. Z ust bucha im dym, a może para wodna?
Nagle na drogę wyskakuje mały, drewniany wózek zaprzężony w
konia, powożony przez stojącą w rozkroku nastoletnią dziewczynkę, która wiezie
grupę rozbawionych dzieci. Ileż śmiechu, frajdy, wspólnej zabawy pośród
surowej, marokańskiej biedy… Wózek stacza się w dół, prosto w zieloną dolinę,
poprzecinaną rwącymi, czerwonymi rzekami.
Wieje wiatr. Równina pustynnieje. Z oddali wyłania się
różowe miasto, przetykane zielonymi punktami drzew palmowych, na horyzoncie
stoją w śniegu Góry Atlas.
Na przedmieściach łapię taksówkę. Poobijany fiat uno,
wiozący kilka osób, przystaje w ciemnym zaułku. – To tam – szofer pokazuje
palcem – Riad Suliman. Budynek, który miał być arabskim pensjonatem, okazuje
się warsztatem motorowerów. Na szczęście, jak spod ziemi wyrasta bagażowy.
– Suliman? Pewnie, że znam. Po drodze rozpytuje ludzi. – Słuchajcie,
czy słyszeliście o takim gościńcu? To daleko? Bardzo? To aż
na mellahu? Nie ma sprawy, kuzyn Mustapha pana zaprowadzi. Ale
daj mi już teraz 5 euro za fatygę. Masz tylko 10? Dziękuję – banknot znika
w szerokich połach chałatu.
Nieogolony mężczyzna, w dziurawej flanelowej koszuli
prowadzi mnie w głąb miasta po coraz biedniejszych uliczkach, przez warstwy
czasu, aż do wczesnego średniowiecza. Biedni mieszkańcy noszą staroświeckie
opończe i wełniane czapki, kobiety używają mioteł z palmowych liści. Wszystko tu
przypomina o historii, która trwa w zastoinie czasu. Na przekór telewizji
satelitarnej, komputerom i rakietom kosmicznym.
– Teraz przejdziemy
przez podwórko i będziemy na miejscu – w głosie przewodnika przez chwilę
brzmi niepokój.
Cofam się, chwyta mnie za rękę, szarpię… biegnę przez labirynt
zaułków po wąskich uliczkach, pasażach, podwórkach warsztatów i funduków,
przed którymi parkują zmęczone osły.
Księżniczka
Wreszcie jest – niewielka tabliczka – Riad Suliman. W
drzwiach staje błękiotnooka blondynka, nieco przy kości, co musi bardzo podobać
się Arabom. Dagmara zaprasza do riadu, gdzie siedząc przy basenie po
którym pływają płatki róż i popijając sok z pomarańcz, od razu wymieniamy się
historiami. Po południu idziemy na balkon, a wieczorem do pokoju gościnnego.
Choć ja mam 54 lata a Dag 26 dobrze się rozumiemy. Jesteśmy z Krakowa. Kochamy
Afrykę. Czegoś szukamy, przed czymś uciekamy.
- Zrobiłam maturę we Francji, potem studia kulturoznawcze w
Krakowie, nauczyłam się dobrze po arabsku i przez pewien czas pracowałam jako
rezydentka biura turystycznego w Egipcie i Tunezji – opowiada bawiąc się
włosami. – Uwierzysz? Przed czterema laty miałam jeszcze całkiem dobrą posadę w
korporacji, chłopaka i mieszkanie… Z dnia na dzień postanowiłam wszystko
rzucić. W firmie awansowałam, ale byłam smutna. Dla poprawienia nastroju
kupowałam bardzo drogie buty, które potem rozdałam kobietom na Saharze. Zostawiłam
tylko jedną parę, żebym pamiętała na co nie warto wydawać pieniędzy.
Objechała samotnie Maroko. Ludzie ją zapraszali do
domów, gościli, otaczali opieką. Bezzębny staruszek w Górach Atlas, z równie
starą kozą, długo do niej przemawiał w dialekcie berberskim, bo - jak jej
przetłumaczono - oświadczał się w imieniu najstarszego syna. Poznała inny
świat. Berberów, którzy nie mają aktów urodzenia i książeczek zdrowia.
Zapomniane przysiółki bez elektryczności. Wędrujące plemiona nomadów. Przeżyła
miłość z Saharyjczykiem, z plemienia Ait Atta, który analfabetyzm nadrabiał
inteligencją i mądrością życiową. Przez 4 lata jeździli motocyklem po oazach.
– Żaden z moich związków nie zaczął się, ani nie rozpadł z
powodu różnic kulturowych – uśmiecha się Dagmara. - Znałam rodziny
moich arabskich chłopców, mieszkałem w ich domach, uczestniczyłam
w uroczystościach, imieninach. Europejki podobają się w Maroku.
Mają jasną skórę, wierzą w miłość, pracują, a islam nie jest problemem ponieważ
religię dziedziczy się po ojcu.
Siadamy do kolacji, do której usługują miejscowe dziewczyny
– Halima i Fatima. Na stół wjeżdżają harira i ryby, na deser owoce. Jest
także flaszka śliwowicy, którą przywiozłem z Polski.
Dag, gdy jej nie wyszło na Saharze została menedżerką
pensjonatu u Anglików. - W Wigilię, kiedy w 30 stopniowym upale siedziałam
samotnie nad kieliszkiem wina, zastukał przyjaciel. - Przy mellahu jest riad do
wynajęcia – powiedział. – Chodźmy zobaczyć. Nie było prądu, więc oglądaliśmy
pensjonat ze świeczkami w dłoniach. Nad patio wisiały wielkie gwiazdy. Z tarasu
roztaczał się wspaniały widok na Czerwone Miasto. W białym dymie grilli i w płomieniach ognia plac śmierci gotował się na conocny festyn.
- Powiedziałam – końmi mnie
stąd nie ruszą!
Podpisała umowę dzierżawną i zrobiła remont. Malarze,
zamiast na czerwono, malowali ściany żółcią. Murarze kuli elewację spuszczając
przechodniom tynk na głowy. Tapicer trzymał meble w nieskończoność. Sprzątaczki
zażądały żeby zarżnęła kozę i przegnała dżiny.
– Trzy razy chciałam skoczyć z
dachu. Czyściłam kwasem płytki, szarpałam się z ogrodnikami. W dniu
inauguracji, kiedy na fetę przyszli szefowie agencji turystycznych - w
ostatniej chwili - włożyłam na brudne nogi długie buty. I nikt mnie nie wziął
za szefową.
- Jak się prowadzi biznes w Marrakeszu?
- Nie pytaj!
Dagmara
macha ręką. System fiskalny jest zagmatwany. Domiaru za dzierżawę budynku nie
da się zapłacić. Podatków: lokalnych, państwowych, na promocję turystyki, od
napojów i Bóg wie jeszcze czego... zapamiętać. Na targu nikt nie używa kas
fiskalnych, rzemieślnicy nie rozumieją pojęcia „faktura”. Trzeba mieć
arabskiego księgowego i dobre układy w urzędach. Uroda pomaga. Kiedy trzeba
załatwić trudną sprawę wkładam sukienkę z dekoltem i pochylam się nad biurkiem
urzędnika – uśmiecha się z poczuciem, że umie zrobić figla.
Rano idziemy na pierwszy spacer. Z pobliskiego placyku pokrzykują
menele. Dagmara odkrzykuje im po arabsku.
Kiedy otworzyła interes, przyjaźniła
się z sąsiadami: pijakami, prostytutkami, złodziejami. Zaprzyjaźnienie
przebiegało po marokańsku - Najpierw się do nich uśmiechasz, potem pozdrawiasz,
później częstujesz ciastkiem, a potem ktoś częstuje ciebie. Koniecznie trzeba
zjeść! Odmowa, to obraza.
Mijamy zaniedbane placyki i uliczki, stare funduki i
sklepiki. - Tu jest dobra pralnia, tam mechanik, dalej szklarz, z którym
prowadzę potyczki o parkowanie auta... Wchodzimy do spożywczaka.
– Dlaczego
oszukałeś mojego klienta? Przyszedł po miód za 50 dirhamów, nie za 500! –
sprzedawca drapie się po głowie zawstydzony.
W wąskich uliczkach mellahu spacerują najtańsze prostytutki.
Mają sztuczne, czerwone rumieńce, kolorowe szlafroki i dzieci na plecach. Za
seks biorą 6 euro. Kiedy pracują, pociechy podrzucają matkom.
W podwórkach otaczających targ kobiety wieszają nędzne
pranie. Uliczny sprzedawca, otoczony rodziną, oferuje przechodniom małe,
słodkie ciastka.
– Tu było moje pierwsze mieszkanie – pokazuje Dagmara. –
Najbezpieczniejsze w całym Marrakeszu. O, jest mój kot, Bąbel!
Mały placyk targowy przypomina XIX stulecie. Sprzedawcy
układają jarzyny na płóciennych workach, do tarowania używają pordzewiałych
śrubek. Przekupki, z zasłoniętymi twarzami, trzymają owoce w wyciągniętych
dłoniach. 2 kilo cebuli, 2 kg pomidorów, kilo papryki, groszku, bananów, 2
bakłażany, marchew, ryby – kosztują 5 euro!
Wyżej ciągną się sklepiki i placyki medyny, gdzie jeszcze
niedawno sprzedawano niewolników znad Nigru… Warsztaty i sklepy od setek lat
przechodzą z ojców na synów. W około rzędami stoją buty, skórzane torby, tkaniny,
dywany, perfumy robione specjalnie dla jednego odbiorcy…
Niebo pęka powoli, tuż przy ziemi, jak przezroczysta tafla
lodu, na której, tuż przed świtem, ślizgają się saharyjskie dzieci. Wokoło
słychać powolny, monotonny trzask. Reflektory gwiazd majestatycznie
gasną. Świetlista smuga świtu omiata chude nogi wielbłądów, uderza w
malinowe mury medyny, które powoli nabierają intensywnej, szkarłatnej barwy, a
później, kiedy mrok się rozrzedza, kiedy wiszące w powietrzu odrobiny piasku,
twarze ludzi i pyski zwierząt tworzą gmatwaninę, z rozczerwienionych szczytów
Atlasu, wprost na gliniasty plac, spada suche, pustynne światło.
Oślepiający blask wchodzi drapieżnie w oczy nomadów,
handlarzy, osłów, psów, wielbłądów - nagłym, świdrującym bólem ostrych płatków
czerwieni. Bucha ciepło z Sahary, jak z uchylonych drzwiczek kuchennego pieca…
Witamy w Marakeszu!
Tak naprawdę dzień w centrum to zaledwie kilkanaście
martwych godzin, czas odsypiania kaca po szaleństwach nocy. Po wielkim placu u
progu medyny biegają dzieci i spacerują turyści, którzy nie rozumieją
dlaczego Jemma el Fna otacza taka sława. Zwykły rynek, tak jak w każdym mieście. Tylko
trochę duży.
Ale w świecie Arabów nie ma rynku.
Po południu na plac podjeżdżają wózkarze. Rozstawiają
rzędami stragany, rozpalają grille, ustawiają gary pełne ciecierzycy, misy
wołowiny, mózgów, szaszłyków, ślimaków, szklanki wypełnione zieloną miętą i
kostkami cukru... W powietrze bucha biały dym – zapala się ocean świateł. Trwa
próba generalna przed spektaklem.
Artyści wchodzą prosto z nocy. Człowiek z małpą szuka
dobrego miejsca do pokazu. Akrobata rozbiega się i skacze salto. Babcia
Berberka, z tatuażem na brodzie, stawia – wprost na bruku – małą, karbidową
lampkę i rozkłada ręcznie malowane karty. Zaklinacz gra na flecie. Kapele gnawa
miarowo uderzają w bębny. Trwa uwertura, zapowiadająca największy teatralny
spektakl świata.
Jemma el Fna stroi się na festyn...
Zamykam oczy, żeby lepiej widzieć. Zewsząd napływa ryk
trąbek, łomot bębnów, dzwonienie bransolet, krzyk cyrkowców, parskanie
zwierząt, monotonny terkot motorowerów.
Wokoło bucha mocny zapach ciecierzycy, mięty, wielbłądziego
mięsa, kozich głów, gotowanego mózgu, sosu kminkowego i marihuany.
Po chwili rozpoznaję miarowy, monotonny stuk. Kieruję się
tam, gdzie karzeł, tańczący na denku metalowej beczki, odprawia swój
rytuał. Oto on. W białym dymie ulicznych grilli, w poświacie karbidowych
lampek, udających gwiazdy – nieogolony, szalony, roześmiany - upojony
transem.
Wokoło gra kapela: muzycy nadymają czerwone policzki, trąbki
szaleją, akrobaci skaczą salta, tancerki czarują publikę grzesznymi skurczami
śniadych brzuchów. Ale to tylko tło. To zabawa. Przedsmak prawdziwego
spektaklu, który reżyseruje wielki arabski clown, szalony karzeł,
czarnoksiężnik zawieszony między życiem a śmiercią na srebrnych nitkach
tajemniczych zaklęć.
Jego arena - denko żelaznej beczki – to najprawdziwsze
centrum placu, a może nawet centrum świata. Trybuna magii. Wielki czakram
energii. Punkt krytyczny mocy, która pozwala zachować równowagę między ekstazą
życia, a nieuchronnością śmierci. Mistyczny bęben wykrzykujący w alfabecie
tańca:
Wi-taj-cie w Mar-ra-ke-szu! Wi-taj-cie w Mar-ra-ke-szu!
Karzeł tańczy a potem wlewa zawartość parującego czajnika wprost do
gardła. Publiczność szaleje.
W XVI wieku, miał tu stanąć meczet, ale budowę powstrzymała
epidemia dżumy. Puste miejsce wypełnił targ, cyrk, uliczny teatr, na
skrzyżowaniu Afryki, świata Arabów i Berberów.
W latach 80. plac zamienił się w jarmark cudów. Później
władze uporządkowały wielką scenę miasta. Powołały policję turystyczną,
wyrzuciły żebraków, fryzjerów i sprzedawców chleba, wsadziły do więzienia
Capchounę, babcię w czarnej sukni, serwującą bimber spod łokcia. Kto ją jeszcze
pamięta?! Na obrzeża zepchnięto wróżbitki, zakazano nocnych pokazów treserom
małp i węży. Wszystkim artystom wyznaczono ponumerowane miejsca.
Do kuchni i straganów doprowadzono wodę, prąd i gaz.
Powołano do życia lokalne biuro higieny, które sprawdza jakość potraw. W 2007
roku merostwo podpisało umowę z francuską firmą Pizzorno Environnement, która
za 4,7 mln. euro rocznie sprząta plac i ulice medyny. Zajmuje się tym 330 osób,
pracujących od 5:0 do 4:0.
Na Jemaa el Fna trzeba dziś szukać resztek prawdziwej
egzotyki. Ostatni bajarz Mohamed Bariz opowiada dzieje średniowiecznego
imperium el-Andaluz. Jego słuchacze, analfabeci, którzy schodzą ze stoków
Atlasu, powoli wymierają. Co z tego, że opowiada zgodnie z kanonami sztuki,
skoro turyści nic nie rozumieją, a Berberzy coraz częściej wybierają
DVD.
Atrakcją są jeszcze zaklinacze węży chwytanych na południu
od XVI wieku przez bractwo religijne Aissaoua. Ahmed Saddik, ma 30 okazów i
żeby zademonstrować, jak bardzo są groźne, zmusza je do wyplucia jadu. Mówi, że
został czterokrotnie ugryziony i nosi przy sobie antidotum. Prawda jest jednak
taka, że „zaklinacze” wyrywają wężom zęby i odurzają je narkotykami.
Na placu wszyscy próbują zarobić. Pisarze piszą listy,
kobiety malują dłonie henną, czteroletni chłopiec położył na pudełku garść
lizaków i bawi się w dorosłego, siwobrody staruszek, który rozumie mowę
ptaków, puszcza w niebo gołębie. Mężczyźni, przebrani za kobiety,
odstawiają teatr, a chłopak, który lubi kicz, proponuje łowienie butelek na wędkę.
Witajcie w Marrakeszu!
Czerwione Miasto jest sceną magicznego spektaklu, a otoczony
śnieżnymi szczytami wielki amfiteatr Południa – baśnią z krainy 1001 nocy.
Bazar otaczający plac, zatopiony w oceanie lampek, demonstruje wielką godność
przedmiotów. Skupieni kupcy, w nastroju powagi, dotykają rzeczy.
Najlepsze lampy są miedziane, ciężkie, pełne arabesek i
kolorowych szybek, choć piękne, potrafią być też cynowe – wykonane starannie,
precyzyjnie – z miłością – dla człowieka. Takie lampy wnoszą do domu ciepło,
radość, spokój, harmonię, ale i nastrój tajemnicy. Takie
lampy, magiczne księżyce wsadzone do kunsztownych klatek, robi się
tylko w Marrakeszu...
Dotykam dłońmi jedwabnych materiałów, przymierzam egzotyczne
czapki, kupuję czarną koszulę ze stoma maleńkimi guzami, czarodziejskie lustro
wypracowane w kości i mosiądzu, kolczyki Szeherezady, magiczny, lśniący,
błękitny szal z tafty. Każda z tych rzeczy przeszła przez wiele rąk, każda ma
własną historię, żyje swoim życiem, przekazuje właścicielowi ludzkie ciepło i dobrą
energię. Każda ma tylko jeden cel – jest nim sprawienie przyjemności. Oto
prawdziwa esencja Marrakeszu!
Cena jest pojęciem względnym. Zależy kto sprzedaje:
właściciel, czy subiekt. Czy klient przychodzi jako pierwszy, czy jako ostatni?
Kupuje jeden przedmiot, albo kilka. Jest turystą, miejscowym, biednym, czy
bogatym. Pada deszcz? Jest sezon? „Pożądane, aby huśtawka przetargów trwała
małą, bogatą w treść, wieczność” – zanotował Elias Canetti.
Witajcie w Marrakeszu!
Wokół placu, który nakarmił pierwszych głodnych, zbierają
się typy o niezwykłych twarzach. Mężczyzna w czarnej galabii i wełnianej
czapce. Kobieta w lśniącym, amarantowym stroju, śniady, do granic czerni,
starszy pan świeci w ciemnościach białą brodą – ma wielkie,
baśniowe, diamentowe oczy.
Kapele gnawa zaczynają taniec. Wariują trąbki, bębnią bębny,
dźwięczą dzwonki. akrobaci fruwają pod sklepieniem nieba – jak anioły,
połykacze nocy wybuchają strugami piekielnego ognia. Oszołomiony karzeł wpada w
trans na metalowej beczce, wąż tańczy zawijasy, bajarz opowiada baśnie, a kowal
rwie zęby.
Turyści przesiadują na tarasie Grande Cafe de France.
Tymczasem żeby odczytać plac Jemma el Fna trzeba usiąść wśród tandety,
na obskurnych ławeczkach – wspólnie z Berberami. Tuż obok, w
długim szeregu, klęczą kobiety przedające placki, podrzucają je lekko,
chwytają… jak w czasach Canettiego.
W tych plackach jest coś ludzkiego, coś prawdziwego, coś
nagiego i coś intymnego. Jakaś tajemnicza, chociaż dobrze nam znana energia,
którą przekazują spracowane dłonie. Moja niania, Brońcia, zagniatała co tydzień
7 bochnów chleba, które piekła w piecu umieszczonym w pralni. Żaden z nich się
nie starzał, może dlatego, że były zrobione z miłością?
Jedna ze sprzedawczyń przyszła na plac z
sześcioletnią córką, śliczną małą Berberką – myszkującą wesoło między
kramikami. Wyjąłem z plecaka kolorowe pisaki, notesy, kredki… i podałem małej.
Dziewczynka podskoczyła ze szczęścia, a cały kąt, wypełniony ludźmi, posłał mi
– poprzez noc – wielkie, lśniące uśmiechy, które zlały się w jednolitą smugę ze
światłem bazarowych lampek.
Na placu powoli gasną światła. Niektórzy siadają w kucki,
przykrywają się opończami i odpływają do nieznanych galaktyk. Pytam
straganiarzy, czy gdyby nie było turystów, też organizowaliby widowisko.
Odpowiadają, że na Jemma el Fna świętowano zawsze. – To
przecież cała nasza radość.
Noc jak berberski dywan powiewająca nad magicznym placem,
noc rozświetlona pogodnym, afrykańskim niebem, pełnym wielkich, połyskliwych
gwiazd, noc spowita szaloną muzyką: trąbek, bębnów, gitar, fletni Pana, noc
gęsta od dymu z 1001 rozżarzonych grilli, noc czarnoksięska, zagadkowa,
tajemnicza, noc, której początek i koniec wyznacza transowy rytm
czarodziejskich kapel gnawa – powoli umiera. Po Jemma el Fna przechadza się
saharyjski wiatr.
Mijam sylwetki śpiących mężczyzn, zawiniętych w grube,
zakapturzone opończe, którzy po nocnym spotkaniu z dżinami i haszyszem,
oszołomieni, ogłuszeni rytmem, zabłądzili w gmatwaninie snów do światów
równoległych i nie jest pewne, czy kiedykolwiek powrócą
do rzeczywistości...
Malinowe mury medyny powoli nabierają rumieńców. Słychać
dochodzące z oddali parskanie wielbłądów. Wydaje się, że za chwilę, zza rogu
ulicy, wyłonią się błękitni wojownicy, na szybkich, białych wielbłądach –
surowi, fanatycznie religijni nomadzi – Almorawidzi – którzy w 1060 roku
założyli miasto, a potem wyruszyli na podbój Hiszpanii.
Zamiast nich na ulicę wychodzi starszy pan z podniszczoną
walizką – w białym fartuchu i czerwonej czapeczce na głowie. Rozkłada turystyczne
krzesełko, mały podręczny warsztacik i zaprasza przechodniów do golenia. Jego
wschodząca brzytwa przecina noc i ogłasza dzień w Marrakeszu.
Wąskie uliczki mellahu są jeszcze puste i smutne. Przed
bramami parują zziębnięte osiołki, przez okienka wyglądają rozespane koty.
Ślepiec Mohammed, oparty o framugę metalowych drzwi, charczy i pluje w koło jak
gruźlik. Gdy słyszy kroki, wyciąga dłoń po prośbie.
Mohammed świętuje zawsze w ostatnią sobotę
miesiąca. Idzie do hammamu, wkłada świeżą dżelabę, a potem wędruje do grobowca
Sidi Bel Abbesa, przed którym czekają setki biednych. Abbes Essabti –
świętobliwy patron Marrakeszu, który zmarł w 1205 roku, zostawił po sobie
dewizę „Dać, aby przeżyć”. Jałmużnę ofiarowują pielgrzymi, przemysłowcy, król –
datki otrzymują żebracy i kaleki.
Z meczetu, przez zdezelowane głośniki, płynie metaliczny
charkot. Jakiś staruszek próbuje mi sprzedać pomarańcz - kiedyś handlował na
straganie, dziś trzyma się już tylko gestu handlowania.
Przy placyku, otoczonym przez spękane rudery, kilku chłopców
gra w gumową piłkę. – Comment ca va? Nie zrozumieli. W biednej
dzielnicy używa się arabskiej gwary (dariji), a turysta jest przybyszem z
kosmosu.
Wyjmuję z plecaka wojskową rację żywnościową Wz3:
śliski, zielony pojemnik, zawierający pakiet przeżycia: gorący posiłek z
mięsem, suchary, cukierki, odkażacz do wody… – Armee, mniam, mniam – pokazuję
dzieciom gładząc się po brzuchu.
Z pobliskiego domu wychodzą dorośli. Siwobrody mężczyzna,
nieufnie pyta o datę ważności pakietu. Po chwili do ust chłopców trafiają
kawałki czekolady, cukierki, suszone owoce, rodzynki, cukier, guma do życia...
Tłum gęstnieje. Woreczek z wodą, wlany do podgrzewacza, wywołuje proces
chemiczny. Bucha para. Kobiety piszczą jak podczas ulicznego przedstawienia,
ktoś mi podaje talerz i widelec, siwobrody chce, żebym spróbował posiłku jako
pierwszy. Gorący makaron z kurczakiem rozpływa się w ustach, dorośli jedzą nie
zważając na dzieci.
Marrakesz to teatr. Taksówkarzy, sprzedawców, fałszywych
przewodników, kelnerów, wróżek, muzyków, tancerzy, treserów małp i węży. Tu
każdy gra własny spektakl, nie zawsze dla pieniędzy. Teraz ja także łączę się z
rytmem miasta. Happening wpisuje się w mellah. Nakarmieni mówią – Shukran, „dziękujemy”.
Nad medyną zwisa pulchna, różowa dłoń. Pozostała część
sylwetki jest dla cudzoziemców niewidoczna i tylko miejscowi wiedzą, że reszta
pierzastego ciała należy do wielkiego, pustynnego dżina. Zmierzch sączy się
powoli – prosto z piasków. Na malinowym niebie błyskają pierwsze gwiazdy, jak
reflektory punktowe w teatrze, gdy rozpoczyna się magiczny spektakl.
Piaszczysta ulica prowadzi do mauzoleum wypełnionego
chłodem, bielą i czerwienią, gdzie w alabastrowej ciszy, w miękkim świetle
południa, w kpiącej przesytem doskonałości ornamentów, w szaleństwie
sztukaterii i geometrii kolorowych płytek, spoczywa 66 Sadytów – członków
rodziny Ahmada al – Mansura az Zahabi – władcy, który stworzył potęgę
Marrakeszu. Kalifa i bohatera. „Zwycięskiego i złotego”!
A skąd to złoto? Ze złotych okupów, których zażądał od
portugalskiej szlachty, po rozgromieniu potężnej armii, w bitwie pod Ksar el
Kebir, w 1578 roku. A że złota i przygody zawsze mało, sułtan skrzyknął
zbieraninę awanturników – „3 tysiące chrześcijan, Turków Osmańskich, Murzynów
oraz różnej maści renegatów” i wyruszył wraz z nimi przez Saharę do mitycznego,
„złotego” Timbuktu, gdzie dotarł z połową ludzi po 135 dniach morderczego
marszu. Od tej pory Marrakesz regularnie wypełniały karawany pełne worów
bezcennego piasku. Złoto. Kość słoniowa.Tabuny niewolników.
Jedna z pierwszych karawan przywlokła na postronku
afrykańskiego Arystotelesa, mędrca, Ahmeda Babę, który był profesorem w
saharyjskim uniwersytecie w Timbuktu, gdzie naukę uprawiało 10 tysięcy
uczonych. Baba przez kilka lat wykładał w Marrakeszu, a potem sułtan pozwolił
mu wrócić. W tym czasie miasto zakwitło baśniowymi pałacami, rajskimi ogrodami,
cudownie zdobionymi medresami, podniebnymi meczetami. Imperium ciągnęło się od
dzisiejszego Senegalu po krańce Hiszpanii i Tunezję… Prawdziwa Polska od morza
do morza!
Co się stało z wielką kulturą Arabów?
Jeżeli mam kogoś spytać, to Mehi Bine Bine’a – marokańskiego
pisarza i rzeźbiarza, przyjaciela Tomka. - Ta kultura się wyrodziła - mówił mi
przez telefon. Najmądrzejsi, najwybitniejsi naukowcy zaczęli rozważać Koran,
zagłębiać się w islam, jak Żydzi w Talmud i Kabałę. Nauki uniwersyteckie powoli
usychały, a dwór konserwował tradycję. Europa poszła do przodu – kraje Oreientu
stały w miejscu. A potem doszło do kolonizacji…
Mamy się spotkać na Jemma el Fna w słynnej Cafe Argana. Idę
przez plac, który przemierzają groźnie wyglądające patrole wojska i
gwardii królewskiej. Służby są w stanie pogotowia odkąd islamscy terroryści
napisali ostrzegawczy list do króla Mahomeda VI.
Cefe Argana była miejscem spotkań artystów, Afrykańczyków,
Europejczyków, Arabów i Berberów – symbolem tolerancji, która jest cechą tego
miasta. Kilka lat temu bomba terrorysty zabiła tu 16 turystów i zdewastowała
lokal. - Wszyscy byli w szoku – opowiada mi kelner. – Widziałam
na własne oczy, jak starszy mężczyzna, publicznie podarł gazetę ze zdjęciem
zamachowca. Nie mogliśmy zrozumieć, co się stało…
Mehi – około pięćdziesięcioletni mężczyzna w marynarce,
który od wejścia wita się ze wszystkimi, próbuje mi to wyjaśniać. – Źródła
terroru tkwią w naszej historii. Arabscy dyktatorzy oczyścili wokół
siebie przestrzeń. Pozbyli się przeciwników, wsadzili ich do więzień lub
pozabijali. Islamscy fanatycy wpisali się w puste miejsce. Wzbudzili sympatię
analfabetów, bo pomagali biednym i mówili o religii, ale chodziło im tylko o
władzę. To trochę jak dziś w Europie – też idzie fala populizmu, kłamstwa,
neofaszyzmu – pod płaszczykiem troski o wartości kulturowe i obronę religii.
Żeby to wszystko zrozumieć Mehi pojechał do slumsów
Casablanki, gdzie wokół ogromnego śmietniska wegetuje 300 tysięcy ludzi. Znalazł
zaułek skąd pochodzili terroryści -samobójcy, którzy dokonali głośnych zamachów
w hiszpańskich restauracjach. Przez wiele tygodni przemierzał wysypisko, gdzie
dorastali i kopali w piłkę. Poznał ich rodziny. Pytał o motywy. – Dziś
wiem, że nie byli potworami, ale ofiarami. Potworem jest władza, która
godzi się na istnienie osiedli rozpaczy, gdzie żerują fanatyczni islamiści.
Binebine napisał bestsellerową książkę „Gwiazdy Sidi Moumen”
a zarobione pieniądze przeznaczył na dom kultury w slumsach. Jest tam kino,
biblioteka, sale: komputerowa, taneczna, teatralna.
– Czy Maroko się zmienia?
Demokratyzuje?
Mehi przeczesuje włosy.
– Za panowania króla Hassana II nie
moglibyśmy odbyć tej rozmowy. Mój brat– Aziz – przez politykę spędził pół życia
w podziemnym więzieniu na Saharze.
Przyjechał Faris na weekend. Błysnął diamentowymi oczami i
od razu zaiskrzyło z Dagmarą. Teraz flirtują i zaśmiewają się używając
arabskiego, a ja studiuję zaproszenie, które przysłał Tomek na Wielki Bal w
Tangerze. Jest ozdobione wizerunkami postaci z operetek Offenbacha.
– Jakub już wie trochę o swawolach Arabów – Faris z
uśmiechem przechodzi na francuski, czas pokazać mu grzeszny Marrakesz.
–
Idziemy do African Chic – dodaje Dagmara. - Żebyś zrozumiał, musisz
doświadczyć.
Faris wybucha śmiechem – Wyjdź już ze studiowania średniowiecznej
kultury arabskiej, czas zakosztować życia.
Idziemy wąskimi uliczkami mellahu, które zna tylko nasza
przewodniczka – roześmiana i podekscytowana obecnością celebryty, syna księcia,
który nie tylko kręci filmy, ale jest chłopcem pełnym wdzięku, uformowanym
przez francuskie szkoły i środowisko artystyczne. Faris może być
jeszcze wszystkim: reżyserem, przedsiębiorcą wałkoniem, politykiem, tym kim
zechce.
- W latach 60. Europejczycy spędzali wieczory w słynnej
„Szeherezadzie” – opowiada –- skąd nocą udawali się do burdelu „La Riviera”.
Właścicielka knajpy, Madame Mignon, puszczała z płyt szlagiery, rozlewała
koniak, a w czasie burd sięgała pod bar po gumową pałkę.
- Dziś „piekło” i „niebo”mieści się na Nowym Mieście –
uśmiecha się Dagmara. Zobaczycie 40 afrykańskich dziewcząt, które borą za noc
600 euro...
Przed drzwiami klubu stoi czterech ochroniarzy w
garniturach. Wpuszczają tylko bogatych Arabów, europejskich ekscentryków,
turystów, których stać na luksusowe prostytutki. Chłopcy, wyglądający na
studentów, muszą pokazywać zawartość portfeli. Faris miga im przed oczami złotą
visą.
Wewnątrz króluje kicz: skóry zebr, plastykowe posągi
Murzynów, kryształowe żyrandole, lampki choinkowe, na ścianie wisi portret
Marilyn Monroe.
Zespół muzyczny gra latino. Przy barach kręci się gromada
czarnoskórych piękności. Jedne ubrane w adidasy i krótkie spódniczki, inne w
lśniących strojach nabijanych ćwiekami, Dag pokazuje nam słynną „Królową Lew” –
w różowym kostiumie z odsłoniętym brzuchem i grzywą blond włosów oraz
dwumetrową Senegalkę w czarnej sukni do ziemi. Mają od 17 do 40 lat.
Przyjechały z Mali, Mauretanii, Kamerunu... W African chic udają zwykłe
dziewczyny, które przyszły się bawić, kupują drinki, palą papierosy.
- Nasi klienci to samotni mężczyźni – wyjaśnia
mi zaprzyjaźniony z Dagmarą piosenkarz Aziz. – Prezesi, dyrektorzy,
finansiści... Ich małżeństwa zostały zaaranżowane, żony myślą tylko o tym, jak
wydać pieniądze. Nie znajdują w domu czułości, ani romantyzmu.
Dlatego szukają towarzystwa i zainteresowania młodych kobiet. Często płacą 200
– 300 euro tylko za zabawę, bo nad ranem są już zmęczeni i zalani.
Zespół gra salsę. Faris i Dag szaleją wśród pulsujących
świateł. Marokańscy przedsiębiorcy, którzy przyszli w towarzystwie francuskich
partnerów, zapraszają dziewczyny do stolików. Do samotnych same się dosiadają,
wyciągają na parkiet, ośmielają. Kelnerzy dopisują ich zamówienia do rachunku.
– Jestem z ukochanym – wymawiam się przed zalotami ślicznej prostytutki z Mali.
– Bawcie się dobrze!
Aziz wybucha śmiechem. – Powiem o wszystkim Farisowi.
- A ty się nie żenisz?
- Nigdy się nie ożenię. Od trzynastego roku życia rodzice
wbijali mi do głowy, że muszę ciężko pracować, zarabiać pieniądze, żeby
utrzymać żonę, dzieci, dziadków. A co będę miał dla siebie? Ja nie mam prawa do
miłości, prywatności, szczęścia?
Ze sceny anielskim głosem śpiewa Charlotte – wysoka,
seksowna showmanka, która jest gwiazdą wieczoru - śpiewa Rihannę,
Madonnę, Alicię Keys. W przerwach zaciąga się jointem. Parkiet wypełnia tłum
przyklejonych par. Niektóre dyskretnie wychodzą. Dziewczyny odpalają dolę ochroniarzom,
dzwonią po taksówkarzy.
– W Marrakeszu nie łatwo spędzić noc z kobietą – mówi Faris
patrząc na wychodzących. - Do riadu cię nie wpuszczą, w drogim hotelu dla
zachowania pozorów musisz wynająć drugi pokój. Prostytucja jest zakazana. Przygoda
może się różnie skończyć.
Wracamy nocą przez rozświetlony Marrakesz, pod niebem pełnym
ciężkich gwiazd, wiszących tak nisko, że wydawałoby się można po nie sięgnąć
dłonią, owiani przez ciepły saharyjski wiatr, który spływa miękko z gór Atlasu.
– Jutro wracam do Ouarzazate – mówi Faris – jak ci załatwię
rolę w filmie zadzwonię i wtedy od razu przyjeżdżaj. A teraz poszalej sobie w
Marrakeszu. Jakiś facet podbiega i szarpie Dagmarę za rękę – Sirkałud – krzyczy
dziewczyna. Facet ucieka i wybucha śmiechem. Co mu powiedziałaś? – Spierdalaj.
Kiedy na placu Jemma el Fna zaczyna się noc szaleństwa –
ryczą trąbki, dźwięczą bębny, dzwonią dzwonki, krzyk cyrkowców przeplata się ze
skowytem wielbłądów, chichotem małp, skrzeczeniem
papug, nawoływaniem naganiaczy i monotonnym hałasem
motorowerów, a w gęstniejącą noc buchają białe obłoki pary – nadciągają Ondriej
i Eliska.
Zajmują stolik na tarasie Grande Cafe de France, popijają
miętową herbatę, spoglądają nostalgicznie na uliczny spektakl i wspominają lata
spędzone w Królestwie, lata szczęśliwe, niezwykłe, egzotyczne, które niestety
dobiegły już końca...
– Byliśmy pierwszymi zagranicznymi weterynarzami w
Maroku! – podkreśla z dumą Ondriej Holub. – Leczyliśmy wielbłądy na
Saharze. Zupełnie samotni, trochę zagubieni, ale podekscytowani przygodą i
niezwykłym, surowym pięknem południa... Jest jeszcze silny, witalny, mimo
siwych włosów. Jego żona też trzyma się dobrze. Może za wcześnie wyjechali z
królestwa do Pragi, gdzie nie czują się dobrze i stale odczuwają tęsknotę. A
może po tylu latach trzeba było zostać?
Przyjechali na pustynię pod koniec lat 60.,w ramach jakiegoś
Czech – Serwisu i w biurokratycznym zamieszaniu o nich zapomniano. Próbowali
zorganizować punkt sanitarny, prosili o pomoc kaidów, wysyłali listy, wreszcie
zdesperowana Eliska pojechała interweniować do Marrakeszu i przy okazji, na
prośbę jakiejś arabskiej damy, wyleczyła kota. Nie był to jednak zwykły kot –
dachowiec czy piskliwy mieszkaniec medyny, ale najbardziej szlachetny z
rasowych i doskonały pośród świetnych – kot księżniczki Lalli Miny: siostry
Jego Wysokości Króla Hassana II. 35. potomka Proroka! 17. władcy z dynastii
Alawitów!
Kot nazywał się Sułtan, mieszkał w pałacu i mówiono do niego
po francusku.
Począwszy od dnia szczęśliwego wyleczenia Sułtana, na
Holubów spłynął strumień dworskiej łaski. Lalla Mina utrzymywała niewielkie
zoo, stadninę koni arabskich i nowoczesną fermę, gdzie, w trakcie udoju krów,
odtwarzano relaksującą muzykę stereofoniczną, by mleko trafiające na królewski
stół było zawsze najwyższej jakości.
Ondriej i Eliska, w nagrodę za wyleczenie kota, zostali
dyrektorami fermy, zarządcami królewskiego stada owiec, a także lekarzami
ukochanych zwierząt dworskich.
Poznali życie jakie toczy się za murami pałaców, sekretną
egzystencję szczęśliwych wybrańców fortuny. Pełną blasku, przepychu,
wyrafinowania i doskonałości, ale też zatopioną w średniowieczu, w starożytnych
obyczajach i anachronicznych rytuałach.
W tamtych czasach, w marokańskich dworach, „niewolnicy
ognia” wciąż jeszcze wymierzali dworzanom kary cielesne, bijąc ich w pięty
byczym nerwem. Konkubiny wciąż jeszcze rywalizowały o względy monarchy. W łaźni
lub na plaży wszystkie kobiety musiały być nagie w obecności władcy,
podkreślając w ten sposób symbolicznie, że do każdej ma prawo.
Krawcy przybywali z Paryża, jubilerzy z Amsterdamu,
europejskie fryzjerki i manikiurzystki – starały się zaspokoić nieskończoną
próżność dworskich kobiet – stosownie do ich pozycji. Za murami trwał świat z
baśni 1001 nocy.
– Ile jest pałaców w Maroku? Ondriej i Eliska popijają
przesłodzoną herbatę, a potem wyliczają na palcach. – Jest kameralny dwór
w Tangerze, ogromny w Fezie, ma ponad 40 hektarów, reprezentacyjny i prywatny w
Rabacie, zapuszczony w Casablance... – Fantastyczny jest Ifran w Atlasie
Wysokim – zachwyca się Ondriej. – Zawieszony na skałach, pośród
świerkowego lasu. Zimą król jeździł w górach na nartach, a latem polował z
helikoptera na pantery.
– Pamiętasz – pyta Eliska – w 1969
r. Hassan II kazał wystawić „Jezioro Łabędzie” na jeziorze w Ifranie. To
był piękny spektakl...
– Naser lubił tam łowić ryby...
W Marrakeszu jest dobry pałac. Mieszkała w nim matka króla,
którego Marokańczycy nazywają pieszczotliwie M6. Zakładała ogrody, ratowała
stare miasto – wszyscy ją uwielbiali. Złą sławą cieszy się natomiast dwór w
Meknesie, gdzie trafiają starzejące się, ogołocone z majątku, niepotrzebne już
władcy konkubiny. Są podobno przezroczyste jak pustynne dżiny.
Do białego pałacu w Rabacie, stołecznej siedziby Alawitów,
Holubowie zostali zaproszeni z początkiem lat 70.– Przysłano po nas
samochód – wspominają. – Niebywale długą, luksusową
limuzynę... Przy drzwiach czekała „konkubina zewnętrznych kluczy”, młoda,
bardzo żywa dziewczyna – Naima. Tylko ona, spośród wszystkich mieszkańców
dworu, miała prawo nawiązać kontakt z osobami z miasta: z ogrodnikami,
dekoratorami, strażnikami, urzędnikami oraz prywatnymi gośćmi.
Posiadłość w Rabacie otaczają mury, za którymi Holubowie
zobaczyli meczet, mauzoleum, dzielnicę żonatych niewolników, budynki urzędników
i gwardii królewskiej.
Dalej, za kolejną bramą, rozciągał się plac, gdzie stały:
klinika, łaźnia, liceum dla najwybitniejszych uczniów Maroka, uczących się wraz
z dziećmi króla, bazar, pole golfowe i parking z kolekcją ekskluzywnych
samochodów.
W głębi pyszniły się pałace. Królowej matki. Króla Hassana.
Królewskich żon. Domki 40 konkubin ze służbą i basenami... Siedziby władców
miały oddzielne sale kinowe, ogrody: letnie i zimowe, salony, patia i baseny.
Holubowie wkraczali w ten świat oszołomieni, myśląc, że jako weterynarze mieli
wiele szczęścia. Wyleczyli najpotężniejszego kota na świecie!
Czy ich obecne życie w Pradze może być równie atrakcyjne?