sobota, 29 lutego 2020

Kat (10)



Rolę muezzina i koguta na naszej ulicy odgrywał pan Mech, który potrafił zatrzymać maszynerię nocy i „na rympał” otwierał świt. Brzask rozpoczynał się od monotonnych modlitw jego maszyn. Warsztat składał się z ciemnych hal połączonych arteriami długich, mrocznych korytarzy. Wewnątrz wszystko było przesycone zapachem nafty, oleju, pasty BHP, szmat, sody oczyszczonej, kociej szczyny, spermy, brudu i Bóg wie czym jeszcze… Dokoła połyskiwały stare maszyny do formowania metalu: szlifierki, wiertarki, tokarki, prasy, z ogromnymi kulami na końcach lewarów, imadła, kowadła, piły mechaniczne, a w ostatnim pomieszczeniu, w płomieniach tlenu, stała kuźnia.
Pan Mech był kulawy, milczący, mroczny, zatopiony w sobie. Jego oblicze – wiecznie umazane smarem, brudny kombinezon, dziurawa czapka, buty człapaki na nogach – napawały niepokojem,
a nawet strachem. Podobno w młodości był partyzantem. Grabił wsie, podpalał domy i mordował ludzi, a potem schronił się na Olszy – ale czy to prawda?
Kiedy słońce kładło się na spoczynek, rozparte wygodnie na płaskim dachu mojego dzieciństwa i z nieba – wprost na trawniki – spływały strugi śliwkowego powietrza, zmieszanego ze zgaszonym amarantem ostatnich promieni popołudnia, a w pawilonach ogrodowej ciszy słychać było uderzenia spadających jabłek, przedwieczorny mir, w którym pogrążała się ulica, przerywał wrzask katowanych dzieci i maltretowanej żony pana Mecha.
Dziadek zagroził kiedyś, że wezwie milicję i krzyki z dnia na dzień ustały. Pewnego wieczora zakradłem się do warsztatu, a stamtąd ciasnymi schodkami na piętro. Przez szparę w drzwiach zobaczyłem Jasia Mecha przywiązanego do krzesła, z zawiązanymi ustami. Ojciec bił go pasem. Metodycznie. Raz za razem. Pękała skóra. Po bladych policzkach toczyły się wielkie łzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz