piątek, 28 lutego 2020

Śmierć patriarchy (7)


– Jak dawno temu umarłem? – spytał dziadek i… odszedł.
Leżał w łóżku mały jak owad z wyprostowanymi agonią zesztywniałymi kończynami i stwardniałym odwłokiem, bezbronny wobec śmierci, której nie umiał powstrzymać ostrym, chrapliwym głosem oficera Jego Cesarskiej Mości.
– Wyciągnął kopyta – powiedział głucho brat i otworzył powoli skrzypiące okna.
Patrzyłem na to oniemiały, bo życie w naszym domu dyktował rytm umierania dziadka, które trwało 105 lat w sposób niezmienny, ciągły, a równocześnie powolny i niezauważalny.
– Trzeba go chyba umyć – powiedziałem.
Brat wyjął z szafy mundur. – Gdy go ubierzemy, przypniemy ordery – szczególnie ten, który dostał za męstwo – mruknął i zaczął rozbierać zesztywniały odwłok.
– A Sztandar Pracy od Gomułki?
Światło łamało się, wpadając do salonu przez okna. W powietrzu wirowały setki letnich pyłków, wokoło pachniało sokiem malinowym i czeremchą. Nasz wielki dom, o nieznanej liczbie pokoi, skrzypiał jak stary statek, pod naporem lipcowego wiatru i wszystko było nierzeczywiste, nieprawdopodobne, zagadkowe, magiczne – zupełnie jakbyśmy odpływali, razem z dziadkiem, w odległe krainy, ale nie było tak i zdawałem sobie sprawę, że stało się coś nieodwracalnego, coś, w co trudno uwierzyć
i z czym musimy się oswoić.
– Na razie zaniesiemy go do piwnicy powiedziałem – w piwnicy jest
chłodno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz