Introdukcja
To było
zanim wzeszło pomarańczowe słońce
zanim spadł gorzko-kwaśny deszcz
zanim drzewa w ogrodach podbiegły krwią o
zapachu migdałów
rajskie jabłka spadły jak grad
a maliny, orzechy i porzeczki przybrały
nadnaturalną postać
zanim uciekły szczury, myszy, ptaki, jeże,
kuny, żuki, motyle, pszczoły i koniki polne
zanim nadciągnęła wichura
zanim ruszyły wskazówki w popsutym zegarze
na wieży karmelitów bosych
zanim natchniony w uniesieniu pan
Matuszewski krzyknął: – Biada! – a potem spadł z
drabiny
zanim zwariował koń hrabiego
zanim Białucha wystąpiła z brzegów
zanim w łopocie skrzydeł przemówił przez
megafon wielki na pół nieba Inżynier Budowy
zanim przybyli geodeci
zanim zburzono, zaorano, przyklepano
zanim dźwignięto bloki
zanim pojawili się głusi – ślepi – niemi ze
słuchawkami na uszach i telefonami w dłoniach.
To wszystko zdarzyło się wcześniej.
Pomiędzy rzeką, cmentarzem i dworem
między piekłem i niebem
wiecznością i teraźniejszością
dawno temu.
Z tamtych czasów pozostał tylko szaman.
Mieszka w szałasie nad rzeką, łapie ryby na rękę, pali zakazane ogniska, nocami
przesiaduje z flaszką taniego wina, wpatrzony w ogień. Ciągle opędza się przed
policją, według której, jako bezdomny i margines społeczny, zakłóca harmonię
otoczenia.
Złoty ząb w czarnym grobie osiedla.
Planeta Olsza
Nasze osiedle to była osobna planeta
zatopiona w czasie, może w fin de siecle’u, a może w międzywojniu, bo kiedy
inni od dawna oglądali telewizję i używali elektrycznych maszynek do golenia, my
wciąż jeszcze słuchaliśmy patefonu i goliliśmy się brzytwą w zakładzie
fryzjerskim „U szefa”.
Mieszkańcy Olszy ubierali się zgodnie z
archaiczną modą z pożółkłych żurnali, które gromadził w drewnianej skrzyni
krawiec Szymacha. Mężczyźni nosili spodnie – pumpki, pulowery, płaszcze i meloniki,
kobiety długie suknie i parasolki obramowane koronkami. Cykliści jeździli
kolarzówkami z odwróconymi ślimakami kierownic, panie na damkach z
zabudowanymi wachlarzami. Węglarze głośno pokrzykiwali z kozłów
wysokich platform: – Wągli, wągli!!! Domokrążcy ostrzyli
noże. Wiejskie baby, dźwigające kosze pełne jaj, serów i śmietany w przepaściach
wielkich, białych chust – dostarczały pachnące smakołyki prosto na stoły panien
służących.
Zdarzało się, że na nadrzeczne błonia
wypadał szwadron wojska i znikał nagle we mgle, w okolicach fabryki Wandera,
jak fantom Wielkiej Wojny.
Miejscowy artysta – Michał – zbudował sięgającą
nieba drabinę, a potem skoczył na złotym spadochronie i wylądował w Paryżu.
Partyzant, który ukrywał się od czasów II
wojny światowej w olchowym zagajniku, został aresztowany przez milicję.
Na Olszy działo się wiele spraw dziwnych i
niewyjaśnionych.
Nasza ulica była matecznikiem wielkich, białych
motyli, które nigdzie indziej na świecie nie występowały. Kwiaty pachniały tu
mocniej, drzewa były wyższe, a zieleń znacznie bardziej soczysta niż w innych
krainach. Gwiazdy świeciły jak latarnie, noc rozświetlał miedziany księżyc,
wielki jak miednica u pani Miniek. A komety przelatywały tak nisko, że można je
było łapać w dłonie.
Tylko na cmentarz było daleko. Bywało, że
niektórzy wyruszali z domów jeszcze jako dzieci, dorastali po drodze – hartując
się w bitwach na proce i lufki z plasteliną, toczonych nieustannie w tryskających
zielenią obozach nad rzeką – siwieli w okolicach placu targowego, a kiedy
docierali na miejsce, byli już starymi, pomarszczonymi, bezzębnymi ludźmi, którzy
większą część życia mieli poza sobą. Niektórzy kładli się w otwartych grobach i
zasypiali. Choć sezon śmierci na naszej ulicy wcale się jeszcze nie rozpoczął…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz