Rolę
muezzina i koguta na naszej ulicy odgrywał pan Mech, który potrafił zatrzymać
maszynerię nocy i „na rympał” otwierał świt. Brzask rozpoczynał się od
monotonnych modlitw jego maszyn. Warsztat składał się z ciemnych hal
połączonych arteriami długich, mrocznych korytarzy. Wewnątrz wszystko było
przesycone zapachem nafty, oleju, pasty BHP, szmat, sody oczyszczonej, kociej szczyny,
spermy, brudu i Bóg wie czym jeszcze… Dokoła połyskiwały stare maszyny do
formowania metalu: szlifierki, wiertarki, tokarki, prasy, z ogromnymi kulami na
końcach lewarów, imadła, kowadła, piły mechaniczne, a w ostatnim pomieszczeniu,
w płomieniach tlenu, stała kuźnia.
Pan
Mech był kulawy, milczący, mroczny, zatopiony w sobie. Jego oblicze – wiecznie
umazane smarem,
brudny kombinezon, dziurawa czapka, buty człapaki na nogach – napawały
niepokojem,
a nawet
strachem. Podobno w młodości był partyzantem. Grabił wsie, podpalał domy i
mordował ludzi, a
potem schronił się na Olszy – ale czy to prawda?
Kiedy
słońce kładło się na spoczynek, rozparte wygodnie na płaskim dachu mojego
dzieciństwa i z nieba – wprost na trawniki – spływały strugi śliwkowego
powietrza, zmieszanego ze zgaszonym amarantem ostatnich promieni popołudnia, a
w pawilonach ogrodowej ciszy słychać było uderzenia spadających jabłek,
przedwieczorny mir, w którym pogrążała się ulica, przerywał wrzask katowanych dzieci
i maltretowanej żony pana Mecha.
Dziadek
zagroził kiedyś, że wezwie milicję i krzyki z dnia na dzień ustały. Pewnego
wieczora zakradłem się do warsztatu, a stamtąd ciasnymi schodkami na piętro.
Przez szparę w drzwiach zobaczyłem Jasia Mecha przywiązanego do krzesła, z
zawiązanymi ustami. Ojciec bił go pasem. Metodycznie. Raz za razem. Pękała
skóra. Po bladych policzkach toczyły się wielkie łzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz