sobota, 29 lutego 2020

Trupia budka (9)




W powietrzu unosiły się białe cząstki dmuchawców, słońce prażyło upalnie. Zielona budka, stojąca w ogrodzie pana Mokrzyckiego, obiecywała rajskie szczęście. Było tam wszystko: dropsy owocowe po 40 groszy, dropsy czekoladowe po złotówce, lizaki za ciaka, krachla po 1,60, a nawet małe, mleczne czekoladki z wizerunkami kart brydżowych. Rzadko, bo rzadko, trafiała się też chałwa w wielkich kremowych blokach, oplecionych cynfolią. Ale chałwa to było coś, czego nie można było żreć, tylko czym się należało delektować.
„Budziarz” bardzo nas zaciekawił, odkąd dowiedzieliśmy się, że sika nie tak jak inni mężczyźni – siusiakiem, ale nosi na brzuchu mały, stalowy pojemniczek, w którym zbierają się kropelki moczu. Śledziliśmy go w skupieniu, kiedy przyszedł zmienić żarówkę w przedpokoju, zaciekawieni – czy mocz wyleje się na fartuch, którego nigdy nie zdejmował.
Mokrzycki nie lubił dzieci. Brata, który kupił osiem flaszek oranżady, a potem wypił jedna po drugiej, nazywał świrem, choć była to pierwsza próba ustanowienia rekordu Guinnessa na naszej ulicy. Mnie nazywał małym złodziejem, bo ukradłem paczkę zapałek. Kosztowała zaledwie 40 groszy, a ja bardzo chciałem bawić się podpalaniem patyków w szałasie nad rzeką. Ileż rozkoszy można mieć za 40 groszy! Więc powiedziałem: – Zapałki proszę. Rzuciłem na ladę dziesięciogroszówkę, porwałem paczkę i uciekłem.
Pewnego wieczora Budziarz się powiesił. Zawisł w swojej zielonej strażnicy na sznurze, pokrytym najtańszym szarym mydłem, a fioletowy język wypadł mu na brodę. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział, brzmiały podobno: – Nadchodzą! Gdybyśmy mieli tyle czekolady, cukierków i wszystkiego, nigdy by nam coś podobnego nie przyszło do głowy. To pan Mokrzycki był wariatem!
– Jak myślisz – zapytał brat z kozetki. – Dziadek się nie rozłoży?
Nie myślałem. Siedząc w salonie, wśród pamiątek przeszłości, rozsnuwałem czas, który wydawał się wiecznością, a był zaledwie mgnieniem oka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz