wtorek, 25 lutego 2020

Galaktyka Olsza (3)

Introdukcja

To było
zanim wzeszło pomarańczowe słońce
zanim spadł gorzko-kwaśny deszcz
zanim drzewa w ogrodach podbiegły krwią o zapachu migdałów
rajskie jabłka spadły jak grad
a maliny, orzechy i porzeczki przybrały nadnaturalną postać
zanim uciekły szczury, myszy, ptaki, jeże, kuny, żuki, motyle, pszczoły i koniki polne
zanim nadciągnęła wichura
zanim ruszyły wskazówki w popsutym zegarze na wieży karmelitów bosych
zanim natchniony w uniesieniu pan Matuszewski krzyknął: – Biada! – a potem spadł z drabiny
zanim zwariował koń hrabiego
zanim Białucha wystąpiła z brzegów
zanim w łopocie skrzydeł przemówił przez megafon wielki na pół nieba Inżynier Budowy
zanim przybyli geodeci
zanim zburzono, zaorano, przyklepano
zanim dźwignięto bloki
zanim pojawili się głusi – ślepi – niemi ze słuchawkami na uszach i telefonami w dłoniach.
To wszystko zdarzyło się wcześniej.
Pomiędzy rzeką, cmentarzem i dworem
między piekłem i niebem
wiecznością i teraźniejszością
dawno temu.
Z tamtych czasów pozostał tylko szaman. Mieszka w szałasie nad rzeką, łapie ryby na rękę, pali zakazane ogniska, nocami przesiaduje z flaszką taniego wina, wpatrzony w ogień. Ciągle opędza się przed policją, według której, jako bezdomny i margines społeczny, zakłóca harmonię otoczenia.
Złoty ząb w czarnym grobie osiedla.

Planeta Olsza
Nasze osiedle to była osobna planeta zatopiona w czasie, może w fin de siecle’u, a może w międzywojniu, bo kiedy inni od dawna oglądali telewizję i używali elektrycznych maszynek do golenia, my wciąż jeszcze słuchaliśmy patefonu i goliliśmy się brzytwą w zakładzie fryzjerskim „U szefa”.
Mieszkańcy Olszy ubierali się zgodnie z archaiczną modą z pożółkłych żurnali, które gromadził w drewnianej skrzyni krawiec Szymacha. Mężczyźni nosili spodnie – pumpki, pulowery, płaszcze i meloniki, kobiety długie suknie i parasolki obramowane koronkami. Cykliści jeździli kolarzówkami z odwróconymi ślimakami kierownic, panie na damkach z zabudowanymi wachlarzami. Węglarze głośno pokrzykiwali z kozłów wysokich platform: – Wągli, wągli!!! Domokrążcy ostrzyli noże. Wiejskie baby, dźwigające kosze pełne jaj, serów i śmietany w przepaściach wielkich, białych chust – dostarczały pachnące smakołyki prosto na stoły panien służących.
Zdarzało się, że na nadrzeczne błonia wypadał szwadron wojska i znikał nagle we mgle, w okolicach fabryki Wandera, jak fantom Wielkiej Wojny.
Miejscowy artysta – Michał – zbudował sięgającą nieba drabinę, a potem skoczył na złotym spadochronie i wylądował w Paryżu.
Partyzant, który ukrywał się od czasów II wojny światowej w olchowym zagajniku, został aresztowany przez milicję.
Na Olszy działo się wiele spraw dziwnych i niewyjaśnionych.
Nasza ulica była matecznikiem wielkich, białych motyli, które nigdzie indziej na świecie nie występowały. Kwiaty pachniały tu mocniej, drzewa były wyższe, a zieleń znacznie bardziej soczysta niż w innych krainach. Gwiazdy świeciły jak latarnie, noc rozświetlał miedziany księżyc, wielki jak miednica u pani Miniek. A komety przelatywały tak nisko, że można je było łapać w dłonie.
Tylko na cmentarz było daleko. Bywało, że niektórzy wyruszali z domów jeszcze jako dzieci, dorastali po drodze – hartując się w bitwach na proce i lufki z plasteliną, toczonych nieustannie w tryskających zielenią obozach nad rzeką – siwieli w okolicach placu targowego, a kiedy docierali na miejsce, byli już starymi, pomarszczonymi, bezzębnymi ludźmi, którzy większą część życia mieli poza sobą. Niektórzy kładli się w otwartych grobach i zasypiali. Choć sezon śmierci na naszej ulicy wcale się jeszcze nie rozpoczął…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz