– Jak dawno temu umarłem? – spytał dziadek i… odszedł.
Leżał w łóżku mały jak owad z wyprostowanymi agonią
zesztywniałymi kończynami i stwardniałym odwłokiem, bezbronny wobec śmierci,
której nie umiał powstrzymać ostrym, chrapliwym głosem oficera Jego Cesarskiej
Mości.
– Wyciągnął kopyta – powiedział głucho brat i otworzył powoli
skrzypiące okna.
Patrzyłem na to oniemiały, bo życie w naszym domu dyktował
rytm umierania dziadka, które trwało 105 lat w sposób niezmienny, ciągły, a
równocześnie powolny i niezauważalny.
– Trzeba go chyba umyć – powiedziałem.
Brat wyjął z szafy mundur. – Gdy go ubierzemy, przypniemy
ordery – szczególnie ten, który dostał za męstwo – mruknął i zaczął rozbierać
zesztywniały odwłok.
– A Sztandar Pracy od Gomułki?
Światło łamało się, wpadając do salonu przez okna. W
powietrzu wirowały setki letnich pyłków, wokoło pachniało sokiem malinowym i
czeremchą. Nasz wielki dom, o nieznanej liczbie pokoi, skrzypiał jak stary
statek, pod naporem lipcowego wiatru i wszystko było nierzeczywiste, nieprawdopodobne,
zagadkowe, magiczne – zupełnie jakbyśmy odpływali, razem z dziadkiem, w odległe
krainy, ale nie było tak i zdawałem sobie sprawę, że stało się coś
nieodwracalnego, coś, w co trudno uwierzyć
i z czym musimy się oswoić.
– Na razie zaniesiemy go do piwnicy powiedziałem – w piwnicy
jest
chłodno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz