Wyszedłem z zimnego, betonowego hotelu na ulicę. Prosto w światło.
Pustynny harmatan niósł delikatne fale żółtawego pyłu. Piasek gromadził się na
parapetach okien, w progach drzwi, w załomach gzymsów, omiatał targowe stragany,
tworzył małe, szare pryzmy na krzesłach kawiarni. Wpadał do oczu, uszu, ust, wkręcał
się we włosy, przedostawał za spodnie i koszulę. Nad Tamanrasset wisiał ogromny,
purpurowy kawał słońca, jak połeć mięsa na straganie.
Na Saharze pory dnia zmieniają się jak za dotknięciem przełącznika. Dzień znika nagle, otwierając kopułę planetarium, pełnego
splecionych świetlistych warkoczy gwiazd, które wiszą tuż nad głowami ludzi. O świcie, gdy
wygasają ogniska, konstelacje bledną. Nad horyzontem otwiera się szczelina
blasku, która jednym cesarskim cięciem rodzi małe, krwiste, rozżarzone, słońce.
W Tamanrasset był świt. Na Saharze o świcie ludzie obmywają
twarze, a potem wychodzą prosto w ciepło - światło. Opuszczają nory z betonu, blachy,
dykty i koczownicze namioty na przedmieściach, gdzie rzucając się na matach
walczyli z duszną, afrykańską nocą. Wychodzą. Łapią ustami podmuchy wiatru,
cieszą się chłodem poranka, widokiem sąsiadów i zapachem kawy na zaimprowizowanej kuchence, albo w kawiarni, którą otaczają plastykowe krzesła.
Dzieci wyganiają z zagród stadka kóz i owiec, piękne
tuareskie dziewczyny niosą na głowach chińskie, 10–litrowe
kanistry na wodę. Przed drzwiami domów wystają młodzi mężczyźni w kolorowych zawojach,
z papierosami bez filtrów wystającymi z kącików ust. Rozmawiają, poklepują się
po plecach, plują pod nogi. Tamanrasset budzi się do życia.
Szedłem przez miasteczko. Parterowe, żółtobrunatne, zatopione
w piaskach, jak okręt, który po burzy osiadł na mieliźnie. Gliniane, a miejscami
betonowe. Z niewielkim targiem, szkołą i kościołem… Podróżnicy jadący do Mali i
Nigru, wpadają tu jak po ogień. Tankują benzynę, kąpią się w obskurnym hamamie,
przysiadają w ulicznej kawiarni, żeby wypić fantę, zjeść ciastko, zapalić fajkę
wodną, albo zrobić ostatnie zakupy za algierskie dinary. Dalej – na przestrzeni
800 kilometrów ciągnie się groźne, żółto-różowe NIC.
Wiedziałem, że to NIC, zawiera w sobie COŚ. Marsjańskie hamady,
piaszczyste ergi, żwirowe seriry, uedy – suche doliny po dawnych rzekach,
ripplemarki – tereny, na których piasek wygląda, jakby po dużym, płaskim
obszarze przepełzło tysiące węży albo płaszczyzna zmarszczyła się jak skórka jabłka. To coś powołuje do
życia zielone, samotnie rosnące drzewa akacji i pachnące tamaryszki, małe
krzewy, żółte, drobne kwiatki. W załomach skalnych rodzą się świstaki, szczury,
lisy i jaszczurki. Po Saharze biegają zające, fenki, hieny cętkowane. Czasem można zobaczyć
przekraczającego metr długości wielkiego warana pustynnego – arata, pozostającego
pod ochroną Tuaregów, którzy uważają go za wuja. Gepardy pędzą stada gazeli. Nad
głową latają pustynne jaskółki i szare gołębie. Na przedpolach Sahary żyje 300 gatunków roślin i kilkadziesiąt gatunków
zwierząt!
Zioło pod nazwą Tehak – pomaga na syfilis, jest dobre na świerzb u wielbłądów, azazere –
zwalcza bóle żołądka i gorączkę, talegest – ugryzienia węży, ahinessis –
długie, miętowe pałeczki – znieczulają ból zęba. A niepozornie wyglądające zielone
listki beduini wkładali w daktyle i
sprzedawali Legii Cudzoziemskiej, bo wywołują szaleństwo!
Wszystko, co żyje na pustyni, ma znaczenie praktyczne. Ze
słomy afeżou robi się maty. Ziarno dziko rosnących roślin, wydobywane z
mrowisk, można mieszać z prosem. Strąki akacji i rośliny pasożytujące na korzeniach
drzew i krzewów da się ugotować. A manna pokrywająca tamaryszki zastępuje cukier
i służy do robienia napoju orzeźwiającego. Oto cała spiżarnia Tuaregów.
Szedłem w musztardowy świt w ostatnim miasteczku przed
pustynią prosto w słońce, które zmieniło już barwę na piaskową i szybko
uciekało w niebo. Jechałem do Timiaouine. Leżącego 800 kilometrów stąd, na
granicy Mali!
Dlaczego do Timiaouine? Bo tam jest raj Tuaregów. Bo „tam
codziennie odbywa się tinde, cudowna
zabawa na pustyni. Tam tańczą białe wielbłądy, tam piękne kobiety recytują
wiersze i grają na bębnach, tam codziennie odbywa się fiesta" - opowiadali zachwyceni tuaredzy. Zaczarowany
Eden. Prawda? Baśń? Fatamorgana?
Wiatr ciągnął po ulicy setki plastykowych siatek i papierów.
Dokoła buszowały kozy. Prymitywny samochód namalowany na ścianie zapraszał do
garażu Hoggar, czyli warsztatu samochodowego. Sklep ozdabiały górskie pejzaże z
koślawymi, zielonymi drzewami akacji i wizerunkami Tuaregów.
Kim właściwie są Tuaredzy? Kozakami? Białą szlachtą? Nazywają siebie: Kel Tagelmust – „noszący
zasłonę na twarzy”. Albo Kel Tamahak – „mówiącymi w języku tamaszek”. Albo
Imajeghen – wolnymi ludźmi! „Każdy z ich
wojowników ma duszę pana, który nigdy nie ugnie przed nikim karku” – pisał
Ojciec Karol de Faucauld. Ale ci, których widziałem nie zakrywali ust, zamiast błękitnych
tunik, nosili wojskowe kurtki, imali się różnych miejskich zajęć. Gdzieś
stróżowali, coś konwojowali, ich kobiety sprzedawały śniade ciała. A więc się zmienili.
Szedłem prosto w żar przedpołudnia.
Zajrzałem do sklepu spożywczego. Na półkach obok juków, siodeł i przedmiotów
codziennego użytku stały ogromne puszki z napisami: „Dar Narodu Amerykańskiego,
nie sprzedawać”. To była pomoc humanitarna dla plemion, które podczas wielkich
susz uciekły z Mali. Ci, najbiedniejsi Tuaredzy, którzy utracili wszystko, mieszkali
teraz na obrzeżach miasteczka, czepiając się życia i rozpaczliwie próbując
dostać pracę. Pomoc zagraniczną rozkradano. W obozowisku czekały wynędzniałe
twarze chorych dzieci. Kupiłem dwie flaszki wody, mleko skondensowane z darów,
bagietkę i paczkę topionych serków. Nie mogłem się podzielić z potrzebującymi.
Merostwo otaczała karawana wielbłądów. Mężczyźni w białych
tunikach siedzieli na szybkich mehari. Wojownicy z plemienia Kel Rela wybierali się po sól na
równinę Amadror, a potem na handel do Zinder. To była epicka podróż, prawdziwa
Odyseja po Saharze, na przestrzeni 3 tysięcy kilometrów.
Zagadałem do przewodnika karawany - Abd-el-Kadera. Narzekał
na suszę i administrację. Kiedyś mógł jechać swobodnie, teraz musi zabiegać o przepustkę. Nienawidzi tego. Nienawidzi miasta,
biurokracji, wystawania godzinami na schodach w oczekiwaniu na łaskę, albo
kaprys urzędnika w wymiętym garniturze. Wie, że uważają go za złodzieja,
przemytnika, bandytę, zagrażającego
modernizacji Algierii. I ma to gdzieś… Jego przestrzenią jest pustynia, gdzie
nie sięga już niczyja władza.
Tuaredzy są dumni. Według legendy przybyli na Saharę jeszcze
w czasach rzymskich. Jechali przez step pod wodzą legendarnej królowej
Ti–n–hinan – władczyni kraju Beraber, której grób leży do dziś w palmowym gaju,
w Avalasea. Archeolodzy znaleźli w nim szkielet wysokiej kobiety i złote przedmioty
pochodzące z I – III stulecia. A więc legenda się potwierdza…
Kiedy trafili na Saharę pustynia była jeszcze sawanną. Z biegiem czasu stworzyli
harmonijne więzi z naturą – wędrując ze stadami wielbłądów między stepem a
oceanem piasków, budując własny świat wśród kamieni, karłowatych drzew i
ubogich oaz. Stworzyli alfabet, język, poezję, obyczaje, tabu, system władzy i
hierarchii. Mają królów, wodzów, szlachtę, wasali, marabutów, rzemieślników,
griotów, niewolników – na Sahelu są arystokracją. Prowadzą karawany solne,
przemycają towary, podczas susz
bezceremonialnie najeżdżają czarnych sąsiadów. Stworzyli zagadkową, zamkniętą
kulturę.
Stara, francuska ciężarówka,
przystosowana do jazdy przez Saharę, wielka
drewniana paka na szerokich kołach, z wystającym nad maskę filtrem powietrza, pociła
się na piaszczystym placu. Kierowca, krępy
facet w wojskowych spodniach, zdjął okulary słoneczne, obejrzał mój paszport i
skinął głową, żeby wsiadać. Ale nie wsiadałem. Wolałem postać wśród kóz, owiec,
porzuconych plastykowych siatek, które tańczyły przy podmuchach wiatru, żeby złapać
cień auta, pić małe hausty chłodniejszego powietrza, zrelaksować się przed
wysiłkiem.
Pasażerowie nadchodzili. Żołnierz,
który wracał z przepustki do garnizonu, pasterz w zielonej kurtce i połatanych
spodniach, przewiązanych sznurkiem i Aladi – oblbrzymi Tuareg w różowej tunice
i czarnym zawoju na głowie. Aladi uśmiechnął się, bo poznaliśmy się w domu
króla Reggianiego Tidianiego. Pytał co sądzę o powstaniu Tuaregów…
Yalla! – krzyknął kierowca. – Jedziemy! Wskoczyłem do
szoferki. Silnik zarzęził, z rury wydechowej buchnął czarny obłok ropy. Miasto urwało się nagle.
Pustynia była kamienista, żółtawa, upstrzona wielkimi,
pojedynczymi górami - ale jeszcze żywa. Gdzieniegdzie rosły akacje, trawy, od
czasu do czasu widać było małe karawany wielbłądów zmierzające do ukrytej przed
światem oazy. Za Avalessa i Slet, gdzie było obozowisko wodza Amenoukala,
ciężarówka wskoczyła na karbowaną drogę.
Teraz wszystko zaczęło rytmicznie podskakiwać. Daktyle, ludzie, klucze
samochodowe w pojemniku, wokół ciągnął się różowy, kamienisty bezmiar. Dziwny,
surrealistyczny, płonący ocean niczego.
Stop! Nagle, nie
wiadomo skąd, całą ciężarówkę otaczają ludzie. Kobiety w pięknych sukniach, z tuareską
biżuterią na piersiach, dzieci w krótkich tunikach, marabut w białym zawoju, z czarnym
różańcem w garści, jacyś mężczyźni, a nawet koza na sznurku – zapewne
praktyczny zapas mięsa na kolację. Zaczyna się hałas rozmów, powitań, śmiechu,
opowieści.
Pomyślałem, że nie mogę siedzieć dłużej w szoferce. Trzeba ustąpić
miejsca matkom z dziećmi. Wziąłem plecak, wdrapałem się na pakę. Na twardych
jak kamienie daktylach leżała brezentowa plandeka, dociśnięta metalowymi
taśmami. Usiadłem na burcie ciężarówki, z nogami na zewnątrz, trzymając w
dłoniach śliskie taśmy, żeby nie wylecieć na wertepach i nie pozostać w
piaskach na amen. Pewnie nikt by się nawet nie obejrzał…
Samochód pędzi. Koła podskakują na drobnej tarce rowków i
kamieni. Wiatr wbija odrobiny piasku w każdy zakamarek ciała. Trzeba docisnąć
zawój, a równocześnie ściskać metal, żeby zachować równowagę. Dokoła mieni się różowy żwirek. Płaskie nic. Setki
kilometrów niczego. Bezkres. Ocean pełen żwirkowej beznadziei. Świat kosmiczny, obcy, ale wywołujący nostalgię.
Żar rośnie. Szoferka nagrzała się jak hutniczy piec, ale tu,
na pace, języki słońca wpadają w oczodoły, kto nie ma ciemnych okularów cierpi
z bólu.
Temperatura rośnie do 60 stopni. Usta wchłaniają słońce.
Tuaredzy zwilżają zawoje na wysokości twarzy i oddychają lżej. Dopiero teraz to spostrzegam. Na szczęście nagle
zapada ciemność. Ciężarówka zwalnia. Łypie na boki poprzez drobiny piasku dwojgiem ciężkich żółtych ślepi. Zatrzymuje się na wzniesieniu. Wszyscy
wyskakują. Słychać trzask rozpalanego ognia i krzyk mordowanej kozy. Saharę
spowija ciężki płaszcz ciemności.
Wokoło wiszą kryształowe gwiazdy. Nad głową Orion. Dalej
Syriusz. Wielki Pies. Gwiazdozbiór Łabędzia. Porcjon. Kastor i Polluks, Wielki
i Mały Wóz… Ogromne. Niemal na wyciągnięcie dłoni.
Nagle poczułem obcość. Jest sam. Jestem jedynym w okolicy
człowiekiem Zachodu, czyli… kimś innym. Nieproszonym. Niechcianym. Kimś, kto
się wepchał do cudzego domu. Kimś kto oszukuje, wykorzystuje, kradnie aparatem
fotograficznym ludzkie twarze, albo kradnie cudze historie. Dla wielu pasażerów byłem w dodatku niemową, bo nie znam arabskiego ani języka tamaszek. A więc jestem kimś
zbędnym, a nawet niepotrzebnym i zawadzającym. Kimś, kogo równie dobrze mogłoby tu nie być… Pomyślałem, że jeśli zasnę podczas
postoju i nie obudzę się przed świtem, gdy ciężarówka ruszy w drogę, zostawią
mnie na pustyni, 300 kilometrów od Tamanrasset.
Wyjąłem kocher, zrobiłem ekspresową herbatę, podzieliłem
nożem bagietkę i serki. Aladi i algierski żołnierz jadący do garnizonu na
południu przyjęli poczęstunek, znali już smak „czerwonej herbaty”, inni woleli
własną, zieloną, pustynną. Zacząłem się dzielić z podróżnymi. Dałem dzieciom
puszkę skondensowanego mleka i dostałem w zamian kawałek ciepłej kozy. Pierwszy
kontakt został nawiązany.
Afryka jest wspólnotą. Na Saharze trzeba się dzielić –
łykiem wody, herbatą, kęsem placka, cukierkiem, odzieżą, a nawet pieniędzmi. Trzeba
dawać, żeby brać. Żeby zbudować relację. Bo relacja może uratować od śmierci.
Jak dobrze, że ustąpiłem miejsca w szoferce kobietom…
Obudziłem się przed świtem. Gwiazdy wciąż jeszcze świeciły, a
pośród nich stała złota tarcza Księżyca. Mężczyźni gotowali wodę i długimi
strumieniami lali ją z czajniczków do czarek pełnych zielonych liści i cukru.
Zielona herbata jest esencją pustyni. Relaksem. Chwilą skupienia. Obietnicą
dobrego dnia i nagrodą za trudy. Mężczyźni podawali szklaneczki kobietom i
dzieciom.
Znów jazda. Wschodzące
słońce zlewa się z miliardem różowych kamyczków. Wylewa na pustynię, rozgrzewa
i podpala. Połykam żar. Przeklinam dżinsy, które zmieniły się w przyklejone do
ciała szmaty. Wszyscy wokół mają szerokie, lniane tuniki, chłodzące ciało
podmuchami wiatru. Są zestrojeni z naturą, cierpliwi, wytrzymali. Podczas jazdy
wpadają w letarg, wchodzą w głąb, zapadają się w siebie, mają puste oczy.
Obudziła mnie cisza. Silnik zgasł. Ciężarówka toczyła się
kilkadziesiąt metrów i stanęła. Kierowca Mulaj wygramolił się z szoferki,
podniósł maskę, zaczął dłubać kluczem w silniku. Dookoła nie było nic, pusta,
ciągnąca się kilometrami płaszczyzna, pełna cholernego różowego żwirku.
Kierowca zaklął, w dłoni trzymał zerwany pasek klinowy. – Pomóc zmienić? –
zaproponowałem. W oczach Mulaja błysnął strach. – Rzecz w tym - odpowiedział
martwo - że ja nie mam paska. Zaraz podrzemy i zawiążemy szmaty – próbował
nadać swoim słowom ton spokoju.
Do skrzyni ciężarówki przywiązane były dwie gerby na wodę.
Jedna stara, a druga świeżo wyprawiona. Pasażerowie podchodzili po kolei i pili
po łyku. W nowej woda była ohydna, zapiaszczona, cuchnąca garbnikiem. Wtedy na horyzoncie
zobaczyłem wielkie, płaskie jezioro, otoczone rzędami akacji. Obraz drżał,
podskakiwał, falował, woda lśniła, choć wcale jej nie było. Poczułem gorąco. Serce
szalało i piekło. Zauważyłem, że ze starej gerby co chwila spada na ziemię
kropla wody. Ułożyłem się pod samochodem tak żeby krople uderzały o rozgrzane
serce.
Obok zwalił się pasterz w połatanych spodniach,
przewiązanych sznurkiem. Wbił oczy w mój brzuch i nie przestawał patrzeć. Zapewne
chodziło o pasek, porządny, szeroki, wojskowy. Po prawej stronie, w cieniu
platformy, ułożył się marabut. Słyszałem jego złowrogie modlitwy, widziałem
wypadające z dłoni fasolki różańca. Marabut spoglądał i przeciągle spluwał.
Sprawa jest jasna. Zerwanie paska klinowego to wina obcego. Niewierny sprowadził
katastrofę na wyznawców Proroka. Dlaczego nie ma pretensji do kierowcy, który wyjechał bez części? Bo kierowca, nawet
gdyby miał drugi i trzeci pasek klinowy, nic by nie poradził, skoro ja jestem sprawcą
pecha…
Auto charknęło. Silnik zawył. Pasażerowie wzięli do ust po
łyku śmierdzącej wody i niezdarnie gramolili się na pakę. Próbowali jeść
daktyle spod plandeki, ale były twarde jak cholera, suche, kamienne, nadawały
się jedynie do rozbicia młotkiem i wymieszania z mlekiem. Jeśli ktoś ma młotek
i mleko.
Silnik znów zamilkł. Przejechaliśmy zaledwie 3 kilometry. – Nie
martwcie się, kierowca wymachiwał kluczem. Zrobię lepszy pasek, mocniejszy. Powtarzał
tak, co kilka kilometrów. A co miał powiedzieć? Że zawalił? Że tyle razy
udało mu się przejechać pustynię Tenere, że w końcu zlekceważył zagrożenie? Na
każdym przystanku wracałem pod pakę. Za mną pasterz i fundamentalista. Walcząc
z żarem dotrwaliśmy do zmierzchu.
Kiedy zapłonęło ognisko ugotowałem ostatnią herbatę. Chłód przywrócił mi
trzeźwość myślenia. Pewnie z Tamiauin przyjedzie pomoc. Kierowca próbował telefonować, ale w pobliżu
nie było wzniesienia, a więc nie było sygnału. Mulaj w blasku ognia wiązał
kolejne powrozy. Ludzie siedzieli w milczeniu. Do najbliższej osady zostało 400
kilometrów. Jeśli nie nadjedzie samochód, umrzemy.
O świcie wszyscy byli nerwowi. Kobiety krzyczały na dzieci,
mężczyźni pluli, marabut szybko obracał koraliki różańca. Auto odpaliło, ale po
kilku kilometrach prowizoryczny pasek, ten, który miał być najlepszy, znów się
zerwał. Słońce podpaliło ziemię. Myśli tańczyły. Ile człowiek może przeżyć na Saharze? Jeden
dzień. Z biedą dwa. Rachunek jest
prosty. W pustynnym upale wypaca się 10 litrów dziennie. Żeby utrzymać życie,
trzeba wypić 10 litrów. Dwa bukłaki z kozich skór nie mogły wystarczyć dla
wszystkich.
Kto najpierw zostanie odstawiony od wody? Dzieci? Kobiety?
Żołnierz? Biały mieszkaniec Zachodu, jest pierwszy do odstrzału. Za kilka
godzin poczuję zwiotczenie mięśni, zacznę bełkotać, oddech stanie się krótki i
przerywany, przyjdzie gorączka, potem osłabienie. I koniec. Na samym środku
Sahary! Gdzieś czytałem, że ludzie na pustyni z rozpaczy wypijali benzynę.
Wiedzieli że ich zabije, ale było im obojętne jak umrą. Przypomniałem sobie
opisywane przez Francuzów znalezisko na pobliskiej pustyni. Silny wiatr odsłonił
autobus pełen szkieletów.
Leżałem pomiędzy pasterzem i czarownikiem. Krople z gerby
spadały na serce, ale nie studziły emocji. Pociągnąłem wstrętny płyn z koziej
nóżki. Haust o smaku garbnika, dawał godzinę życia. Wszyscy leżeli w cieniu
samochodu. Matki okryły dzieci chustami. Panowało śmiertelne milczenie. Czekaliśmy
na cud, ale raczej jednak na finał, w bezkresnym, niepojętym, absurdalnym różu
Sahary. Żeby poznać Afrykę, oprócz wiedzy, trzeba mieć jeszcze kawał szczęścia.
Założyli ostatni powróz do silnika. Powoli, z najwyższym wysiłkiem podniosłem
ciężarki kłujących oczu. Słońce wali na odlew, prosto w twarz. - Trzymaj się,
trzymaj, bo to ostatnia próba - powtarzałem w myślach. Za chwilę trzeba będzie jakimś
cudem wejść na pakę. Złapać za metalowe taśmy. Utrzymać równowagę, bo jeśli
spadnę sprawa rozwiąże się sama. Żołnierz i Aladi przyszli nieoczekiwanie.
Zrobiłem kilkanaście kroków, pochyliłem się, bo mi pociemniało w oczach, i nagle stał się cud. Zobaczyłem coś
niesamowitego, coś co nie miało prawa istnieć. Trzy zielone źdźbła trawy. Coś
nieziemskiego na bezdusznej, martwej, morderczej Saharze. Cud życia. Szansa na
przetrwanie. Przez chwilę poczułem się lepiej. Pomyślałem, że trzeba jechać
dalej, trzeba zakładać i rwać absurdalny sznurek, żeby nie umrzeć z braku
wiary. Czy trawa, była znakiem?
Mulaj
krzyknął. Ludzie zaczęli machać rękami. Na horyzoncie pojawiła się ciemna bryła
wielkiego berlieta na szerokich kołach. Tym razem to już nie fatamorgana. Z
Timiaouine wysłano auto na ratunek.
Aladi i żołnierz wrzucili mnie na pakę. Za mną plecak i kapelusz.
Wokół słyszałem głuchy łoskot wskakujących ludzi. Wytrąconych z letargu, ożywionych,
rozgadanych. Do Timiaouine zostało 300 kilometrów. Do raju Tuaregów, gdzie codziennie
odbywa się tinde, cudowna zabawa. Tam,
gdzie tańczą białe wielbłądy, a piękne kobiety recytują wiersze i grają na bębnach. Zapłaciłem wysoką cenę za bilet do Raju.
Aladi powiedział
tuareskie przysłowie: Aman Iman. Woda jest duszą. Żołnierz podał flaszkę i radził
żeby pić powoli. Małymi łyczkami. Po każdym hauście żołądek się gwałtownie
kurczy. Kilometr za kilometrem, łyk za łykiem, odzyskiwałem przytomność umysłu.
Wściekły róż zaczął rzednąć. Pojawiła się żółć, potem małe wzniesienia, w końcu
upstrzone akacjami góry Ardar. Trawa. Pasące się zebu. Lokalne karawany z
miasteczka.
Raj wyglądał strasznie. Koszary, antena telegrafu, kilka
brązowych, glinianych domów, kilkanaście namiotów, stada wielbłądów, kóz,
owiec, rozbiegane dzieci. Prawdziwy Eden...
Zeskoczyłem na wydmę. Zatoczyłem się. Byłem cały w piachu,
spocony, śmiertelnie zmęczony, z obolałym brzuchem, ciągle rozgrzanym sercem,
które w żaden sposób nie dawało się uspokoić. Kierowca powiedział, że muszę iść
do oficera. – Mogę się najpierw umyć? Wskazał palcem saharyjski prysznic. Wilgotna
komórka, puszka wody. Rozebrałem się i uklęknąłem. Już miałem sięgnąć po
naczynie, gdy zobaczyłem wielkiego skorpiona. Był czarny, olbrzymi, miał chyba z
15 centymetrów. Sięgnąłem dłonią do plecaka, wyjąłem manierkę i szybkim ruchem
wrzuciłem go do środka. Lęk został uwięziony.
W Timiaouine zapadał zmrok. Wewnątrz chat płonęły ogniki.
Tuareskie rodziny piły zieloną herbatę, jadły tłuczone daktyle, zmieszane z
kozim mlekiem, serem, prosem, masłem. Każda zajmowała własny namiot. Hodowała 40 kóz lub 7 wielbłądów.
Dromadery ze spętanymi nogami cierpliwie gryzły listki
akacji. Poczęstowałem staruszka pasterza papierosem. - Ależ ta Sahara
okropna, zacząłem. – Co ty mówisz? Sahra jest dobra, ona żywi stada kóz i
wielbłądów, i gazele, ona pozwala nam żyć i być szczęśliwymi, byleby choć
czasem padał deszcz.
Zacząłem rozpytywać o Malika. Należał do bogatych
mieszkańców wioski, mieszkał w jednym z glinianych domków. Jego ojciec to Arab,
matka pochodziła z ludu Iforas. Wspólnym wysiłkiem stworzyli na pustyni zalążek
lokalnego raju. Była tam studnia, z której ręcznie wyciągano wodę, były
grządki, regularne uprawy warzyw: cebula, pomidory, sałata, drzewka owocowe. Ten
raj – jak wierzył ojciec - miał zapoczątkować rozwój gospodarczy miejscowości. Typowe afrykańskie gadanie.
- Masz szczęście, ucieszył się Malik. - Dzisiaj jest wesele.
Na błonia leżące przed frontem namiotów ze wszystkich stron
schodziły dziewczęta w pięknych, paradnych, sudańskich tunikach: błękitnych,
bordowych, czerwonych, zielonych... Szły miękko, sprężyście, przytulone do
siebie, trzymając się za ręce, a czasem biegły tanecznym, lekkim krokiem.
Mówiły głośno, swobodnie, często wybuchając śmiechem. "Są wysokie, smukłe,
mają twarze o delikatnych rysach, poruszają się i noszą z wielką godnością.
Wszyscy boją się ich obelg i sarkastycznych uwag" - pisał ojciec Karol de
Foucauld. Miał rację. Są piękne. Są kwiatami pustyni. Piszą wiersze, rządzą mężczyznami
i doskonale zdają sobie sprawę ze swej władzy.
Z okolicznych krzaków zaczęli wychodzić pasażerowie pechowej
podróży. Odmienieni. Umyci. Przystrojeni w paradne tuniki. Przyjechali z
Algieru i Libii, do Tamanrasset, a potem do Timiaouine na wesele. Byli gośćmi.
Może dlatego wysłano ciężarówkę?
Kobiety siadają na wzorzystej macie, biorą na ręce dzieci,
żartują, plotkują. Jest wśród nich, ubrana na biało, malijska śpiewaczka.
Wprawnym ruchem naciąga skórę na stępę do ubijania ziarna i obwiązuje ją
niebieskim nylonowym sznurkiem. Polewa wodą. Uderza dłońmi. Zaczyna śpiewać
wysokim, dźwięcznym, przenikliwym głosem. Po chwili słychać chór miejscowych
kobiet.
Mężczyźni i chłopcy, ubrani w piękne, pastelowe stroje,
wsiadają na wielbłądy i powoli ruszają przed siebie. Zwierzęta idą w rytmie muzyki,
dostosowując trucht do uderzeń bębna. Rozpoczyna się Ilougane, prawdziwa rewia
na Saharze. Każdy jeździec chce pokazać jak doskonale panuje nad zwierzęciem,
jak świetnie wytresował wierzchowca. Jakim jest znakomitym jeźdźcem.
Znów robi się noc, ale już inna noc, baśniowa, ekscytująca, gęsta
od czarów. Pod gwiazdami płoną ogniska, pachnie mięso, chleb, zielona herbata,
płomienie liżą językami księżyc.
Kobiety wybijają rytm klaszcząc w dłonie, wydają przeciągły,
modulowany zaśpiew. Mężczyźni stoją w blasku ognisk. Poruszają się tanecznie,
przytupują. Trwa pierwotny afrykański teatr na Saharze. Z kapłanką - solistką,
z pieśniami, z chórem, z tańcem, okrzykami... Każdy tu jest aktorem, widzem,
reżyserem i uczestnikiem spektaklu. Misterium trwa. Wyzwala. Spełnia. I
oczyszcza.
Przed świtem zabawa osiąga apogeum. Młoda para już poszła do
namiotu. Starsi mężczyźni palą krótkie fajeczki o charakterystycznym,
intensywnym zapachu. Tytoń? Marihuana? Młodsi łączą się po dwóch, trzech i
podskakują wysoko, jak ptaki nocy, z wielkimi rozpostartymi skrzydłami. Kobiety
stoją osobno. Klaszczą i śpiewają. Jest trans, szalony rytm, bęben wodny
pracuje po wariacku. U-jeeee, u-jeeee. Aaaaaaaaaa!!!! Eeeeeeee! Robi się zimno,
nogi same zapraszają do tańca.
Świt przyszedł nagle. Miękkie, pastelowe barwy, wywoływały z
mroku namioty, drzewa, wzniesienia, stada wielbłądów. Wokół trwał świat, jaki
od setek lat istniał na Saharze. Przy sąsiednim ognisku zobaczyłem Tuarega z
magnetofonem kasetowym, który przesłuchiwał nocne nagrania. Technika. Za chwilę
zabije cały ten świat, w którym jeszcze jest coś prawdziwego. Plastykiem, coca
colą, telewizorem, samochodem, a w końcu karabinem maszynowym przymocowanym do
białej toyoty. – Po co nagrałeś wesele? – spytałem.
Tuareg spojrzał zdziwiony. – Przyjechałem z Libii –
odpowiedział - gdzie pracujemy, żeby jakoś przeżyć i odkładamy na nowe stada, bo
stare wymarły podczas suszy. Wielbłądy,
krowy, kozy… wszystko. Wrócimy, jak odłożymy pieniądze. Ale wiesz, z dala od
pustyni, jest nam bardzo ciężko. Bardzo smutno bez naszych kobiet. Wieczorami
słuchamy pieśni, które kochamy, które nie pozwalają nam zapomnieć o tym pięknym
świecie. I dzięki temu zostajemy sobą.
Uchylając zasłonę wszedłem do lokalnej kawiarni. Stały
tam dwa plastykowe stoły, kilka krzeseł, a przez głośnik zawieszony na słupie,
odtwarzano muzykę. Rozpoznałem pieśni malijskiego griota z Gundam, przygrywającego
sobie na tehardencie, instrumencie który nieco przypomina gitarę. Po chwili
weszła wysoka dziewczyna w przewiewnej czarnej sukni, chłopak w zawoju na
głowie, Olbrzymi tuareg z przytroczonym do pasa ozdobnym biczem na wielbłądy i
zasłoniętą twarzą. Nie siadali, nie stali, kołysali się, podnosili ramiona, rytmicznie
bili brawo.
Po chwili olbrzym podszedł, uśmiechnął się, dźwignął mnie
i postawił pomiędzy tańczącymi. Dziewczyna zaśmiała się. Teraz kołysaliśmy się wspólnie
w rytm muzyki. – Oni z jakiegoś powodu mnie wybrali, włączyli, przyjęli, chociaż
byłem w dżinsach i berberskim kapeluszu – poczułem radość. Stał się cud. Duch
odlatywał na Saharę. Było tak dobrze, marzyłem, żeby ta chwila trwała wiecznie.
I pomyślałem że mógłbym zostać na zawsze w świecie baśni, narodzić się na nowo
w Timiaouine, po drugiej stronie Sahary, którą przekroczyłem na granicy
śmierci. Zaklęty cud trwał nadal. Zaczarowane koło wirowało. Młody chłopak
wpadł w trans, padł na ziemię w konwulsjach, z jego ust płynęła piana. Dziewczyna
osunęła się na kolana. Dokoła rozgrywało się coś niezwykłego, trudnego do
pojęcia, wykraczającego poza wszystko o czym kiedykolwiek słyszałem. Przestrzeń
kawiarni zaczęła się rozszerzać, w powietrzu wisiało coś obezwładniającego,
tajemniczego, magicznego, baśń wciągała, przykuwała do ziemi i kazała zostać.
Afryki nie da się opisać. Afryka jest doświadczeniem,
przeżyciem, czarem, a czasem nagłą śmiercią. Wyrwałem się z uścisków. Pobiegłem
w stronę domu Malika. Czułem, że to, co działo się w kawiarni jakoś mi
zagrażało.
- A
więc spotkałeś Kele-sufa – zawyrokował chłopak. To się zdarza, zwłaszcza
podczas tańców i magicznych obrzędów. Głodne demony ściągają z pustyni, wchodzą
w ciała ludzi. Jednym porywają duszę, innych doprowadzają do obłędu, jeszcze innym
zamieniają drogi i kierunki. Trzeba uważać. Ten, kogo musnął Kele-Suf, nigdy
nie jest taki sam. Może zniknąć. Rozpuścić się w świecie oaz, wstąpić do klanu,
wędrować bez końca wzdłuż Sahelu, a w najlepszym razie wrócić do domu i przez całe
lata tęsknić za Saharą. Obrazy powracają w snach, myślach,
wizjach. Jest przestrzeń, niby pusta, ale zawierająca w sobie inną
pustkę. Nieznaną i złowrogą, chociaż piękną. Jest nieskończoność piasku i kamieni,
błękit nieba, zieleń oaz, żółć diun, potęga skalnych gór i katedr. Wraca tęsknota
do ciszy, do szmeru wiatru, śpiewu gwiazd, wschodów i zachodów słońca i
księżyca. Jedziesz tramwajem, a nagle widzisz karawanę, albo oazę pełną Tuaregów.
Kele – suf nigdy nie pozwoli ci zapomnieć. Ci, którzy chcieli doznać głębi i
wielości światów zawsze medytowali na pustyniach. Jezus zmierzył się z
Kele-Sufem wśród musztardowych wydm i zwałów piachu.
Wyszedłem
przed dom. Na progu leżał Aka, chłopiec mający sześć czy siedem lat, sierota. Włóczył
się za mną odkąd przyjechałem do oazy. – Zabierz mnie z sobą – prosił. – Ale
dokąd? – Tam, gdzie jedziesz. Chłopak chciał się wyrwać do lepszego świata. Poszedłem
do koszar zapytać, co mam zrobić. – Ależ
nic - odpowiedział oficer, nie możesz się nim opiekować. Jesteś niewiernym, a
on muzułmaninem, musiałbyś dostać zgodę jego krewnych. Ja ci mówię, że nigdy jej
nie dostaniesz. Zresztą po co? Wracasz do Polski. Ciekawe jakby zareagowała
Twoja rodzina? Pakuj się, za dwie godziny jedzie terenówka.
Wracałem
z Francuzami, którzy podróżowali z Mali. Wybrali inną drogę, przez błękit i
żółć. Po kilku godzinach zobaczyliśmy stado gazeli. Kierowca zaczął je gonić i
wtedy stał się cud. Pustynia zakwitła. Wybuchła barwami. Zielenią, czerwienią,
żółcią i błękitem.
(Na
motywach biografii dr Adama Rybińskiego)