W powietrzu unosiły się białe cząstki dmuchawców, słońce
prażyło upalnie. Zielona budka, stojąca w ogrodzie pana Mokrzyckiego, obiecywała rajskie szczęście.
Było tam wszystko: dropsy owocowe po 40 groszy, dropsy czekoladowe po złotówce, lizaki za
ciaka, krachla po 1,60, a nawet małe, mleczne czekoladki z wizerunkami kart brydżowych. Rzadko, bo
rzadko, trafiała się też chałwa w wielkich kremowych blokach, oplecionych
cynfolią. Ale chałwa to było coś, czego nie można było żreć, tylko czym się należało
delektować.
„Budziarz” bardzo nas zaciekawił, odkąd dowiedzieliśmy się,
że sika nie tak jak inni mężczyźni – siusiakiem, ale nosi na brzuchu mały, stalowy pojemniczek,
w którym zbierają się kropelki moczu. Śledziliśmy go w skupieniu, kiedy przyszedł zmienić żarówkę
w przedpokoju, zaciekawieni – czy mocz wyleje się na fartuch, którego nigdy nie zdejmował.
Mokrzycki nie lubił dzieci. Brata, który kupił osiem flaszek
oranżady, a potem wypił jedna po drugiej, nazywał świrem, choć była to pierwsza próba
ustanowienia rekordu Guinnessa na naszej ulicy. Mnie nazywał małym złodziejem, bo ukradłem
paczkę zapałek. Kosztowała zaledwie 40 groszy, a ja bardzo chciałem bawić się podpalaniem
patyków w szałasie nad rzeką. Ileż rozkoszy można mieć za 40 groszy! Więc powiedziałem: – Zapałki
proszę. Rzuciłem na ladę dziesięciogroszówkę, porwałem paczkę i uciekłem.
Pewnego wieczora Budziarz się powiesił. Zawisł w swojej
zielonej strażnicy na sznurze, pokrytym najtańszym szarym mydłem, a fioletowy język wypadł mu na
brodę. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział, brzmiały podobno: – Nadchodzą! Gdybyśmy
mieli tyle czekolady, cukierków i wszystkiego, nigdy by nam coś podobnego nie
przyszło do głowy. To pan Mokrzycki był wariatem!
– Jak myślisz – zapytał brat z kozetki. – Dziadek się nie
rozłoży?
Nie myślałem. Siedząc w salonie, wśród pamiątek przeszłości,
rozsnuwałem czas, który wydawał się wiecznością, a był zaledwie mgnieniem oka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz